poniedziałek, 29 kwietnia 2019

O sztuce, która się nie myli

Od razu, żeby potem nie błądzić, pod pojęciem sztuki rozumiem wszelkie prace ludzkie, które nie wynikają z konieczności, a służące rozrywce, zaspokajaniu zmysłu estetycznego, kontemplacji, czy uwzniośleniu ducha. Z tym tylko, że z powodu wymogów jakim podlega taki tekst, skoncentruję się na sztukach plastycznych. Po pierwsze oczywistym jest, że sztuka nie istnieje bez odbiorcy, ponieważ sam akt twórczy zakłada jego istnienie, choćby sam artysta oddawał się smętnej idei solipsyzmu. Genialna książka, udane malowidło czy nawet rzeźba Michała Anioła rzucone na absolutne pustkowie są tylko nic nieznaczącymi przedmiotami. Znaczenia i wartości nadaje im odbiorca, którego nie sposób zmusić do podziwu, czy zachwytu, ponieważ ma on swoje prawa ludzkie i nie musi koniecznie zachwycać się genialną rzeźbą, skoro na przykład bardziej podoba mu się stado wróbli uwijające u jej podnóża. Inaczej rzecz się ma w zamkniętej przestrzeni muzeum czy wystawy, gdzie obserwator nie jest przypadkowy. O ile nie schronił się przed deszczem, albo nie jest uczestnikiem szkolnej wycieczki, istnieje duże prawdopodobieństwo, że przybył tam, by podziwiać. Kiedyś jaka taka znajomość sztuki warunkowała dopuszczenie do wspólnoty ludzi kulturalnych, co zostało gdzieś w odmętach naszej świadomości i jest zręcznie wykorzystywane do dzisiaj.
To, że mamy do czynienia z manipulacją jest oczywiste. W przypadku sztuk plastycznych jest ona nieco inaczej skierowana, niż w literaturze czy filmie, gdzie istnieje wymóg pozyskania jak najliczniejszych odbiorców. Tam należy wmówić czytelnikowi wartość dzieła, ale tak, by trafiło do jak najszerszych kręgów. Tu jest zgoła inaczej, ponieważ liczba ludzi posiadających stosowne środki finansowe, jak i stosowne aspiracje jest ograniczona. Reszta musi zadowolić się medialnym szumem, a została już właściwie tylko jedna metoda, by szumieć, czyli skandal. Dzięki temu zawsze znajdzie się odpowiednia liczna patentowanych osłów, którzy zechcą ogrzać swoje ego przy ogniu awantury na polu artystycznym. Mechanizm jest zadziwiający w swojej prostocie i został wykorzystany tak wiele razy, że powinien budzić tylko zażenowanie, ale nic takiego nie ma miejsca i ludzie chętnie biorą udział w każdym kolejnym starciu. Pewnie dlatego, że poza tymi chwilami wzmożenia, sztuka w ich życiu jest mało obecna. To zresztą nie zarzut, a jedynie stwierdzenie faktu. Pretekst w postaci dzieła nie jest w zasadzie ważny, ponieważ służy jedynie piętnowaniu ludzi, którzy mają przeciwny pogląd. Jeśli to ma być istotna funkcja sztuki, ten tramwaj należy opuścić na najbliższym przystanku.
Sto dwa lata temu, gdy Europa krwawiła w okopach Wielkiej Wojny, Marcel Duchamp pokazał odwrócony pisuar jako Fontannę. I na ten pisuar gapimy się do dzisiaj. Duchamp był za-miłowanym szachistą i logikiem, w przeciwieństwie do rzesz naśladowców. Sam bowiem wydziwiał potem, że taka dekonstrukcja wszystkiego prowadzi do absurdu. I ty, miły czytelniku, możesz wykonać replikę tego wiekopomnego dzieła, o ile masz dość odwagi by dmuchnąć skądś podobne naczynie. Ale jaki w tym sens? Żaden, ponieważ bunt w sztuce jest o tyle sensowny, o ile istnieją konwencje wykluczające za jego przejawy. Tam bowiem, gdzie wszystko wolno, nie wolno nic, a w zasadzie jeszcze gorzej, bo należy otrzymać od współczesnej Akademii stosowną pieczątkę akceptacji. Bez niej jesteś tylko głuptasem. O, jeśli zdobędziesz takową pieczęć, każdy kto odważy się sprzeciwić, umniejszyć twoje dzieło, niejako z automatu stanie się ciemniakiem, obskurantem oraz nieczułym profanem. Jest to niezwykłe wprost nadużycie, a niezwykłe dlatego, że wyrażane wprost, a mimo to wciąż działające.
Mamy oto bananowy kretynizm i możemy oglądać setki żałosnych postaci z bananami w buziach. Żeby choć w efekcie tej dziwnej awantury ktoś zainteresował się sztuką, która przecież cały czas powstaje, jest sprzedawana i kupowana bez zbędnych wrzasków i pieczęci. Mniemam, że skoro czytasz, masz dostęp do netu. Zamiast biadać nad ciężkim losem malarzy, którzy dawno umarli rozejrzyj się po dziełach, które sam możesz nabyć.
A… A kto ci powie, czy to jest dobra sztuka? Nikt pewnie, poza twoim sercem i wątrobą, jak rzekomo mawiali Indianie. Tak czy tak, to łatwiejsze niż zbudowanie machiny czasu w celu wykupienia na pniu jeszcze pachnących farbą obrazów Van Gogha.

