niedziela, 29 grudnia 2019

Bogowie, którym otwieracie drzwi


Jaka jest moi mili różnica pomiędzy chrześcijańską modlitwą o deszcz, a pogańskim zaklinaniem deszczu? Jaka jest różnica pomiędzy chrześcijańską modlitwą o pomyślność, a pogańskimi obrzędami mającymi tę pomyślność zapewnić? Można bez zagłębiania się w filozofię religii rzec w skrócie, że te pierwsze są wyśmiewane jako zabobon, a te drugie mają się doskonale, przynosząc ich kapłanom chwałę i dobra doczesne, ale nie w tym rzecz. Przede wszystkim skuteczność tych drugich wymaga ofiar z ludzi. Aby je bezkarnie składać należy najpierw rozgromić Chrześcijaństwo. Piszę to w sensie dosłownym, nie jakimś tam metaforycznym. Musicie wiedzieć, że mur graniczny pomiędzy ładem, pokojem a absolutnym chaosem mordu, przemocy i tryumfem ledwie opisywalnej dzikości jest chwiejny, zniszczony ciągłym naporem, szturmami dzikich ludów, a w serca jego obrońców są przepełnione wątpliwościami, chęcią spoczynku po trudach i rodzącym się przekonaniem, że zapewnienia dzikusów o wybaczeniu i przyszłym pokoju są szczere.

Jak to możliwe, że po doświadczeniach krwawych i przepełnionych podłością zmagań dwudziestego wieku ludzie wierzący w Boga są bezradni wobec kłamliwych ideologii, otumanieni do tego stopnia, że sami zabierają się za niszczenie muru dzielącego ich po prostu od śmierci i zniszczenia. Jak to możliwe, że chcąc być jednocześnie po obydwu stronach? Szturmować własne ja z pyskiem demona niesionym na kiju i barbarzyńskim wyciem na ustach, a jednocześnie z uroczym wzruszeniem zaglądać do stajenki by podziwiać Jezuska, świętą rodzinę i mile otaczające ich zwierzątka?

Jeśli chcemy rzecz wyjaśnić musimy przyjrzeć się tłu, bo każda epoka ma swoje, specyficzne tło, którego zawartość nie jest często rozważana przy takich okazjach, ponieważ nigdy nie jest ono jasne czy łatwo definiowalne, gdyż składa się z wirujących w ciemności  strzępów wiedzy, przekonań i nadziei ludzi o różnym poziomie rozumienia rzeczywistości. Obecnie tworzą je ludzie, w szerokim pojęciu odpowiedzialni za informację, kulturę i rozrywkę, co jest nieuprawnione o tyle, że sami tylko z tego tła korzystają. Nawet przy otwartych kanałach dostępu, do tkanki społecznej przenika tylko bełkot. Na tym tle zło chce nam zafundować nową religię, nowe społeczeństwo i nowego człowieka. Ma do tego środki finansowe, aparat przemocy, ma rzesze kapłanów płatnych i jeszcze więcej bezwiednych, uformowanych w bełkocie, ale nie ma czasu i dlatego spieszy się niesłychanie, dzięki czemu istnieje szansa, że ujawni swe potworne oblicze przed czasem, nim ludzi ogarnie ostateczne zwątpienie w sens oporu.

Zło zdaje sobie doskonale z tego sprawę i spiesząc się odwleka jednocześnie moment jasnej deklaracji swego ostatecznego celu, co jest wyłomem, niekonsekwencją w jego działaniu. Jeszcze chce dokładniej, pełniej zdominować ludzkie myślenie, jeszcze coś mu przeszkadza, uwiera, wstrzymuje. Gniewa się, marszczy pysk, ale tak, żeby nikt nie zauważył wilczych kłów. Nadal musi walczyć w ukryciu, choć jest doskonale widoczne, przez co zabiega, by nie patrzeć w jego stronę. Już Kościół na kolanach (ha, ha jakie śmieszne, że na akurat w tej pozycji), a jego głos jest co najwyżej jęczeniem starej baby. Już wierni we wszystkich prowincjach Cesarstwa rozgromieni i rozproszeni, już skorumpowane i zidiociałe uniwersytety, już lud otumaniony, już pseudonaukowy bełkot aksjomatem, ale to ciągle za mało, jak się okazuje, bo tchórz z tego współczesnego Złego i dzięki temu walka wciąż trwa. Odzywa się jeden z drugim, inny jawnie się buntuje, a jakże tu zabijać, skoro udaje się dobro? Nijak na razie.

Dlatego drzwi trzymajcie zawarte przed nowymi Bogami, ducha nie gaście, oporu nie poniechajcie, szable wecujcie, bo nie znacie dnia ani godziny, gdy będziecie konieczni. Wasz upadek byłby bowiem upadkiem cywilizacji, a z nią zginą i tacy jak ja, pozbawieni łaski wiary. Bo to jest łaska i ten fakt przyjmijcie choć do wiadomości.



środa, 25 grudnia 2019

Murzyn zdrajca i popkulturowe trele morele


Odkąd filmowcy, z amerykańskimi na czele zabrali się za realizację osobliwej akcji afirmatywnej polegającej na wciskaniu gdzie popadnie ciemnoskórych bohaterów i homoseksualistów, jednocześnie rozpoczęli demontaż problematyki, którą z taką gorliwością łakną się zajmować. Najlepsze, że nie zdają sobie z tego sprawy. Z racji swej wtórności cała akcja ma służyć powtórzeniu sukcesu wizerunkowego, jaki stał się udziałem Indian północnoamerykańskich, którzy z pokrzykujących w westernach dzikusów awansowali na mających wszelkie przewagi moralne rycerzy ekranu. Tyle tylko, że jest to wyobrażenie z gruntu fałszywe, co jest jasne dla każdego, kto zechciał zapoznać się głębiej z wyrobami filmowymi z lat czterdziestych czy pięćdziesiątych. Poza tym Indianie są częścią konkretnej opowieści, a przeniesienie indiańskich bohaterów w inne czasy czy miejsca nie nosi znamion rasizmu, co ewidentnie ma miejsce w przypadku naszych czarnoskórych braci.

Ten rasizm jest oczywiście nieintencjonalny i w zamyśle twórców ma przełamywać stereotypy i przyciągać ciemnoskórą widownię. Tak naprawdę rzecz w tym, że dla miglanców kina Afryka nie jest godna mieć swojej historii. Możemy mieć czarnego Wikinga, frankońskiego rycerza, saksońskiego maga, czy innego przebierańca, ale z filmu nie dowiemy się raczej o potężnych, świetnie zorganizowanych afrykańskich królestwach, do których zaczepiania niespecjalnie palił się nawet Rzym razem ze swoją potegą. Prędzej pokażą wam czarnego Juliusza Cezara dyskutującego z mulatem Einsteinem o napędzie rakiet, które zawiozą dwunasty legion na Marsa. Można tu zauważyć, że poza pasem wybrzeża zajętym przez Rzym i Egiptem cała reszta Afryki jest tak widoczna dla kultury masowej jak my sami. Może stąd moja solidarność ze światem, którego nikt nie chce przywołać.

Jedno w tym dobre, że PT Murzyni raczej przestali być definiowani tylko w odniesieniu do kajdan, które nosili ich przodkowie, ale z filmowej Chaty wuja Toma wyrwali się przecież kilkadziesiąt lat temu i żadna w tym nowość. W USA, kraju wielorasowym są w zasadzie u siebie na każdym miejscu, ale warto zauważyć, że filmowa akcja afirmatywna wypycha coraz częściej czarnoskórych bohaterów na niewygodne piedestały dotychczas zajmowane przez typ białego łajdaka. Doskonale to widać w sensacji. Jeszcze niedawno murzyński policjant czy detektyw był chętnie pokazywany jako jedyny myślący wrażliwiec i stawiany w opozycji do motywowanego rasizmem prymitywnego kolegi, z którym w końcu się zaprzyjaźniał przełamując stereotypy. Trele morele. Obecnie jako szef… Cóż szef jako postać jest często definiowany jako uciążliwy dla otoczenia bezduszny biurokrata. Bywa, że skorumpowany.

Dla ubarwienia narracji chciałoby się napisać, że krok w krok za Murzynem podąża homoseksualista, ale to byłaby z gruntu nieprawdziwa uwaga. Ciemnoskóry bohater wpasowany we współczesność czy przyszłość jest sobą i nie potrzebuje żadnego komentarza wyjaśniającego. Tylko bohater „Hair” Formana wyśpiewuje kapitalne „Może was zaskoczę, ale jestem czarny! Bohater homoseksualny, w produkcji, która nie dotyczy homoseksualizmu potrzebuje osobnego wątku, dzięki któremu poznamy jego preferencje, co przynajmniej mnie niespecjalnie interesuje. Żeby rzecz miała sens, jego gejowatość powinna pomagać w rozwiązywaniu problemów, jakie stawia przed nim scenariusz, a tak się nie zdarza. Rzecz w tym, że dzieła nurtu popularnego poruszają się w zamkniętym kręgu schematów, zarówno jeśli chodzi o fabułę, jak i postacie bohaterów razem z ich motywacjami. Nie wystarczy sama podmiana orientacji seksualnej by odfajkować tryumf przełamania barier.