wtorek, 23 kwietnia 2019

Okładanie narodu kijem

Zaraz objawię swój antypolski pysk, dlatego ludzi, którzy pokładają w moich tekstach jakąś nadzieję proszę o odstąpienie. Otóż jest tak i nie będzie inaczej, że nie potrafię utożsamić się z jakąkolwiek tradycją, która jest zbyt hałaśliwa, że o okładaniu kukieł kijami nie wspomnę. Nie lubię spędów, wrzaskliwych rozmów nawet, nie trawię gorliwej propagandy, a na każdego kto chce mnie wciągnąć do wspólnej zabawy, na wszelki wypadek patrzę wilkiem. Można rzec, że nie czuję ducha wspólnoty, ale też nie mam w sobie ni krztyny chęci do psucia innym zabawy. Na przykład lubię banany i lubię morze czy inny ocean, ale nie uważam za konieczne pływanie po morzu na dmuchanym bananie, choćby tysiąc osób zachwalało mi tę rozrywkę. Z drugiej strony odeślę do wszystkich diabłów kogoś, kto będzie paluchem pokazywał wrzeszczących z rozkoszy bananowców, że idioci i powinno się zakazać…
Czy to jest jasne, bo jeśli tak, przechodzę do tego, czego naprawdę nie znoszę i co, w miarę swoich skromnych możliwości staram się zwalczać. Dla krótkości wywodu skoncentruję się na dwóch kwestiach: stręczycielstwie i niepotrzebnym tchórzostwie, zostawiając na boku obłudę, pogardę dla słabszych i pychę.
Ktoś może się zdziwić, że „niepotrzebne tchórzostwo”, zamiast po prostu tchórzostwo. Otóż jest tak, że człowiek ma prawo być tchórzem i nie zmieni tego pokrzykiwanie o ciągłym bohaterstwie, gotowości do wystawiania się na hazard ostateczny, bo to po prostu bajki. Tchórzostwo zaś niepotrzebne jest wtedy, gdy dorosły człowiek boi się, że w jego szafie z ubraniami zaczaił się Czarny Lud i w związku z tym chodzi przez miesiąc w przepoconej koszuli.
W sferze politycznej nagminnie spotykamy się z tego typu tchórzostwem, ponieważ wiąże się to z głęboko zakorzenionym wśród naszych tak zwanych elit poczuciem własnej małości ( wielkie ego nie ma tu nic do rzeczy), koniecznością reagowania dosłownie na wszystko i po-czuciem, że gdzieś wyżej znajduje się właściwy recenzent, któremu podlegamy oraz prze-świadczeniu, że elity są po to, by tego recenzenta zadowalać w imieniu narodu, który ma się najwyraźniej za jajo, bynajmniej nie Wielkanocne.
Zawstydzające komentarze do tłuczenia Judasza nasmarowane w gorączkowym amoku uniewinnień przez prominentnych polityków czy nawet Episkopat nadały historii na którą nawet nie warto splunąć całkiem nowego, bo politycznego znaczenia. Dziwaczna gorliwość i chorobliwy aktywizm ludzi, którzy w zasadzie powinni, a nawet są zobowiązani być naszą tarczą, a trzęsą się na widok zmarszczonego nosa swoich, jak twierdzą, wypróbowanych przyjaciół. Naprawdę mam wierzyć w ich twardość, niezłomność i całą resztę zestawu wybitnego patriotyzmu? Może i powinienem, ale jakoś mi się nie chce. Może dlatego, że nie lubię wychodzić na durnia. Może, może…
Bo skoro już tak patrzymy z uwielbieniem na to nasze kochane USA, może czas najwyższy wprowadzić i w Polsce wolność słowa, hę? To żadne cuda na kiju i naprawdę warto znieść te wszystkie cholerne sankcje, raz błysnąć niczym gwiazda, zamiast brnąć w penalizację poglądów i wyrażania myśli. Za trudne, doprawdy? A może zgodnie z tradycyjnym „Co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie”. No tak, jesteśmy czym jesteśmy, także dla naszych umiłowanych elit.
Druga rzecz to stręczycielstwo. Nadal kojarzy się z płatnym seksem, ale tak naprawdę to już broń masowego rażenia, narzędzie polityczne i kulturowe. Jakby nie patrzeć, nie prowadzi do miłości. No, chyba, że coś przegapiłem. Wachlarz stręczycielstwa jest bardzo szeroki, ale w kontekście wczorajszego ekscesu, a to nie ja wymyśliłem jego polityczny charakter, warto kilka zdań w kontekście polsko-żydowskim. Stręczycielstwo w tym zakresie służy oczywiście w Polsce jedynie wrogom Żydów i państwa Izrael, ale raz puszczonej w ruch machiny politycznego lęku nie sposób zatrzymać z dnia na dzień. Co najmniej raz dziennie czytam, że interesy polskie są ściśle związane z tym, jak postrzega nas świat. Jeśli to nie jest przejaw najczystszego obłędu, nie pytajcie mnie, co nim jest.
Co to w ogóle znaczy? Mamy przeglądać się w lustrze obcych mediów? Drżeć na myśl, co powie o nas jakiś typek w Brukseli, Waszyngtonie czy Jerozolimie? Oburzać się? W ramach odwetu wygadywać na niego? Jak w takich warunkach budować wspólnotę, jak podwyższać status narodu, skoro na każdą rzecz należy patrzeć przez siatkówkę obcego, często wrogiego oka? Ba, dawać mu przywilej oceniania własnego ludu i jeszcze w tym ocenianiu pomagać, płacić za to dotacjami od tegoż ludu ściągniętymi?
Przepraszam, ale czy ktoś tak robi oprócz naszych rozmiłowanych w służeniu elit? A jeśli nawet, to nie rozgłasza tego wszem i wobec. Powtarzam: Efektem stręczycielstwa nie będzie miłość, a co najwyżej kac i poranna niechęć do siebie samego. Jeśli ktoś jest pechowy, może też stracić portfel, ale to już temat na inną opowieść. Może o obłudzie, o ile nie jest to własny portfel – nie wiem.