Obejrzałem na przykład całkiem niezły serial „Mindhunter”, gdzie wątek lesbijskiego romansu kostycznej pani naukowiec, zaangażowanej w pracę zespołu, wlecze się i wlecze stwarzając fałszywą, jak się w końcu okazuje nadzieję, że coś z niego sensownego wyniknie. Ktoś powie, że to tylko odprysk współczesnej manii definiowania bohaterów poprzez seks, alkohol i narkotyki, ale różnica tkwi w statystyce i dlatego wątek homoseksualny musi być osobny i w swoim wyrachowanym epatowaniu samym sobą, zarówno nieskuteczny jak i zgoła niepotrzebny. Już w latach sześćdziesiątych Lem pytał w „Fantastyce i futurologii” dlaczego literatura popularna, koniecznie ukazująca bohaterów przez pryzmat przygód łóżkowych nie definiuje ich wcale poprzez rytuały i zwyczaje związane z innymi funkcjami fizjologicznymi, takimi na przykład jak wydalanie.

Nadzieja w  Netflixie i podobnych zaangażowanych propagandowo wytwórniach, że wkrótce to się zmieni, bo wszak wszystko co ludzkie… Trele morele. Tak naprawdę tylko Rabelais to rozumiał, a reszta żywi się schematem. Żrą gruz, jak mówią ludzie pozbawieni finezji.

niedziela, 22 grudnia 2019

O wszystkim, czyli o niczym, albo odwrotnie


Urzekła mnie informacja, że mniej więcej sto lat przed Chrystusem trafiły do Rzymu pierwsze sadzonki moreli oraz brzoskwiń, a ich owoce wkrótce zyskały wielką popularność. Zostały przywiezione, wystawcie sobie, z Armenii. Zawracam Wam tym głowę tylko dlatego, że na terenie dzisiejszej Polski dużo wcześniej, bo różnica jest szacowana na kilkaset lat, brzoskwinia była obok śliwy najpopularniejszym owocem. Nic w tym dziwnego, bo wedle badaczy archaicznego DNA nasi protoplaści przywędrowali nad Wisłę i Wartę z Półwyspu Indyjskiego. Ale spokojnie, nie jest to notka o klimacie, ani o wędrówce plemion.

Ta notka jest o niczym. Przede wszystkim dlatego, że każde bieżące wydarzenie, o którym chciałbym napisać, nim się nad nim zastanowię, zostaje natychmiast unieważnione. Weźmy nagrodę Nobla dla pani Tokarczuk. Zaszumiało, zagrzmiało i zapadła cisza. Można przyjąć, że teraz wszyscy fani oddali się lekturze jej wiekopomnych dzieł i trwając w zachwycie, nie mają czasu by podzielić się z nami swoimi emocjami. Zresztą, prawdę pisząc, ze dwa lata temu przeczytałem dobre trzydzieści stron Ksiąg Jakubowych i parafrazując opinię Hłaski o Żeromskim, poczułem się zwolniony z dalszej lektury.

Zresztą nasi literaccy nobliści mają u mnie ciężko. Nigdy na przykład nie przebrnąłem w całości przez Quo Vadis, ponieważ bohaterowie tej powieści niezmiernie mnie bawią, a chyba nie powinni. Jeden Reymont ze swoimi Chłopami, ale nie w szkole, bo męka to dla mnie była, a w zeszłym roku. Czytałem w zachwycie, bo to, co pan Władysław wyprawia z narratorem, to ludzkie pojęcie przechodzi, a współczujący narrator pani Olgi może iść na łąkę i tam szczaw liczyć. Tak, mili moi. Piszę szybko, a mimo tej zalety zdaję się trwać w jakimś zdumieniu światem, a jakimś niepojętym stuporze.

Teraz dla odmiany ta cała Greta i klimat planety. Co tu można napisać, skoro rzecz cała jest tak jawnie głupia, że w zasadzie komentowanie jej może być poczytane za wstydliwe dla komentującego. Nawet wyśmiać tego nie sposób, bo to tak jakby wzniecać śmiech i dyskusję nad znalezionym na śmietniku beznogim kadłubem plastikowej lalki. To wymaga specyficznego poczucia humoru, a ze mnie żaden tam Roland Topor. A skoro on, to zaraz nasz Romuś, bo Chimeryczny Lokator. Nie taki zresztą pan Polański chimeryczny, bo jego czyn wraca z uporem godnym lepszej sprawy.

Albo ten bohater senatu, pan Grodzki. Nic mnie nie interesuje, czy popełnił przestępstwo, czy się przedawniło, ani czy oszalał tłumacząc się w tak dziwaczny sposób. Powinno być tylko dla każdego jasne, że natychmiast powinien zrezygnować z zajmowanego stanowiska, bo jest już politycznym trupem. I sami powiedzcie, czy jest z tej osobliwości temat, którym warto się zajmować? I jeszcze ci sędziowie, którzy odkryli w sobie razem z boskością, chęć wzniecania niepokoju i trwania w nim, co na pierwszy i każdy kolejny rzut oka, wydaje się stanem niewygodnym i budzącym raczej politowanie  niż współczucie.

Ważnym tematem byłby Cyceron, z racji przydomku chyba krewny pani redaktor Renaty Grochal. Tak, Cyceron i jego polityczne kalkulacje, na których końcu była głowa myśliciela uprzejmie wychylona z lektyki, by żołdak spełnił powinność miecza. Bywa i tak, gdy zmyślność zawiedzie, a pretekst sprzed lat stoi niby kamienny bałwan. I zaraz, że znowu ten Rzym i przemoc. Jasne, że może komuś wydać się to nudne, ale mnie to nie zraża. Warto na przykład wiedzieć, że dopiero w III wieku oficjalnie usankcjonowano zasadę prawną, że dla bogatych i ustosunkowanych są inne kary niż dla ludzi pospolitych.

Oczywiście te kary, to zagrożenie nie różniło się tak radykalnie jak obecnie. Dzisiejszych celebrytów czy inne jeszcze ważniejsze osoby nie usatysfakcjonowałaby różnica między ścięciem mieczem, a rzuceniem dzikim zwierzętom na pożarcie. Pusty śmiech, po prostu! I teraz mam problem, ponieważ założyłem, że notka o wszystkim i o niczym powinna zmieścić się w siedmiu akapitach, a każdy składać się z siedmiu wersów. Widzicie, muszę o tym, bo już nic ważnego nie przychodzi mi do głowy. Ratunek w Wiedźminie! Informuję przeto, że zasnąłem po kwadransie, co nie jest powodem do chwały.


sobota, 21 grudnia 2019

Sprawy za proste



Próżno deklamować Herberta, jeśliś sam wnuczkiem dziecka Aurory. Nie dla ciebie potęga smaku, skoro wielbisz potęgę hordy, z jej bezwzględnym przyzwoleniem na przemoc wobec podbitego niegdyś ludu. Trucizna, którą mu podawałeś przez dziesięciolecia osłabiła go, wykrzywiła nie do poznania, ale nie zabiła. Wielu nazywa ją lekarstwem, tak jak lekarstwem był bicz, czy strzał w potylicę. Leczyła z pamięci, z dziedzictwa, z wrażliwości na krzywdę ludzką, dając w zamian łatwość uproszczeń, wyparcia, pazerność i pełną pychy świadomość obiegowej, aktualnie pożądanej mądrości.

Zacząłem za wysoko i zaraz się dowiem, że znowu nikt nie rozumie, o co mi chodzi, a to są rzeczy proste, choć nadal wiele wysiłku idzie w zacieranie śladów. Większość wie, jak kupiono po wojnie część polskich elit, z jakim zapałem zniszczono resztę, razem z niepotrzebną nowej władzy wiedzą, by potem wielokrotnie aktami specjalnej łaski przywracać i znowu rzucać w niebyt. Falami, albo punktowo po nazwisku, a wszystko po to, aby zachować przemocą nabyte prawo do przewodzenia narodowi. Podległość i szanowanie roszczeń tych dzikich, ledwie ociosanych, w rzeczy samej, ludzi, nazwano ładem społecznym.

Jest to ład fałszywy do samego gruntu, aż do najprostszych odruchów, ale nie zanosi się wcale, by został zmieniony, czy choćby znacząco skorygowany, ponieważ polityka jest obecnie tylko emanacją zjawisk społecznie głębszych. Wszystko jest doraźne, chwiejne, bo bez oparcia w moralności, szczerze przeżywanej religii, czy w choćby w praktycznych zasadach wywiedzionych z filozofii, która nie jest jak się sądzi obecnie, zbiorem nikomu niepotrzebnych nudziarstw. Jakby tego było mało, powoli, z dnia na dzień pozbywamy się języka, w którym moglibyśmy opisać, zapytać, czy odpowiedzieć.

Nie naprawimy Polski werbalnymi deklaracjami o własnym patriotyzmie, czy europejskiej nowoczesności. Nie podniesiemy nauki, ochrony zdrowia, armii ani sprawiedliwości ględzeniem o ich naprawie, ponieważ to co złe już się stało. Kto niby ma to zrobić, skoro większość ludzi, którzy mają choćby zbliżone do pożądanych umiejętności, sama wymaga naprawy? Sił starcza im co najwyżej na chronienie własnych przywilejów. Mam wierzyć w moc sprawczą ich dzieci czy wychowanków? Jaka może być odnowa w kraju, gdzie najsłuszniejszy nawet postulat rozmywa się zaraz w bylejakości?

Jestem człowiekiem pospolitym i nie mam rady, jak zmienić, ruszyć z posad bryłę tego czegoś, co bynajmniej nie jest kamieniem. To znaczy mam, ale się z Wami nie podzielę, ponieważ jakoś mi nie spieszno na salę rozpraw. Zauważę tylko, że gdyby ktoś przemógł niechęć do historii i zaczął zgłębiać dzieje, choćby starożytnego Rzymu, ma szansę zauważyć, jak wiele opisów zawrotnych karier politycznych i finansowych kończy się skromną uwagą, że na koniec zwłoki delikwenta wrzucono do Tybru. U nas nie ma Tybru, tylko kobieca Wisła, a my tak sobie chodzimy po świecie, choć już sami nie bardzo wiemy dokąd zmierzamy.



poniedziałek, 18 listopada 2019

Co rodzi przemoc?

Oczywiście, że przede wszystkim uległość, a wszak powszechnie się opowiada, że inną przemoc. Gdyby tak było, na świecie dawno zabrakłoby ludzi, a samo używanie przemocy nie byłoby opłacalne ani możliwe, z oczywistych powodów. W zasadzie całą historię świata można opisać jako walkę o uzyskanie prawa i możliwości stosowania przemocy wobec innych plemion, narodów, grup społecznych, państw i całych cywilizacji wreszcie. - Hola! – zawoła ktoś oburzony i zaraz z argumentem, że krwawe, stosujące przemoc reżimy nie ostają się długo. Prawda, bo prawem podstawowym jest taki balans uczynków, praw i stosowanego zakresu przemocy, że jest akceptowalny dla ludu tej przemocy poddawanemu. Siła możliwego nacisku jest uzależniona od czynników zewnętrznych, społecznego przekonania o własnym statusie, tradycji, oraz w znacznej mierze od wdrukowanych w głowy obywateli przekonań dotyczących historii oraz rzekomych nauk z niej płynących. Przesuwaniu granic akceptowalnej przemocy służy propaganda jawna, ukryta i bezwiedna, tworzona w dobrej wierze i ta ostatnia jest oczywiście najskuteczniejsza.
Aby nie rozpłynąć się w rozważaniach teoretycznych sprowadzę rzecz całą do współczesnego państwa, a dla większej łatwości przywołam jako przykład dzisiejszą Polskę. Niemniej warto pamiętać, że zasady dotyczą wszystkich, jako tako zorganizowanych grup społecznych, poczynając od przestępczych, a kończąc… Tu niech sobie każdy dopisze, pamiętając przy tym, że jedną z podstawowych ról przemocy nadrzędnej, niejako upaństwowionej jest powstrzymanie i karanie przejawów organizowania i stosowania przemocy działającej poza systemem nadzorowanym przez państwo. Im skuteczniej państwo realizuje ten obowiązek, tym dalej może posunąć się w stosowaniu przemocy instytucjonalnej, ponieważ poddani jej ludzie tym jaśniej będą widzieli korzyści płynące z jej stosowania.
Muszę tu napisać jasno, że bez stosowania przemocy po prostu nie da się skutecznie rządzić. Pozwolę sobie na przykład z dni ostatnich. W Koninie, czyli jakby tuż pod moim nosem, policjant zastrzelił uciekającego chłopaka, który w chwili śmierci posiadał torebkę z białym proszkiem i nożyczki. Trudno nawet tutaj zwalić winę na amerykańskie filmy, bo tam, w najgłupszej nawet sensacji, policjant przy podobnej okazji wyciąga zza skarpety lewą spluwę, że niby strzelał w obronie własnej. Konińskiej tragedii, podobnie jak innych tego typu, nie da się zaliczyć do przemocy państwowej, ponieważ tragedia jest tu konsekwencją zidiocenia, kompletnego pomieszania porządków przez zabójcę. Do przemocy państwowej należałaby tutaj możliwe mataczenie wokół sprawy, krycie sprawcy i w konsekwencji zostawienie ludzi w poczuciu zagrożenia i jawnej niesprawiedliwości. Tyle tylko, że przemoc tego typu niczemu nie służy, niwelując możliwość jej użycia tam, gdzie jest to naprawdę konieczne.
Powtarzam, ludzi, którzy twierdzą, że można i należy rządzić państwem na zasadach koncyliacyjnych, wciąż na nowo dogadując się na jakichś płaszczyznach społecznych przypominają tych, którzy chcą tworzyć politykę wyłącznie poprzez gadanie, wypowiadanie jak najsłuszniejszych sądów i opinii. Dzięki takim koncepcjom, a z przykrością muszę zauważyć, że podobna postawa nie jest obca aktualnie rządzącym, bandyci mogą krążyć bez specjalnej trwogi. Dobre chęci oraz ciągłe opowiadanie o niegodziwości innych, ale bez realnej próby zmiany sytuacji, bo taka zmiana koniecznie związana jest z użyciem przemocy jest tylko pożywką, na której karmią się wrogowie państwa jako takiego, czyli ludzie, którzy za osobiste benefity, łakną byśmy tracili życie na noszenie ciężarów za obywateli innych państw. Nie ma bowiem nic gorszego dla spoistości państwa i dobrostanu jego obywateli, niż rozdźwięk pomiędzy polityczną deklaracją a rzeczywistością. Rzecz w tym, że proces dotarcia podobnej refleksji do decydującego w wyborach ogółu jest przeważnie długotrwały, co rządzącym daje złudne poczucie bezpieczeństwa. To z kolei sprawia, że sama myśl o użyciu jakiejkolwiek przemocy, a nie mam tu przecież na myśli bicia po łbach, jest odsuwana na absolutny margines jako dziwna, kontrowersyjna i podła. Ciepła woda płynie z kranów? Ano płynie i rzekami ucieka do morza, powodując stepowienie Polski, o czym się niedawno dowiedziałem.
Powtarzam. Każdy obywatel, który jest zmuszany do czynności, danin czy podporządkowania się pozaprawnym grupom uzurpującym sobie prawo do używania przemocy jest ofiarą państwa, które zwleka lub zupełnie rezygnuje z użycia przemocy w dziedzinach, gdzie do podobnych nadużyć dochodzi. Nie ma tu znaczenia, czy mamy do czynienie z pospolitymi bandytami, czy wyłudzaczami w bielutkich kołnierzykach, czy z tego państwa urzędnikami, albo z samorządowcami. Każda bowiem słabość państwa jest natychmiast zawłaszczana i zastępowana przemocą nieformalną. Z faktu, że jest rozproszona i dotyka plebsu nie wynika nic ponad to, że jej zwalczanie jest tym bardziej obowiązkiem państwa. Nie zwalcza się epidemii opowiadaniem o niej. Że jest lepiej niż było? Przepraszam, a jak to niby mam sprawdzić? - Uwierz, uwierz w naszą wolę zmian – słyszę w kółko i już gęsiej skórki dostaje na łapach, inaczej mówiąc, łapska zaczynają mnie swędzić.

wtorek, 5 listopada 2019

Stalinowskie złote Słońce...


Przy okazji wczorajszej awantury personalnej dotyczącej zgłoszonych kandydatów na sędziów TK muszę podzielić się pewnym spostrzeżeniem na temat wybitności, która jest zarezerwowana dla pewnej grupy społecznej, rodów niemalże arystokratycznych. Otóż w Polsce współczesnej jedynymi akceptowanymi patentami szlacheckimi są te, które raczył nadać lub odświeżyć Stalin i jego akolici, także miejscowi, nasi, że się tak wyrażę. To oczywiście uproszczenie, ale działa i żadne pitolenie o wolnej Polsce tego nie zmieni. To, że Gomułka rozbroił stalinowski aparat bezpieczeństwa tylko pomogło w uzyskaniu przez nich pozycji dominującej, ponieważ z kazamatów i sal sądowych, gdzie pilnie sprawowali nadzór nad prawidłowością Polaków, rozpełzli się po wydawnictwach, uczelniach oraz instytucjach traktowanych przez tryumfującego satrapę jako drugo i trzeciorzędnych. Tam dopiero dalejże wychowywać, gromadzić dwory i kształtować swoją wybitność. Jednocześnie, wraz z kolejnymi potknięciami reżimu pana Władysława wiele z tych tworzących się środowisk nabierało charakteru, albo było postrzegane jako quasi opozycyjne. Już ich dzieci, już przyjaciele tych niedawnych bobasów, już mieszkania intelektualistów, nie katów i donosicieli, już pianino zamiast stołka i bicza. I kooptacja do szeregów i pamięć zawiązana na supełek, bo nagle nikt niczego nie wiedział.