poniedziałek, 15 kwietnia 2019

Bobry

Wczoraj na łące spotkanie z przyrodą, a nowy tydzień napoczyna list od Katarzyny Lubnauer. Ja wczoraj, że Nowoczesna trup, a trup do mnie o wsparcie i jeszcze: Nowoczesna nie mogłaby istnieć bez zaangażowania i wsparcia osób takich jak Ty. A ludzie na mnie, że ja PiSowiec. A czy JarKacz do mnie listy pisze? Nigdy, proszę państwa! Miliarder jeden! A gdyby pisał, czy bym zrozumiał, bo prawa budowlanego ni w ząb. Owszem, mam w znajomych na fejsiku panią Beatę Szydło i na dodatek z wzajemnością. Właśnie automat poinformował mnie, że pani premier ma urodziny. Ale to się nie bardzo liczy, bo wymiana uprzejmości z 2009 roku, gdy pani Beata nie była jeszcze Tą Panią Beatą.
Drodzy Nowocześni, – Tak zaczyna, z przyjaznym przecinkiem. W liście o szkole, taksówkarzach, że przeciw populizmowi, a na koniec: Materiał sfinansowany ze środków KKW Koalicja Europejska PO PSL SLD .N Zieloni. Widzicie mądrale, a do mnie koślawymi gębami, że jak coś nie pomyśli, musi mi ktoś płacić, finansować. A guzik!
Niedzielna łąka, ziąb słoneczny. Azunia luzem, Róża na siedmiometrowej lince, bo z praktyki, że inne psy też lubią łąkę, a moja czarnulka przewraca i lubi zaraz do gardła. I nie zważa. Napędziła mi kiedyś stracha, oj było. Głupki luzem puścili Kaukaza, bo łąka. Owczarek jak byk, cały kudłaty i z daleka wredny, a ta moja mała a nabita i sprint i jak pocisk. Skok, barkiem gdzieś w kark, przewinka i za gardło, za kudły i pazurami w bebechy, a te jak sztylety. Diabli wiedzą skąd to ma, bo cała łagodna i lelas domowy. Tamten trzy razy taki, płacze po prostu, ja ciągną, głupki tego potwora tulą, badają czy ranny… Tego nie chcemy. Tego unikamy.
Zaraz wzdłuż rowów, gdzie płynie woda, otacza łąki zakręca, przecina, łączy. Suczki lubią brodzić, a ja z ciekawości, bo mam w podejrzeniu, że bobry. Niby skąd? Nie wiem, ale w chaszczach odległych leżą drzewa, okorowane, gałęzie pocięte. Tamy tu i tam, przemyślnie. Gałęzie, błotko, jak trzeba, po bobrzemu.
Idziemy tam gdzie te drzewa leżą. Tydzień temu trzy, teraz sześć, licząc duże sztuki. Aza ostrożnie, raczej wącha, a Róża do wody. Tydzień temu brodziła, teraz cała pod wodę,
zniknęła, wyskakuje – jaka oburzona przygodą! Parska, prycha, trzepie się fontannowo, zamaszyście… Może dzieci, albo dorosły maniak się zabawia? Ale dzieci nie przewracają piętnastometrowych olch, a maniak musiałby wczuć się w gryzonia, ale tak szczerze do flaków. Wierzyć się nie chce, choć wiadomo, że różne są zboczenia. Wreszcie po drugiej stronie rowu drzewo napoczęte. Chyba po bobrzemu, ale chaszcze zasłaniają, a przejść nie sposób, chyba że jak Róża, ale ta nie pójdzie, taka przygoda nie dla niej. Obraziła się na wodę ciemną, głęboką.
Ale skąd bobry? Pociągiem przyjechały, czy jak? Zaraz tory, za chaszczami pociągi śmigają do i z Poznania, a nawet Warszawy, Berlina i diabli wiedzą jeszcze. Tam bobry mało pożyją, tam raczej Nowoczesna poleguje. A tutaj, też nie wiem, ale poczekam, sprawdzę, bo może mnie się wydaje, nadinterpretuję. Jakby nie było przewaga niedzieli, przewaga łąki, przyrody, psiego hasania nad szarzyzną politycznych manipulacji jest tak oczywista, że wstyd po prostu.
Teraz siedzą przy mnie, wyszczekały swoje przed domem, łby na lewym udzie, prawą piszę, lewą głaszczę. Jak lewą do klawiatury, bo „ą” lekki foch i łapą upazurzoną, że dalejże głaszcz, drap, bo chcą na poranną drzemkę, a plan pieszczot niewykonany. A na monitorze: Nowoczesna nie mogłaby istnieć bez zaangażowania i wsparcia osób takich jak Ty. A wiecie jakie to uparte? Już z dziesięć razy dodawałem te listy prawie miłosne do spamu. Nic nie daje, wyłazi, wraca z pocztą. Zaczął pan Ryszard, kończy pani Katarzyna. Bywa i tak, tylko co ja tu robię? Ano, bobry śledzę.