Co mógł dorzucić Gierek? Chłopków i śląskich cwaniaków? Albo Jaruzelski? Złodziei chyba i cinkciarzy na poczekaniu przekształconych w biznes. A wybitni mieli to w nosie, służyli, to jasne, ale z góry, z pogardą kasowali należności. Przy każdym obrocie polskich spraw byli i są nietykalni, bo w zasadzie nie ma już żadnego powodu, żeby ich tykać. Za grzechy ojców czy dziadów mają odpowiadać? Dobre sobie. Nie po to historia i sowiecka przemoc dała im szansę, by ją zmarnować. Nie po to Ameryka futrowała ich dzieci stypendiami, by tak kosztowną wybitność wyrzucić do kosza. Przecież nawet tropiciele ich życiorysów są z nimi związani, a chęć przypodobania się wybitnym idzie w poprzek podziałów politycznych, które tak czy owak są efemerydą. Maszyna zbudowana przed laty już działa sama, ze społeczeństwem kontaktując się i to społeczeństwo prowokując w zasadzie tylko głosami pionków, nic nie rozumiejących nuworyszy.

Każdy powie, że to zbiór oczywistości. Jasne. Pewnie dlatego większość pilnie podąża za ich grymasami i nieskrywanymi poleceniami. Oni decydują, kto w Polsce jest ładny, a kto brzydki i żaden sprzeciw tu nie pomoże, bo to będzie tylko indywidualny wyskok nie poparty żadnym autorytetem, a u nich, gdzie splunąć tam autorytet. W każdej, dosłownie każdej dziedzinie. Czy nie lepiej choć aspirować, choć otrzeć się o aprobatę wybitnych, niż zasługiwać na aplauz motłochu, jakim wszyscy, do cholery, jesteśmy? To pytanie retoryczne, tym bardziej, że czasy groźnych, zdolnych cokolwiek poruszyć tłumów dawno minęły, no chyba, że Oni taki tłum zorganizują, a wtedy władza nadana poprzez wolne wybory zniknie i nikt ani nic jej nie pomoże. Tym bardziej, gdy część jej przedstawicieli zostanie nagle uznana za osoby wybitne. W tym mają zadziwiającą wprawę, przećwiczoną z powodzeniem w czasie powojennego terroru. Przecież nie z chłopków roztropków budowali swoją administrację, nie z analfabetów kadry uniwersyteckie. Bo żyć trzeba i z tym się zgadzam.

Monopolu na wybitność nie da się złamać gadaniem, tym bardziej, gdy wielu chcących go łamać, półgębkiem przyznaje monopolistom rację. Czym bowiem może kusić obecna władza, o ile w ogóle traktować ją poważnie jako trwałą alternatywę? Chyba tylko pieniędzmi, bo o żadnym prestiżu nie ma mowy, skoro wszystkie narzędzia jego tworzenia i nadawania dzierży tamta strona. Nawiasem mówiąc pieniądze nadal płyną ku niej szerokim strumieniem i nikt nawet nie pomyśli, że subsydiowanie własnych wrogów nie prowadzi choćby do remisu, podobnie jak przeglądanie się w ich opiniach zamiast w lustrze.

Co tu mają do rzeczy kandydaci na sędziów TK i trwające właśnie wzmożenie moralno – polityczne? Otóż wszystko. Setny raz okazało się, że w zasadzie nie ma niczego poza opinią salonu wybitnych. Stalinowskie złote Słońce wyjrzało zza pisowskich chmur i dobrotliwie pogroziło palcem. I wszyscy pędzą służyć, by tylko życzenie nie stało się rozkazem, bo wtedy…

poniedziałek, 28 października 2019

O racjonalistycznym widzeniu rzeczywistości

Historia to jak wiadomo zbiór opowieści, dokumentów i zabytków o zróżnicowanych stopniu wiarygodności. Osobliwe jest to, że wcale nie jest tak, że im wydarzenie nam bliższe, tym wymienione materiały wiarygodniejsze. Jest ich po prostu więcej, ale nie w ilości chyba rzecz. Dzisiaj postanowiłem napisać o różnicy pomiędzy wiedzą, tłumaczeniem i racjonalistycznym widzeniem świata, a pełną chaosu, krwi oraz beznadziejnych i przedwczesnych czynów rzeczywistością.

Przenieśmy się zatem pod Filippi do roku jeszcze nie „pańskiego”, a zwykłego czterdziestego drugiego. Dwa lata wcześniej, czyli w roku 44 pod ciosami spiskowców padł Cezar i teraz zbliżał się dzień zapłaty za zbrodnię, ponieważ wszystko ma swoją cenę i za wszystko tak czy inaczej trzeba uiścić należność. Jeszcze nie dzisiaj, jeszcze nie dotarli na pole przyszłej bitwy, a właściwie bitew, bo to był dramat w dwóch aktach. Z jednej strony Oktawian i Antoniusz znowu niby to pogodzeni, z drugiej armia Brutusa, Kasjusza, Republiki, Senatu i wszystkich innych diabłów, stworzona za wydarte wschodowi pieniądze. Wóz, jako to mówią, albo przewóz, ale o bitwie nie będę wam tu pisał. Wiadomo, kto wygrał, a przynajmniej powinno być wiadomo każdemu, kto potrafi pisać i czytać.

I Brutus właśnie sobie czyta. Miał taki zwyczaj, że do późnej nocy czytał, oczy sobie psując przy kaganku. Lubił, to czytał. I tak sobie siedzi w namiocie, aż tu nagle coś jakby wiatr i płachta wejściowa się unosi… Przed Brutusem staje nie wiadomo kto. Ogromny, bo nie człowiek, ale też nie zwierzę, ponieważ zgoła po ludzku zapowiada, że spotka się Brutusem pod Filippi. Duch? Demon? Przeznaczenie? Sam Cezar? Groza i groźba! Nazajutrz Brutus opowiada o tym spotkaniu Kasjuszowi, bo po prawdzie wielkiego wyboru nie ma. Przecież nie będzie swojej grozy stawiał przed ślepiami gawiedzi. Wielcy tak mają, a wielcy politycy czy zbrodniarze szczególnie. Tyle tylko, że Kasjusz jest racjonalistą i zaraz zaczyna, że po pierwsze Brutus nie powinien czytać po nocy, bo to nadwyręża jego zdrowie, które będzie potrzebne w zbliżającej się bitwie. Mama się znalazła! Po drugie – wywodzi – żadnych duchów nie ma, co wiedzieć powinno każde dziecko, nie wspominając o wodzach potężnych armii. Następnie tłumaczy racjonalnie, powołując się autorytet Epikura, że zjawy, duchy i inne takie, to tak naprawdę… Uwaga, bo to jest interesujące i całkiem współczesne, że świat. Otóż wedle nie-go, mózg przechowuje rozmaite wyobrażenia czy obrazy postaci, by w chwili zmęczenia, choroby, albo jakbyśmy dziś powiedzieli „stresu” wystawić je na pokaz przed pośledniejsze zmysły, takie jak słuch czy wzrok. Bardzo to jest piękne, racjonalistyczne tłumaczenie i Kasjusz, pazerny morderca i niszczyciel, jawi się jako prawie mędrzec, choć nie wiadomo, czy dał radę uspokoić Marka Brutusa.

A potem chaos pierwszej bitwy. Kasjusz dowodzi lewym skrzydłem umocnień, ale jego ludzie nie dają rady utrzymać pozycji, wróg wdziera się, zbliża, trwa zażarta walka, aż tu od flanki jakaś jazda. I tu zaraz ani Epikur, ani racjonalizm, ani gotowość do empirycznej analizy, ani nawet próba uzgodnienia wyobrażenia z rzeczywistością, tylko zaraz do niewolnika, za ucho niewolnika żeby ten przebił go mieczem, albo ściął – już nie pamiętam i nie w tym rzecz, bo i tak z Kasjusza trup. Trup bezsensowny, bo byli to jeźdźcy Brutusa, chcący powiadomić Kasjusza o tryumfie. Względnym, bo wkrótce doszło do bitwy rewanżowej i przegrany Brutus też zginął od własnego miecza, przy czym nie stwierdzono udziału osób trzecich, a trafił ponoć ostrzem prosto w serduszko bijące dla chwały Republiki. Warto zauważyć, że ludzie w tam-tych czasach mieli dziwną łatwość w przebijaniu się mieczami, zamiast chodzić w zaparte, ukrywać się w leśnych chaszczach czy wiać w strony dalekie. Może nie było gdzie uciekać?

O ile ktoś doczytał tekst do tego miejsca może zadać pytanie, po cholerę go napisałem? Czy sama różnica pomiędzy deklarowanym racjonalizmem, naukowością, gotowością do tłumaczenia niecodzienności świata a realnym zachowaniem w stanie tak zwanej wyższej konieczności jest warta aż tekstu o ludziach, którzy od dawna mało już żyją? A nie znacie, nie oglądacie, nie czytacie mądrali, którzy racjonalizując rzeczywistość, analizując każde zdarzenie na wszelkie możliwe sposoby, przy pierwszej okazji wpadają w polityczną panikę? Nie, żeby jeden z drugim zaraz się czymś przebijali, ale mechanizm jest identyczny. Drugim powodem przywołania właśnie postaci zabójców Cezara, o których do dzisiaj się mawia, że walczyli o wolność, choć tak naprawdę była to wolność jedynie dla kasty uprzywilejowanej. Wolność dla gromadzenia majątków niewspółmiernych do zasług i bezkarności maskowanej słodkim pierniczeniem o prawach i właśnie wolności. I po trzecie, o czym niby pisać, o durniach i … ( przepraszam, ale nie potrafię znaleźć żeńskiej formy słowa dureń) wybranych do Sejmu? O miałkości charakterów i mgławicowym cynizmie dzisiejszej polityki? 

Sądzę, że warto przypomnieć o Filippi, by ktoś nam nie powiedział o nocnej godzinie, że właśnie tam się spotkamy.

poniedziałek, 21 października 2019

Nic nowego po wyborach

Nic nowego po wyborach. Jeśli gdzieś na szczytach politycznych ktoś wyciągnął z ich wyników oraz przebiegu kampanii jakieś solidne wnioski, musi swoje przemyślenia starannie utajniać, ponieważ przynajmniej mnie nic o tym nie wiadomo. Na razie wszyscy zdają się trwać w swoich okopach, zupełnie jakby tych wyborów nie było. Prawo i Sprawiedliwość wygrało, uzyskując rekordową ilość ponad ośmiu milionów głosów i to jest niepodważalny fakt. Jednocześnie jakby zremisowało, ponieważ nie zwiększyło swojego stanu posiadania, a można rzec, że na-wet zremisowało z dużym minusem, dość niespodziewania oddając przewagę w senacie. To sytuacja dziwna, choć stosunkowo łatwa do przewidzenia, o ile ktoś zna ordynację wyborczą i w stopniu zadowalającym rozumie nastroje społeczne. Okazuje się bowiem, że nic nie jest dane raz na zawsze, a najgorsze co może spotkać dużą formację polityczną to wygodne z powodów personalnych czy innych uporczywe trwanie w błędzie. Tak jest, ponieważ już nie chodzi o wybory, które się odbyły, a o skuteczną kontynuację władzy i wszystkie kolejne rozstrzygnięcia. Patrząc na rzecz z zewnątrz widzę trzy błędy podstawowe. Nie twierdzę przy tym, że gdyby ich nie popełniono ilość mandatów w sejmie byłaby znacząco wyższa, ale mam pełne przekonanie, że jeśli nadal będą popełniane, przy kolejnym rozdaniu tych mandatów zabraknie do stworzenia działającej większości, a pierwsza weryfikacja niedługo, bo przy okazji wyborów prezydenckich.
Dwa błędy dotyczą mediów i obydwa są doskonale znane, choćby dlatego, że wcześniej po-pełniła je Platforma Obywatelska. Pierwszy jest taki, że przekaz polityczny jest formatowany pod zawziętych fanów, co w kategoriach wyborczych daje niewiele, a drugi, znacznie groźniejszy polega na tym, że z braku odpowiednich kadr i pomysłów wewnątrz partii, ceduje się w zasadzie całą propagandę na dziennikarzy, przez co są słusznie postrzegani jako część partyjnej machiny. To pułapka.
W pierwszym przypadku mamy do czynienia z kompletnym niezrozumieniem celu przekazu. Mamy takie ociekające wazeliną i propagandą telewizyjne Wiadomości. Ogląda je powiedz-my trzy i pół miliona widzów. Są to głównie ludzie starsi, albo przynajmniej przywiązani do pewnych rytuałów porządkujących dzień, a do tego zagorzali fani dobrej zmiany. Przeciwnicy mają swój TVN i tam uczą się, co mają myśleć. W tym sensie obydwa ośrodki propagandowe są skierowane do wewnątrz. Przy czym, nie wdając się w szczegóły, brednie i agresja tej drugiej strony są roznoszone przez wielkie portale internetowe, a TVP ten obowiązek zrzuca na odbiorców. Ci zaś, ze względu na opisane powyżej cechy nie są w stanie temu sprostać, albo nie chcą, ponieważ często jakość i charakter przekazu jest zawstydzająca. A celem, przy trzymilionowej widowni jest dotarcie do 10 – 12 milionów widzów, o czym chętnie się zapomina. Druga rzecz, moim zdaniem gorsza, to oddanie przekazu, ale oczywiście bez brzemienia odpowiedzialności redakcjom politycznym. Platforma Obywatelska wyszła na tym jak najgorzej, choć w swoim czasie sprzyjały jej wszystkie duże media, ale oczywiście ten fakt niczego nie uczy. Tam od dawna ogon macha psem i byle dziennikarski cwaniak narzuca największej wciąż jeszcze partii opozycyjnej narrację swoją czy też swoich właścicieli. Popularny wśród fanów Prawa i Sprawiedliwości przekaz, że wszystko jest jak najlepiej, a polityczne redakcje TVP to sam cymes i osiem milionów głosów to ich zasługa jest, mili moi, wielkim nadużyciem. Spotkałem się też z argumentem, że nie sposób dowieść złej politycznej roboty TVP, ponieważ nie ma możliwości sprawdzenia, jak wyglądałyby wyniki wyborów, gdyby działała inaczej. Oczywiście, że jest, ale nie będę się spierał, ponieważ i tak przeszłości nic nie zmieni, a przyszłość pokaże to niestety dobitnie. Zwrócę tylko uwagę, że wielu ludzi nie lubi, gdy ktoś nieustannie i namolnie przypomina im o wyświadczonych dobrodziejstwach, albo przy każdej okazji daje do zrozumienia, jak doskonałe i wyjątkowe jest to co robi dla innych. Nie liczę na zmiany rewolucyjne, bo pan Kurski jest przecież z Solidarnej Polski, przez co jego pozycja wydaje się pewna, choćby dlatego, że ta Polska ministra Ziobry, aż taka solidarna nie jest. Niemniej ewolucja jest tu możliwa, o ile będzie wywierany odpowiedni nacisk.
Trzecia kwestia dotyczy przed i powyborczej wojny z Konfederacją. Tutaj akurat nie wierzę, że wywołała ją TVP, ot tak, sama z siebie. W każdym razie pomysłodawca obrania tak nielogicznej taktyki powinien zostać przywołany do porządku. Cel był jasny. Zatrzymać konfederatów pod progiem wyborczym, co znacznie podniosłoby rzeczywisty wynik Prawa i Sprawiedliwości. Do realizacji wybrano oczywiście telewizję i zaprzyjaźnione z władzą media, co zna-lazło przełożenie w sieci, na agresywną pełną wzajemnych obelg kampanię, która zresztą trwa w najlepsze do dzisiaj. Wrogość utwierdza się tu dzięki zawziętym, a niewiele rozumiejącym fanom obydwu formacji, a komuchy śmieją się w kułak. Przy tym wszystkim przezabawnie brzmią głosy oburzenia, że wyborcy Konfederacji nie wsparli w wyborach do senatu kandydatów PiS. Pobrzmiewa nawet przedziwna teza, że każdy, kto nie popiera PiS w zasadzie nie jest patriotą, a szczególne nie jest, gdy ogłasza się prawicowcem. No ładnie! Jakby nie patrzeć winą za całe to zamieszanie należy obarczyć stronę silniejszą, czyli w tym przypadku partię rządzącą. Najbardziej ponurym aspektem sprawy jest fakt, że poza fatalnie wybraną taktyką kolejny raz znalazło potwierdzenie, że recenzentem, czy może lustrem, w którym przeglądają się prominentni działacze Prawa i Sprawiedliwości są w sprawach światopoglądowych media opozycyjne z Gazetą Wyborczą na czele. Przy całej wzajemnej wrogości tak jest i nic nie zapowiada zmiany. Dla opozycji z kolei punktem odniesienia jest tylko i wyłącz-nie PiS i w ten sposób kółko się zamyka. Nic nowego po wyborach, poza tym, że zbliżają się wybory prezydenckie.