niedziela, 14 kwietnia 2019

Opozycja i lud

Raz na kilka miesięcy tłumaczę w miarę przystępnie, że radykalizmem w Polsce nikt jeszcze niczego nie wygrał, ale oczywiście nikt tego nie czyta, a jeśli nawet to uśmiechnie się pod co najwyżej pod nosem i dalej wie swoje. Potem nos rozkwaszony i pretensje, że lud nie rozumie. Dzieje się tak dlatego, że z chamską, prostacką argumentacją podsycaną nieskrywaną nienawiścią osobliwie trudno się utożsamić komukolwiek poza już zradykalizowanymi fanami.
To jasne, że przez to domyka się własne środowisko, najeża je, prowokuje do gniewu, który trzeba gdzieś skierować, podczas gdy lud pozostaje obojętnym. W związku z tym właśnie na nim radykał musi odreagować. Jego potencjalny wyborca zostaje w ten sposób nieustannym celem ataku, jako ciemny, bezduszny i łapczywy. Widzenie rzeczywistości przez pryzmat własnych chęci oraz rozdrażnień oczywiście bardzo pomaga w polityce. Niczym przysłowiowy dzwonek umarłemu.
Włażenie w tak widoczną pułapkę nie byłoby możliwe bez sprzyjających radykalizmowi mediów, które wesoło i zgoła bezmyślnie wpychają w nią polityków, których szczerze popierają. Bywa, że jednocześnie gardząc nimi za nieudolność i jeszcze zbyt mizerny radykalizm.
Aby się przypodobać, aby zaistnieć na ekranie, w eterze, co słabsze umysły wzmagają się wręcz do wrzasku. Zostaje niesmak, bo niby co ma zostać? Na naszych oczach typowo centrowe, urzędnicze w swej przeciętności organizmy takie jak PO czy PSL przekształciły się w jakieś tajne bezprogramowe bojówki prowadzone przez jawnych już osłów i krzykaczy. Zradykalizowały się niemożebnie i bez żadnego zgoła powodu. Bo jakim powodem było przekrzykiwanie się na radykalizm z nieboszczką Nowoczesną, czy z jest z innym, prawda, Biedroniem.
Medialna otoczka, stworzona wokół ich nieustannych kampanii radykalna otoczka powoduje nieustanną pogoń myśli i konceptów. Rozumiem, że po szczegółowym oglądzie spraw można zmienić czy skorygować własny program, ale nie w ciągu jednego dnia. Najnowszy pomysł, że w zasadzie o programie mowy być nie może, bo rzecz tylko w tym, by najpierw odzyskać władzę jest ukoronowaniem piętrzącego się koncepcyjnego absurdu. Konsekwencją tak radykalnej polityki partyjnej powinny być teraz masowe demonstracje, bitwy z policją i szturmowanie gmachów publicznych, powiązane z wywieszanych na zdobytych flag unijnych, czy jak ktoś woli niemieckich. Problem w tym, że radykalizm werbalny nie zmienia faktu, że nadal mamy do czynienia z partiami centrowymi, urzędniczymi, partiami drobnych korzyści.
Może się oczywiście nasz Schetyna ubrać w żółtą odblaskową kamizelkę, a nawet pomóc ubrać takową Kosiniakowi Kamyszowi, ale tu jest Polska i lud pomyśli, że panowie wybierają się na wycieczkę rowerową. Można wszystko, ale już jest za późno by zejść ze ścieżki radykalizmu. Można jedynie wciągnąć na nią innych, bo niby w kupie raźniej maszerować. To plan zalecany przez sprzyjające opozycji media. Plan, żeby na wszelkie możliwe sposoby rozmyć resztki charakteru Platformy Obywatelskiej i zaserwować wyborcom dziwaczny koktajl liberalno- ludowo- komuszy. Na razie i wewnątrz partii wielu trwa stuporze, ale oczywiście elektorat pewnie jest zachwycony, skoro zachwyceni są publicyści w rodzaju panów Lisa czy Żakowskiego.
Naprawdę trzeba być radykałem, żeby tak nędznie osądzać własnych wyborców. Jasne, że tłumy wielkie nienawidzą partii rządzącej, ale są to tłumy doskonale znane i poza
radykalniejszymi od swoich przywódców grupami są to tłumy nieruchome, okopane na swoich pozycjach często od dziesięcioleci. Wygodniej było im w centrum, w spokoju dojutrkowania, w odcinaniu kuponów, w lożach z których mogli szydzić z kłębiącego się, napędzanego ideologiami parteru.
Teraz sami na dole i tam zostawieni bez żadnej idei, bez szerszego konceptu. Mają wrzeszczeć, wymachiwać i tyle. Gdyby któryś podniósł głowę miałby szansę zauważyć, pomimo reflektorów, gry barw i dudniącej muzyki coś, co przy bliższym oglądzie może okazać się przeklętym szklanym sufitem.