wtorek, 8 października 2019

Polityka

Nie nadaję się do wielu rzeczy, ale do polityki nie nadaję się w sposób szczególnie jaskrawy. Owszem, mogę i lubię komentować, ale uczestniczyć czynnie w życiu politycznym nie mógłbym w żadnym razie, bo to zbiór pewnych rytuałów i zachowań, do których należy podchodzić w sposób entuzjastyczny i otwarty. Zapewniam Was, że dosłownie z każdej konwencji dowolnej partii, o ile nie zostałbym wyprowadzony przez ochronę jako wróg czy prowokator, to na pewno zapamiętany jako taki. Po pierwsze śmiałbym się w nieodpowiednich miejscach, po drugie nawet pod grozą wykręcenia ucha nie byłbym w stanie niczego skandować, a nawet entuzjastycznie oklaskiwać kogokolwiek, choćbym z sednem jego przemowy zgadzał się w stu procentach.
To bynajmniej nie jest powód do dumy, to skaza. Pewien rodzaj aspołeczności, która nie pozwala traktować wycinka jako całości, która każe złościć się i buntować w kwestiach zgoła niezauważalnych dla większości, takich na przykład jak używanie niedopasowanych do sprawy, zbyt wielkich kwantyfikatorów, albo wprowadzania do politycznej debaty zwrotów zaczerpniętych z korporacyjnej nowomowy. Z tym wszystkim każda propaganda tylko mnie śmieszy, choć jednocześnie nieco przerażający są ludzie, którzy ją powtarzają z ogniem w oczach. Wiem, tak było zawsze i właśnie na tym „zawsze” się wspieram.
O czekającej nas przyszłości politycznej więcej można dowiedzieć się zaglądając w przeszłość przez lufcik czasu, niż z zapowiedzi futurologów, socjologów i politologów razem wziętych. Nie dlatego bowiem upadła Republika, że Cezar przekroczył Rubikon, ale z powodów zgoła prozaicznych, takich jak korupcja, łamania praw większości przez oligarchiczną arystokrację, okradanie państwa na niebywałą wręcz skalę i narastający rozdźwięk między uroczystymi deklaracjami a rzeczywistością. Czy August zmienił ustrój? Nie. Czy wszystko się zmieniło? Owszem.
Powszechnie znamy te czasy jako anegdotę z wypisów szkolnych czy filmowych, że Neron palił i prześladował Chrześcijan, że Kaligula i jego koń, że Klaudiusz się jąkał i takie tam. Nadal Brutus jest dla niektórych symbolem walki o wolność i (co już tylko śmieszy) demokrację. Warto przy tym wiedzieć, że gdy szykował się do swojej ostatecznej klęski, spustoszył prowincję, gdzie formował swą armię do tego stopnia, że August na dwadzieścia lat musiał zwolnić ją z wszelkich obciążeń, żeby miejscowi, którzy nie zginęli w ramach walki o wolność, nie wymarli z głodu.
Nie odbiegam od tematu, ponieważ chcę wam powiedzieć o cenie, jaką ktoś nadal może od was zażądać za obronę własnych przywilejów. To dawne, niemalże legendarne czasy, ale pamiętajcie, że legendarne czasy są zawsze. Przy czym historia wcale nie zatacza żadnych kół, to bajki. To tylko rzeczywistość ciągle wymaga nowych rozwiązań, aby łajba cywilizacji nadal płynęła, a że problemy i sytuacje są ciągle podobne, to wina albo zasługa człowieka, który tak naprawdę zawsze jest taki sam, ze wszystkimi blaskami i cieniami swojej niepodległej osobowości.
Tylko szczęśliwie miniony dwudziesty wiek opanowany maniami ideologicznymi był haniebnym wyjątkiem w naszych wspólnych dziejach. Obecnie demiurgowie zła znowu próbują skazić ludzką cywilizację ideologicznymi maniami, ale tym razem, nim twardo staną na nogach, dostaną po łbach. I to niech będzie optymistyczny akcent tych wywodów.

sobota, 5 października 2019

Notatki kandydata na wyborcę 2


Trzaskowski jako emanacja

Zacznę od tego, że jest to człowiek absolutnie niczemu niewinny. Jego przygody jako prezydenta Warszawy są zajmujące o tyle, że są przygodami współczesnego świata. Lud wyniósł go na stanowisko dlatego, że jest to człowiek spełniający kryteria powszechnie uznawane za cenne. Po pierwsze niczego nie wie, po drugie niczego wiedzieć nie chce, a po trzecie jawnie  każdym gestem czy słowem daje do zrozumienia, że jest ponad tym, co się wokół niego dzieje. Z ducha i umiejętności to jeden z tysięcy władców świata gotowych zawracać bieg rzek, obalać góry, a wynosić ku niebu doliny. Przy takich zajęciach problemy jakichś tam ludzików są nikłe, tym bardziej, że oni sami wielce są z takiego stanu rzeczy zadowoleni. Gdyby był w skali światowej czy europejskiej ewenementem stałby się pośmiewiskiem, a jest raczej przykładem do naśladowania. Nikt nie powie, że to bezwolna kukła i niezaradny dureń, a jeśli nawet powie, taki głos będzie odczytany jako motywowany politycznie. W zasadzie trudno wyobrazić sobie rzecz, którą musiałby zrobić, albo jej zrobienia zaniechać, by upadła jego popularność.

Milion Wyborczych opuszcza Warszawę...

Wyborcza rozda milion egzemplarzy w małych i średnich miejscowościach, aby ludzie zrozumieli, że PiS jest zły, a Opozycja dobra. To fantastyczna wiadomość! Za darmo, wyobrażacie sobie! Idzie taki obywatel i nagle Wyborcza zmienia mu światopogląd. Cały spocony z wrażenia opowiada domownikom, pokazuje zdjęcia, tabelki… Apeluje o rozsądek tak długo, że i babcia starowinka w końcu zapłacze i poczłapie na wybory. Wyborcza ma moc, bo i mnie zmieniła światopogląd. Kilkanaście lat temu, gdy była jeszcze gruba jak nie przymierzając przewodnicząca Nowoczesnej, kupowałem w poniedziałek dla sportu, w czwartek dla reportaży i w piątek dla programu TV (wtedy jeszcze oglądałem ten szajs) i tak ogólnie dla beki. I tak sobie wspomagałem Adamu i jego bandę złotóweczkami, aż kiedyś, w piękny słoneczny dzień lata Wyborcza zmieniła mi świadomość. Zaraz przy kiosku przełożyłem sobie na drugą stronę. Tam wtedy był zawsze tekścik Pacewicza. Przeczytałem sobie tego króciaka do połowy i jak nie pierdolnę tej szmaty do kosza! Od tej pory właśnie mam zmienioną świadomość i starannie podtrzymuję ją w dobrostanie, co tydzień słuchając w ich wyborczym TokFM piątkowego bełkotu trzódki: Żakowski, Lis, Wołek, Władyka. W tej chwili to właśnie robię i każdemu polecam, bo jest to zabawa sama w sobie.  

O przewadze intelektualnej Platformy Obywatelskiej 

Kolega z PO nagrał kolegę z PO i zaraz wielki szum, bo sensacją niby fakt, że to banda łajdusów, a do tego jełopów. To tak jakby dziwować się, że lew zjada kózkę, a nigdy nie zdarza się odwrotnie. Piękna w tym nagraniu jest tylko zwięzłość przekazu, bo to jednak sztuka, żeby w kilku zdaniach wyjaśnić na czym polega zasadnicza idea wiodąca PO na barykady walki politycznej. Lubię takie jasne stawianie sprawy. Nie darmo pan Neumann jest ważną figurą. A i tak najlepsze jest tłumaczenie, że Przewodniczący Klubu Parlamentarnego Platformy Obywatelskiej Jaśnie Oświecony Poseł Sławomir Neumann mówiąc o „pojebach z Tczewa” nie miał na myśli obywateli tego pięknego miasta, a jedynie lokalnych działaczy swojej własnej partii. Tak, zdaniem geniuszy narracji, łagodzi się ewentualne straty wizerunkowe, a i „pojeby” nie mogą się specjalnie obrażać, bo pewnie dzięki partii matce piastują rozmaite stanowiska, na których służą żywotnym potrzebom obywateli, a jeśli nie bardzo im idzie to służenie, zawsze przyda się ta specjalna, lojalnościowa usługa, którą świadczy partia przy pomocy narzędzi prawnych oraz bardzo konstytucyjnych.

Jeśli zaś komuś nie podoba się wulgarny język pana przewodniczącego, który jest zresztą charakterystyczny dla wszystkich nagrań Studia Politico, wyjaśniam, że na co dzień ci mili ludzie tak brzydko nie mówią. Po prostu dotknięci są chorobą popkulturowości, która zmusza ich do wiary w to, że tak właśnie wyrażają się fajni twardziele. Obecnie można by nazwać to schorzenie Veganizmem, od nazwiska pewnego cwaniaka, który w Polsce udaje reżysera, ale korzenie tkwią w latach dziewięćdziesiątych i fali polskich pseudo gangsterskich komedii czy sensacji, które na własne potrzeby nazwałem kiedyś „kinem moralnego zbydlęcenia”. Jakby nie patrzeć te wszystkie „kurwy” i „pojeby” to w sumie produkt kulturowy, wyróżniający PO jako partię inteligencji, która nie gardzi produktami mającymi zabawić prosty lud. Przecież gdy taki, na przykład, pan Neumann odwiedzi filharmonię nie pokrzykuje na dyrygenta w stylu: 
- I jak ch..u trzymasz te pałkę! 
Tak mógłby krzyknąć pisowiec, gdyby chadzał do filharmonii, ale nie chadza, bo jest prostakiem. Zrozumieliście takie i owakie syny? Dotarło na czym polega przewaga intelektualna Platformy Obywatelskiej?  


czwartek, 19 września 2019

Notatki kandydata na wyborcę

1.
Kapitalne są dwie ostatnie akcje opozycji, na które natknąłem się w sieci. Jako wyborca czuję się nimi w pełni usatysfakcjonowany. Pierwsza, polegająca na tym, że z całą powagą mędrcy w rodzaju profesora Matczaka przez dwa dni udowadniali, że PiS sfałszował losowanie numerów list wyborczych tylko po to, by najlepsze numery, (o ile można poważnie twierdzić, że takie w ogóle są), oddać Koalicji Obywatelskiej i PSL. Nie pomogło nawet nawoływanie Wyborczej, że to jednak głupota. Brnęli w swoje fantazje z zadziwiającym uporem, a co głupsi brną nadal. Jeszcze lepsza jest akcja z paragonami pokazującymi drożyznę w sklepach. Pomysł, by zapędzić polityków, którzy na co dzień wpychają knajpiane obiadki za dwie stówy do warzywniaków i sklepików osiedlowych jest po prostu wspaniały. Ludzie, którzy ledwie wiążą koniec z końcem z utęsknieniem czekali, by dowiedzieć się „po czemu cebula”. Widziałem kilka tych paragonów i ze zdziwieniem stwierdzam, że właśnie cebula jawi się na nich jak podstawowy przysmak. W ogóle struktura tych rzekomo codziennych zakupów jest zadziwiająca. Akcja miała zobrazować szalejącą (czy mającą szaleć po podwyżkach płacy minimalnej) inflację, a rozpłynęła się w szczegółach i szyderstwie. Jakby tego było mało politycy PO, obiecują, że jeśli znajdzie się odpowiednio liczna grupa frajerów, którzy im uwierzą, to ceny spadną. Na pytanie, jak to uczynią, nie odpowiadają. Można się domyślać, że poprzez zamrożenie albo obniżenie dochodów najmniej zarabiających, bo chyba nie poprzez wprowadzenie cen urzędowych na cebulę czy inną, prawda, pietruszkę. Uważam, że wyobraźnią potencjalnych wyborców skuteczniej wstrząsnęłaby publikacja wyciągów z kart płatniczych miłośników cebuli. Wtedy można by było jasno udowodnić jak bardzo ci zacni ludzie zbiednieli pod rządami pisowskiego reżimu, ile muszą znieść upokorzeń ekonomicznych… Na litość należy brać ludzi, na litość.

2. 

Bardzo dobre i zdrowe jest to, że większość ludzi na co dzień nie interesuje się polityką. Dzięki temu ich wybory, o ile w ogóle raczą wziąć w nich udział, oparte są na wielce ogólnym wyobrażeniu o tym, co dzieje się w Polsce i na świecie. I tak naprawdę oni decydują o wynikach głosowania. Dodać tu należy, że ich głos nie jest gorszy, a moim zdaniem lepszy od głosu fanów, miłośników oglądania politycznych wiadomości, czy takich jak ja internetowych łże mądrali. Obraz ogólny jest bowiem niewątpliwie prawdziwszy od obrazu wykreowanego przez jedną, drugą, czy trzecią propagandę. Oparty o własne doświadczenie, o doświadczenie najbliższych, czy choćby przekonanie panujące w grupach zawodowych/społecznych do których należą.

Wiedza oparta na strzępach informacji, bywa, że już podrasowanych w obiegu międzyludzkim jest ich wiedzą codzienną i jeśli ktoś biada nad jej stanem, w zasadzie niczego nie rozumie. Wtedy zadaje złe pytania, a nie uzyskując oczekiwanej odpowiedzi podejmuje złe decyzje, biorąc za ludzkie oczekiwania wobec rządzących czy opozycji, własne środowiskowe fobie, uprzedzenia i gniewy. Jeśli nie idzie, jeśli ludzie nie wykazują zakładanego entuzjazmu, polityczni demiurgowie wbrew logice jeszcze mocniej pokręcają śrubę demagogii. Tak długo będą dokręcać, aż im się gwint urwie. A już trzeszczy!

Ludzie nie łakną bowiem wiedzy o programach partii, analiz socjologicznych, czy przedstawień politycznych w przygłupich telewizjach. Nie łakną też wrzasków, skandowania czy upraszczania rzeczywistości, nie łakną też przy władzy ludzi, których mają za głupszych od siebie. Nie chcą rewolucji, ani kontrrewolucji. Jak zawsze, od tysięcy lat, ludzie chcą spokoju, pracy i znośnych warunków życia. Nie lubią być też zmuszani do przyjęcia obcych sobie poglądów, tak jak nie lubią, by rzeczywistość, którą współtworzą była oceniana przez siły zewnętrzne.

To są sprawy proste, a to, kto zapewni takie minimum, w szerszej perspektywie jest kwestią drugorzędną. Byle szczerze do tego dążył, bo negatywne doświadczenia trzydziestolecia są jednym z decydujących obecnie czynników. I tego nie da się przeskoczyć gadaniem, że „zrobimy dużo i lepsze”.

3. 

Nie oglądam telewizji w ogóle, w związku z czym nie jestem w stanie na sto procent zweryfikować tego, o czym za chwilę napiszę, ale tysięczny raz przeczytałem w necie, że przedstawiciele Konfederacji są wykluczeni z politycznych programów TVP, w których różne szumowiny zachwalają swój towar. Nie mam powodu przypuszczać, że jest inaczej, a jeśli jest, to proszę mnie oświecić. W każdym razie warto przypomnieć, że jest to jeden z pięciu komitetów, które zostały zarejestrowane w całej Polsce.

Czytam w sieci różne mniej czy bardziej dowcipne komentarze, jakieś dziwne tłumaczenia, że autorskie prawo doboru, że dla konfederatów lepiej, że ich nie pokazują, że lepszy komuch czy inna lewacka pokraka. Nie w tym rzecz. Dla mnie, dla wyborcy, jest to najzwyklejsza granda i kryminał w biały dzień. O! Gdyby było, powiedzmy, piętnaście komitetów, to jakoś pokrętnie by się ta banda dziennikarskich liżypółmisków mogła wyłgać, ale tym razem jest inaczej.

To nie jest kwestia, czy mnie się podoba Konfederacja, bo rzecz w tym, że mamy do czynienia z wyjątkowo chamskim nadużyciem. Już i bez tego propagandyści zgromadzeni w gmachu przy Woronicza są dla mnie równie odpychający jak ci z TVN, ale jak wspomniałem na wstępie, nie moja to rzecz. Kto lubi, niech się gapi w telewizor jak przysłowiowa sroka w gnat.

W tym przypadku rzecz wychodzi poza telewizyjny gust, sympatie i antypatie polityczne, ponieważ dotyczy dostępu do anteny publicznej ludzi, którzy skutecznie zbierając podpisy pod listami swoich kandydatów spełnili warunek, by być traktowani identycznie jak pozostały kwartet. Na tym etapie kampanii wyborczej wszyscy startujący mają bowiem teoretycznie takie same szanse, a co za tym idzie również przywileje. Obecnej sytuacji nie da się wytłumaczyć, bo nie ma ani jednego przyzwoitego argumentu, by nadal było tak jak jest obecnie.