sobota, 13 kwietnia 2019

Krogulec

Przedwczoraj żona przez okno kuchenne zza firanki, a chodźcie, co za drapieżny ptak na naszej furtce. Syn pierwszy i fachowym okiem, że oczywiście krogulec. Ja drugi, ale za to z lornetką. Siedzi, okiem groźnym toczy po ulicy, dziób jak hak, jak trzeba. Niewielki, zgrabny z tymi swoimi barwami. Wokół pustka. Gdzie wróble grzeczne? Gdzie pleszki ulubione, sikorki nadobne? Gdzie ptasi zgiełk i rejwach? Nie ma! Jest krogulec, wedle książki samiec. Z początku, że przelotem, że gość taki… Odlatuje, wraca, poluje, okiem toczy. Teraz za oknem, skoro świt na gałęzi orzecha. Ja na niego już otwarcie, odsuwam firanę i podziwiam. On na mnie raz, przelotnie żółtym okiem. Potem ani drgnie, obserwuje swoje terytorium, ja wywłaszczony niejako w sobotni poranek.
Nagle ratunek, bo suczki na dwór, na poranne siku. Tego szczekania groźnego, tego duetu prawie znakomitego nie wytrzymał pan krogulec. I w skrzydła!
Co będzie u nas siedział, co będzie okiem toczył, skoro to nasza ziemia – głoszą Aza i Róża. Cień zniknął i zaraz para szpaków zbiera co swoje krokiem marynarskim przemierzając wedle niewidocznego dla mnie planu skopane grządki. Już i wróble odważne, już pleszka ze swojego gniazda w murze sąsiedzkim. Ale on wróci, o już go widzę. Krąży nad dachami domów, szuka cichszej czatowni pewnie. Czytam, że dziennie musi pożreć dwa dania wielkości wróbla. Ogołoci nas, puści z ptasimi piórami!
W kolejce do lekarza, właśnie w dniu objawienia się krogulca czytałem, nie, nie „Czarnoksiężnika z Archipelagu” co byłoby symboliczną i właściwą klamrą, a opowiadanie Manna o jego psie Bauszanie. Już słyszę ten wasz śmiech: - Żeby w kolejce do lekarza Manna czytać, to trzeba być już prawdziwym Jareckim. No właśnie trzeba. Mann znał się na psach, lubił biedactwa. Tego Bauszana kupił, ale przecież przygarnął. Chudzina taka, do pół roku obierkami karmiona. Wiadomo, niemiecki narodek oszczędny. Ale u Manna już pies prawie pan. Absorbuje, przeszkadza w pisaniu, zagląda, włazi na kolana, łapą do papierów… Wygoniony do ogrodu tym bardziej jest, jako psia nieobecność. Trzeba wyjrzeć przez okno, a potem, co naj-gorsze, tak delikatnie łapą w drzwi skrobie.
Manna czytam w kolejce, żeby nie było jak kiedyś. Baba głową na mnie i do drugiej: - Też tak dobrze wyglądał, jak ten pan, a tu trzy miesiące i nie żył. Najpierw wpadł pod samochód, a jak w szpitalu zajrzeli, to w środku jeden gnój od choroby. Gdyby nie wpadł to by nie wiedział, może i pożyłby dłużej, a tak… No nie lubię po prostu, jak ktoś na mnie tak głową. A Mann, bo cienki, akurat do kieszeni kurtki. Przedtem brałem Conrada, ale ile można po tych morzach tropikalnych, albo po Anglii prowincjonalnej. Ile można?
I właśnie, jak wróciłem od tego lekarza, który pocieszył mnie o tyle, że żyć będę, jak już powitałem najbliższych, suczki wygłaskałem, wydrapałem, to nagle ten pan krogulec. Ładny łajdak, ale szczeku się boi, bo aż taki twardy nie jest, choć drapieżnik.

piątek, 12 kwietnia 2019

Niemożność systemowa

Skuteczna reforma polskiej szkoły jest niemożliwa, ponieważ niemożliwe jest nawet ustalenie celu do którego należałoby dążyć. Efekt wykształcenia jest mierny i takim pozostanie w dającej się przewidzieć przyszłości. To ani upadek, ani marsz ku lepszej szkole, to zwykłe siedzenie na tyłkach, bo tak wszystkim pasuje. Czasu bowiem cofnąć nie można, a korzenie zaniedbań są głęboko wrośnięte w glebę powszechnego nieuctwa. Pomijam oczywiście chlubne wyjątki, bo na bazie ględzenia godnego szkolnej akademii myśleć w ogóle nie sposób.
Po pierwsze, system jest urzędniczy, w obojętnym tego słowa znaczeniu. To, co nauczyciele nazywają „zbędną papierologią” to szereg zabezpieczeń, coś w rodzaju sztucznego alibi z jednej strony, a z drugiej kult tabelek, które służą do oceny szkoły i samych nauczycieli. Tu należy pamiętać, że nauczyciele nie tylko oceniają, ale są oceniani. Im szczegółowiej, tym mniej z tego wynika, bo niby co ma wynikać? Z musu, niejako dla przybicia stempla, wprzęgnięto w ten system uczniów, zaprowadzając kult testów, czyli niby bezstronny system oceniania, a w rzeczywistości zastępując egzaminy z wiedzy, egzaminami z umiejętności prezentowania tej wiedzy w wyznaczony arbitralnie przez ciało urzędnicze sposób. I to jest nie do cofnięcia, ponieważ dzięki temu obłędnemu systemowi tabelki zyskują pokarm realnej wiedzy, w przeciwieństwie do uczniów.
Po drugie, system nagradzania i promowania nauczycieli powiązano z ich ciągłym doskonaleniem zawodowym, co brzmi pięknie i w naszym skrajnie korporacyjnym świecie wydaje się naturalne. Nie bez przyczyny, przy okazji strajku nauczyciele chwalą się dokonaniami w dziedzinie podnoszenia swoich umiejętności. Inaczej rzecz ujmując, nauczyciele są jednocześnie uczniami, oceniający ocenianymi, bo inaczej tkwią na dole pedagogicznej drabiny. Warto zauważyć, że o ile nie posiadają podręcznych rozciągarek czasu, ta edukacyjna wspinaczka musi odbywać się czyimś kosztem. Na pewno zmęczenia, własnej rodziny i oczywiście uczniów, bo jakże inaczej. W tym miejscu mamy odpowiedź w kwestii wielkości pensum i trudność samych nauczycieli z wyraźnym określeniem, co robią ponadto, bo są to dziesiątki drobiazgów, które męczą, zajmują czas swą czczością, odrywają od zadania podstawowego.
Po trzecie, zawód nauczyciela jest skrajnie sfeminizowany ze wszystkimi tego faktu konsekwencjami. Mamy do czynienia ze zjawiskiem ciągnącym się od dziesięcioleci, od lat pięć-dziesiątych jak sądzę, gdy mężczyzn wygoniła z zawodu nieboszczka partia, ponieważ byli przydatniejsi w świecie betonu i stali. I przez te wszystkie lata pracowicie doprowadzono do pewnej, choć bez obecnie wykrzykiwanej przesady, pauperyzacji zawodu, zgodnie z zasadą: Ma jeszcze pracującego chłopa i razem nieźle sobie radzą. Kuszono wtedy rozmaicie, już to mieszkaniem przy szkole, już to metrażem dodatkowym w bloku. Tak to wszystkim weszło w krew, że bonus stał się najwyższą atrakcją, a sama pensja schodziła na plan dalszy. Ukoronowaniem systemu jest karta nauczyciela i obecny system, w którym mnożenie bonusów nie robi już na nikim wrażenia. Dalej po prostu iść nie sposób, ale zmienić się tego nie da, ponieważ takie widzenie zawodu i realiów z nim związanych odpowiada wszystkim zaangażowanym w system edukacyjny, a nawet w obecnie trwający spór finansowy.
Po czwarte wreszcie, należy pamiętać o nakładaniu się efektów. Nigdy jeszcze nie słyszałem, że realnie wzrósł poziom edukacji. Jeśli tak jest rzeczywiście, trudno spodziewać się, żeby nauczyciele, którzy sami zostali wykształceni byli coraz lepsi, wiedzieli więcej, lepiej
wychowywali kolejne pokolenia, skoro sami byli nie najlepiej wychowywani. Gadanie, że jakiekolwiek zmiany sprowadzą do zawodu najlepszych absolwentów jest puste, bo niby skąd? Pracowicie, wielkim nakładem finansowym i długą praktyką osiągnięto status mierny i przy ta-kim pozostaniemy, tym bardziej, że odbudowa szkolnictwa techniczno-zawodowego idzie opornie i za wolno, choć chwała choć za samą próbę podniesienia z absolutnego upadku.
Wciąż świeci ciemna gwiazda powszechności wyższego wykształcenia, za którą podąża system, szkoła, uczniowie i rodzice i będą podążali tak długo, aż pierwszy analfabeta zostanie magistrem nauk wszelkich. Niektórzy, złośliwcy albo realiści twierdzą, że ten czas już nadszedł.

środa, 10 kwietnia 2019

Niepokój

Wojna. I zaraz w głowie bomby, może z tobołkiem pod kulami, albo w pyle, co zapiera dech. Pod tarczą lata, albo w rowie po kolana w zielono martwej wodzie. Nic z tego. Przychodzi szary z teczką, bez płci, bez rasy - szary. Każe zaciemniać, to zaciemniamy, że nic nie widać. Potem żeby rozjaśnić i rozjaśniamy, że oczy pieką. Potem alarm i do piwnicy, ale bez krzyków i syren. Cisza. - Ma ktoś radio? - A skąd radio? – Telefony nie działają, wojna!
Długo nie trwało, schodzi szary, że po wojnie. Oklaski! Wbiegamy szumnie, schody dudnią, a tu mieszkania puste i na przestrzał. Wszystko zniknęło, aż do ostatniej szpilki. – Tu przyklejałem gumę zżutą do cna, pod listwą i też zabrali – tłumaczy dzieciak. – No wojna, a wojna ma swoje prawa… - To mędrek spod siódemki, bloger. O zdrowym żywieniu pisze, niech się teraz wyżywi.
Pokój. Damy w białych sukniach. Żadnych tam okularów, zadrapań na gębach. Panowie przy fajkach, niespieszni. Rzucają uwagi tu i tam, zabawnie, z dystansem. Równina trawiasta, falująca. – To drzewo na wzgórzu jak fallus – mówi dama i kraśnieje. – Panienka chyba nigdy nie widziała… To bardziej krzak na kiju niż drzewo. – Ale jakie przezroczyste powietrze! Jaka cisza!
A dalej most kamienny, Bóg wie skąd na równinie. Relikt dawnych starań. Przeżył rzekę i niszczeje, stulecie po stuleciu, ale że z kamienia, że się komuś chciało tak budować. Kiedyś. Coś nadjeżdża, automobil pewnie, bo bez konia, bez dyszla. Zakłóca ciszę, ale jaka wygoda. Nikomu się nie spieszy, ale w domu herbata w kruchych filiżankach z różyczkami kusi. Sofa nęci, kwiaty w wazonie też pachną. Niespiesznie.
Niepokój. Mury Jerycha ani drgną, a trąbią wszyscy. Bieganina. Zaraz coś przeleci, spadnie, wybuchnie. Jozue przemawia z kartki, na poważnie, ale każdy raczej trąbi niż słucha. Kakofonia. Za to jak łokcie pracują w tłumie, ile siniaków, guzów, deptania, gąb od wysiłku dmuchania czerwonych, do siności. Mury nie padają, bo jakże tak padać, od samego chaosu.
– Nie taki był cel, nie takie mieliśmy… - To Jozue. Skończył, zbiera kartki, schodzi z podium, niknie. – Co powiedział? Co mówił? – Teraz ciekawi, jeden drugiego za rękaw. Szukają sensu, trąbienie przycicha. – Co mówił? Co powiedział? – Że jesteśmy jak słoń! – ktoś wrzeszczy. Zawsze się taki znajdzie. – Jak słoń! Jak słoń! – powtarzają i znowu za trąbki i dalejże trąbić.

poniedziałek, 8 kwietnia 2019

Państwo oblężone od środka


Służba obcym jest w zasadzie łatwiejsza do wytłumaczenia na każdym poziomie niż służba własnemu narodowi. Po pierwsze służąc obcym służymy wyższym od siebie. Po drugie nie musimy służyć osobiście i możemy ten zaszczyt scedować na warstwy niższe, sami zyskując pochwały i akceptację. Po trzecie wreszcie, to co bliskie właśnie z powodu bliskości wydaje się jakieś takie ohydne. Szczegółowość oglądu nie służy. Nie wspominam o gratyfikacjach finansowych, bo to sprawa oczywista.

Reszta tkwi w języku i to wymaga pewnych umiejętności, przynajmniej dopóki taplamy się w demokratycznym bagnie. Uważam, że już niedługo, bo nie da się zabezpieczyć poważnych interesów licząc się na każdym kroku ze zdaniem hołoty. Na razie jednak należy jej wytłumaczyć, że obcy są nasi, a nasi obcy. I to udaje się w pewnym stopniu, ale nie do końca. Część już wierzy, już się utożsamia, już łaknie służyć, ale inni zachowują dystans, włos dzielą na czworo. Chamy hamują postęp – można rzec, ale tak otwarcie nie sposób.

Jak chamowi zatkać gębę? Jak chama zawstydzić do tego stopnia, że skurczy się w sobie, że w decydującym momencie zawaha się, odpuści. To nie jest łatwe bez doprowadzenia do klęsk ciężkich i nadzwyczajnych, a i wtedy nie ma pewności, co cham zrobi. Oczywiście słuszne i właściwe jest podważanie wiary chama, jego oglądu świata, przyzwyczajeń i poglądów, ale to wymaga jeszcze wielu lat wytężonej pracy, a czasu niewiele. Już i wielcy, którym się przyrzekało porządek nad Wisłą zaczynają się niecierpliwić.

Służba obcym, owszem łatwa do wytłumaczenia, nie jest jednak prosta. W ostateczności można nawet dostać po pysku, łkać w złoconych przedpokojach z urażonej dumy. Potem wrócić i tańczyć przed chamem, chamowi śpiewać piosenki o wolności, teatrzyk odgrywać, choć gardło ściśnięte lękiem. Cel się przybliża, oddala, znika, znów na wyciągnięcie ręki… Państwo narodowe to relikt, a szczególnie jeśli naród nie jest odpowiedni, ale obleganie współczesnego państwa od środka, to też nie jest bułka z masłem.



sobota, 6 kwietnia 2019

Inteligencja strajkuje


To w sumie jest bardzo piękne, bo kto ma dać przykład warstwom niższym jak nie naturalni liderzy społeczności. Na poczekaniu dodam jeszcze prawników, lekarzy, urzędników, akademików, literatów, dziennikarzy oraz ludzi znanych i lubianych. Wszyscy ci ludzie zasługują na to by żyć godnie, a do tego im jeszcze daleko. Warto zwrócić uwagę, że przyrodzona skromność każe im ograniczyć swoje postulaty do kwestii ekonomicznych. Nikt nie żąda przecież, żeby lud prosty mijając ich na ulicy zdejmował przed nimi czapki i pozdrawiał ukłonem. Może dlatego, że ludzie mało teraz chodzą w czapkach, kapeluszach czy beretach, a mody zadekretować się nie da.

Władza w starciu z Inteligencją zawsze przegra, nawet jeśli wygra na poziomie demokratycznym, ponieważ jej zwycięstwo będzie chwilowe. Szacunek zaś, nimb zasługi otaczający wymienionych w pierwszym akapicie jest zasłużony i dzięki pracy jaką wkładają, poświęcając się dla maluczkich tego świata jest przenoszony na kolejne pokolenia. To jakby kwiaty rosnące na stercie społecznego kompostu. Należy o nie dbać i raczej podziwiać niż wąchać, bo kompost zaburza wrażenia węchowe.

Orężem Inteligencji jest przecież nie sam strajk, który jest oczywiście tylko krzykiem rozpaczy, ale na przykład kultura, a tej pokonać się nie da. Orężem są znakomite polskie kabarety, odkrywcze filmy, których przesłania nie pojmuje gawiedź, bezstronne telewizje czy najlepsza w świecie gazeta. Książki, których klasy niższe nie znają, a których złośliwie nie dopisują do kanonu lektur, a przede wszystkim autorytety moralne i zwyczajne. Szczęśliwie Inteligencję reprezentują nowoczesne i postępowe partie polityczne, które chwilowo znalazły się w opozycji także dlatego, że były nielojalne w stosunku do Inteligencji, ale gdy wrócą do władzy, tym razem już naprawdę przychylą jej nieba, w co chętnie wierzy każdy Inteligent.

Hasło, że najlepsi z nas powinni żyć godnie jest hasłem oczywistym. Oczywiście mam na myśli ściśle ekonomiczne znaczenie słowa „godnie”, bo gdyby je rozszerzyć na aspekty moralne czy inne, mógłby podnieść się wielki krzyk o kolejnych szykanach, aż do faszyzmu włącznie.

Dobrym przelicznikiem, wielokrotnie podnoszonym przez reprezentantów Inteligencji jest obywatelka zatrudniona na kasie w hipermarkecie (osobiście nie pojmuję dlaczego, ale ciągle się o tych paniach wspomina). Można nawet zrobić stosowną tabelkę, według zasług i rang, na przykład, że nauczyciel to dwie kasjerki, a dyplomowany to dwie i pół kasjerki. I tak dalej, i tak dalej… To zadanie pozostawiam komuś z Inteligencji, w ostateczności może być dziennikarz.

Należy też pamiętać, że w takim hipermarkecie praca na kasie jest rotacyjna i raz się siedzi, a raz odpoczywa popychając wózek, czy rozkładając towar, a Inteligent jest Inteligentem przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, no chyba, że ma czas by spać. Wtedy nie wiem, to zależy czy śni inteligentnie czy wręcz przeciwnie.  Chętnie bym się o tym przekonał, ale jako prostak nie mam szans. Cóż dodać?

Panie i panowie nauczyciele, strajkujcie godnie!

piątek, 5 kwietnia 2019

Rozmowa



Przy warzywach leniwie. Bez słów biorą, pakują w koszyki. Tylko dziecko: - Mamo, a co to za jabłuszka? – To cebula, c e b u l a! Literuje, każe pomacać, edukuje. Zza mnie wysuwa się damska ręka i cap za mango. Do tego z pretensją w głosie: - Ale naprawdę musisz przy stole, przy mamie, tacie i tych wszystkich ciotkach? On mruczy, odchodzi pchając kosz, ona za nim z tym mango, a tamta pierwsza znowu: - To burak, b u r a k…

W kolejce do kasy ciąg dalszy: - Czy to moja wina, że nasza galaktyka jest mała? To jednak nie polityka, nic trywialnego… Przy stole źle się wyraził o Drodze Mlecznej i ambaras. On z brodą, chudy jakiś. Ona od dołu ciężka, buty kajdaniarskie ale im wyżej tym lżej. Brakuje tylko piórka we włosach. – A przecież są miliardy galaktyk – kontynuuje, a kolejka się przesuwa: szur, szur. Przed nimi grubas już wykłada na taśmę owoce, warzywa, chlebek tostowy. Sama lekkość. Ten dalej, wyraźnie, że nie da się uniknąć słyszenia: O Kosmosie, jaki wielki - wylicza. Do czego to zmierza? Czy skończy wykład jak zacznie wykładać zakupy?

– Ale przeproszę, co mi zależy! – Zostawia ją i z powrotem w regały.

Wtedy ona do mnie, jakby świadoma mojego wsłuchania: - Wszyscy w domu go lubią, ale on jest taki wrażliwy na punkcie religii, zaraz musi powiedzieć swoje. Jest po socjologii, więc… Nie kończy, bo on wraca z bukiecikiem i flaszką. Naprawdę dąży do zgody i już wykłada. Bukiecik, flaszka, dalej ryby, niezliczone jogurty…  

- Skoro tak potężny i tym wszystkim zarządza, jak znalazł czas by tłumaczyć bandzie półdzikich brudasów na pustyni, popisywać się, zmuszać ich… Nieprzekonujące, może nawet antysemickie, ale on wrażliwy. Posiadł wiedzę i ziemię i niebrzydką młodą kobietę. Jest intensywny i w końcu przekabaci wszystkich, nawet starowinkę, która ciągle: Wszystkie nasze dzienne sprawy, przyjm litośnie Boże prawy…

Dzieciom możliwym wytłumaczy. Będą małe, a już brodate przy stole, a on patriarchalnie, stanowczo, jak to socjolog. Może się rozwinie i poruszy wielość wszechświatów, załatwi ich wizją sera z milionem dziur, gdzie każda dziura to właśnie nowy wszechświat. 

Aż dziecko przyprowadzi zięcia, albo synową, a ta nie zje jak się nie pomodli. I kto wtedy, w razie czego, kto po bukiecik, po flaszkę?


czwartek, 4 kwietnia 2019

Kultura


U Białoszewskiego jest tak, że Jadwidze wpadło coś do oka. Most się palił i wszyscy podnieceni. Już w szpitalu, a tu pielęgniarka woła:  

- Ta pani niewidoma i jeszcze jej wpadło coś do oka.

Nie dla zgrywy przytaczam, bo tak jest ze mną. Nie dość, że niewidomy, to jeszcze ciągle wpada mi coś do oka. To oczywiście przenośnia, bo choć moje oczy gasną, najlepiej widzę w ciemności. Cienie w świetle gwiazd – powiedzmy. To też przenośnia. Won z nimi! 

Zastanawiam się, liczę w ilu miejscach nie byłem. Bardzo źle to wygląda i nawet nie będę wyliczał, bo czytający te słowa pewnie byli i zaraz mnie wyśmieją. Dlatego doliczam Kosmos i zaraz wszystko się spłaszcza i żaden bywalec i żaden podróżnik nie góruje, bo kto by się zajmował milionowymi miejscami po przecinku. Ano nikt. Nie znaczy to wcale, że człowiek jest jakimś pyłkiem zbędnym, jakimś gówienkiem przy drodze. Jest na tyle potężny, że potrafi tak właśnie sądzić o drugim człowieku, czyli znowu z perspektywy kosmicznej o sobie samym.

Siedzę na trawie, na skarpie i patrzę na boisko, gdzie w pocie miliona czół uwija się kultura. Każdy chce zabrać trochę mojego czasu, żebym nie poświęcił go temu drugiemu. Jeden wywija gębą jako aktor, a może śpiewak, bo za daleko i nie słychać. Szum ogólny zagłusza. Drugi żongluje książką, a trzeci chyba przemawia, ale dlaczego w samych majtkach? Są i piłkarze, a wszystko przypomina pochód pierwszomajowy, gdzie aktywiści, gdzie oportuniści i pospolici fałszerze rzeczywistości. Jeden przez drugiego, jeden na drugim wreszcie. 

Głaszczę suczkę Azę po łebku: - Popatrz, oni wszyscy chcą nam odebrać spacer. Idziemy. Jeszcze banda wróbli zrywa się z krzewu już żółtej forsycji.

Wczoraj na twitterze wymiana zdań z panem dziennikarzem. On poczuł się kompetentny i dalej, że nie ma Boga. Ja mu na to, że istnienie Boga jest i tak bardziej prawdopodobne niż istnienie jego samego, dla mnie. On ripostuje, że my możemy się spotkać, a z Bogiem żaden z nas nie ma szans.

I na co nam kultura? Wpadło mi to oczywiście do oka, a potem myśl, że nigdy nie byłem w operze na przedstawieniu, ani w filharmonii. Czy tam wpuszczają z psami? Pewnie nie.