czwartek, 12 września 2019

Fantastyczna debata o płacy minimalnej 2. Ponurzy komicy lewicy

Kilkanaście dni temu lewica zapowiedziała na swoim konwencie, że gdy wygra wybory, to od 2020 roku wprowadzi płacę minimalną na poziomie 2700 złotych brutto i sto innych rzeczy mających podnieść ekonomicznie najuboższych. I ogłosił to pan Czarzasty, nie Zandberg, który klepie trzy po trzy, więc można to traktować jako oficjalną deklarację. Problem w tym, że jedyną szansą na dojście tych dziwnych ludzi do władzy jest wspólny rząd z PO, która ma podobne pomysły w nosie, ale nie w tym rzecz nawet, a w samej ich wiarygodności.  
Przecież bez okazji wyborczej lewica w Polsce, o ile w ogóle zaczyna interesować się kwestiami społecznymi czy ekonomicznymi dotyczącymi warstw najuboższych, w pierwszej kolejności rozpatruje, na ile może sama nimi zarządzać. Ludzie są dla lewicy czymś w rodzaju figur retorycznych. Opisanych i skatalogowanych w lewicowych głowach. O ile przyjąć, że dotychczasowe, skutecznie wprowadzone przez PiS programy społeczne w rodzaju 500+ są z ducha lewicowe, opór, a w najlepszym przypadku niechętna, obarczona licznymi zastrzeżeniami akceptacja ludzi lewicy powinna dziwić, a przecież nie dziwi. Fakt, że od czasu do czasu jakiś ideolog bąknie coś o konieczności podniesienia ubogich nic nie zmienia. Kwestią nadrzędną dla lewicy w Polsce jest bowiem nie człowiek jako taki, a człowiek akceptujący wykwity lewicowego progresizmu z dodatkiem niespożytych fanów komuny i zgrzytających zębami antyklerykałów. Na wspomnianej konwencji oferta skierowana do tego właśnie elektoratu dominowała i to przede wszystkim ona przebiła się do świadomości potencjalnych wyborców i mediów.
Lewicowy publicysta Rafał Woś zdziwił się wczoraj na twitterze brakiem poparcia lewicy dla pisowskiej idei podwyższenia płacy minimalnej i nawet raczył zasugerować, że być może lewicowcy, z których zdaniem się zapoznał, w ogóle nie są lewicowcami. Zaraz go koledzy rozjechali od liberalnej strony, że na przykład lewicowość nie zwalnia od myślenia. Czyli okazuje się, że przez trzy tygodnie można z powodzeniem zapomnieć o bajaniu własnych liderów. Zaraz liberałowie zakrzykną ucieszeni, że autor zrównuje PiS z przebrzydłymi ko-muchami, albo chociaż podkreśla tym „bajaniem” nierealistyczny wymiar samego konceptu. Nie, moi mili. Różnica jest taka, że PiS wprowadza, a lewica baja na ten temat, bo musi obiecać coś więcej niż aborcja i wyprowadzenie religii ze szkół. Można komentować, że PiS „zgapił”, że to kiełbasa wyborcza i tak dalej, ale fakt pozostaje faktem.
A poza tym myślenie jest mocną stroną polskiej lewicy. Obecnie koncentruje się na pozyskaniu tej części elektoratu PO, która straciła wiarę w powrót do władzy tej osobliwej bandy. Logicznie rzecz ujmując, w ten sposób zmniejszają jednocześnie szanse na wymarzony mariaż rządowy, ale czego wymagać od ludzi, którzy do programu wyborczego wpisują czyste powietrze?

Fantastyczna debata o płacy minimalnej. Prawi liberałowie

Bardzo lubię, gdy w Polsce wybucha debata ekonomiczna, ponieważ natychmiast zostaje zamieniona na ideologiczną, na dodatek dotyczącą świata fantastycznego. Tym razem okazją stał się program wzrostu płacy minimalnej, czyli chociaż jakiś konkret, nie zaś tak zwane ogólne przekonanie. Zacznijmy od prawego skrzydła, od liberalnej husarii, ponieważ ludzie zgrupowani teraz wokół Konfederacji zupełnie jawnie poruszają się w świecie równoległym, nie zauważając na przykład, że Polska nie jest samotną wyspą na oceanie możliwości. Na dodatek ma swoją strukturę społeczną związaną ze strukturą własności. Niewielkiej i marnej, ale jednak. Oczywiście każde rozsądne zmniejszenie podatków jest korzystne, ale u nas cały czas należy tak lawirować, żeby nie musieć wprowadzać prostych i skutecznych rozwiązań znanych z wymarzonych przez prawicowych liberałów systemów. Na przykład podatku katastralnego. O, byłby świetny biznes na sprowadzaniu do Polski używanych przyczep tury-stycznych, ale nie wiem, czy jest ich aż tyle do wzięcia.
W przypadku zakładanego wzrostu najniższych wynagrodzeń ich argumentem jest zakładany upadek małych przedsiębiorstw, soli tej ziemi i tak dalej. Dziwnie się to ma do prezentowanego przez nich z dumą darwinizmu społecznego, z grubsza rozwiązującego problemy na zasadzie „niech słaby zdycha, bo niczyja wina, że on słaby”. Czyli owszem, niech zdycha, ale słaba firma już nie, ponieważ... Poza tym jakoś nie pokazują tych firm, także innowacyjnych (a jakże!) w których pracownicy zarabiają najniższą krajową. W ogóle myśl, że duży europejski kraj może funkcjonować jako wyspa przemocy ekonomicznej wobec części swoich obywateli jest co najmniej dziwna, bo niby dlaczego i po jaką cholerę istnieje takie państwo? Żeby być żerowiskiem obcych? To jakoś mało kuszące, a takie są właśnie konsekwencje rozwiązań czysto liberalnych. Zasadniczo nie jesteśmy dziewiętnastowiecznymi Stanami, nie mamy bezkresnych prerii i puszcz (za to, nieszczęście, mamy ekologów) oraz Indian do stłamszenia. Po wprowadzeniu światłych zasad głoszonych przez liberalną część konfederatów Polska jak najbardziej stałaby się krajem wielkich możliwości, ale my pełnilibyśmy rolę Indian. Masz już tomahawk mój dzielny liberalny towarzyszu? Jeszcze zabawniejsza jest reakcja drugiego skrzydła, czyli lewicy, ale o tym w kolejnym odcinku.

czwartek, 22 sierpnia 2019

Niemoralne propozycje

Ponad dziesięć lat temu do założenia konta na twitterze namówił mnie pan Mistewicz i choć od lat blokuje mi dostęp do treści, które sam prezentuje, nadal jestem mu za to wdzięczny. Jest to bowiem jedyne dostępne szerszej publiczności medium, gdzie można oglądać polityków, dziennikarzy oraz inne publiczne osoby w całej ich intelektualnej i emocjonalnej nagości. Nieco przypomina to okres, gdy tak zwani liderzy opinii masowo pisali teksty w blogosferze, bo też było z tego dużo śmiechu, ale na twitterze dla łatwości i skrótowości przekazu jest to znacznie ciekawsze. Ludzie bowiem zapominają kim są i koniecznie chcą przypodobać się, zadziwić, albo sprowokować przeciwników tylko po to, by za ich wpisami szedł stosowny aplauz. Co dziwne nie rozumieją najprostszych spraw związanych z prowadzeniem konta, z zasadami bezpieczeństwa, a przede wszystkim nie potrafią oszacować wiarygodności rozmówców. Wszyscy chyba znają powiedzonko „Co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie”. Otóż w sieci jest odwrotnie i to jest pierwsza zasada, którą każdy z tych naszych żałosnych wipów powinien zrozumieć, a ni cholery nie rozumie.  
Weźmy aktualnie grzaną aferę pana wiceministra w randze sędziego. Sprawdziłem swoje konto i okazało się, że ta cała Emi obserwuje moje wyczyny na twitterze, a ja jej wyczynów nie, choć w dziewięćdziesięciu procentach przypadków odwdzięczam się obserwującym wzajemnością, bo akurat mnie to nic nie może zaszkodzić. Z tym, że najpierw zaglądam i sprawdzam, co delikwent wypisuje. Oczywiście nie pamiętam, dlaczego negatywnie zweryfikowałem akurat Emi, ale najwidoczniej coś w jej pisaniu sprawiło, że strząsnąłem ją z twitterowego płaszcza. Takie reakcje nie wynikają z jakiejś tam mądrości, a z doświadczenia. Ze szczególną ostrożnością należy bowiem traktować ludzi, którzy wznoszą patriotyczne okrzyki, deklarują dozgonną miłość ideom, partiom politycznym czy samym politykom, co już jest aberracją wyższego stopnia. Skąd o tym może wiedzieć polityk, urzędnik, czy inny ananas obdarzony władzą? Ano znikąd, bo pewnie na co dzień otaczają go podobne deklaracje i wyrazy najwyższego uwielbienia. Co najwyżej zweryfikuje osobę, z którą rozmawia u przychylnych mu młodych dziennikarzy, którzy nie dość, że są idiotami, to na dodatek prześcigają się w serwilizmie w stopniu wprost nieprawdopodobnym. Ponoć niektórym pali się w związku z Emi pod tyłkami, z czego bardzo się cieszę, ponieważ są to ludzie najzwyczajniej w świecie wstrętni.
Sama myśl, że można wymieniać na prywatnej poczcie twittera uwagi poważnej rangi, albo co lepsze spiskować z osobami, których nie znamy jest co najmniej dziwna, a uważać to za prywatne i niedostępne… Tu brakuje mi słów. Ku nauce, nie żeby się chwalić, bo nie mam czym, ale prywatnie rozmawiam tylko z ludźmi, których znam. Niekoniecznie osobiście, ale na przykład z blogosfery i mam o nich dobre zdanie. Z zasady nie otwieram też żadnych załączników. To jest elementarz. Myśl bowiem, że ktoś podsuwa akurat mnie jakieś istotne dla spraw państwa materiały jest absurdalna w najwyższym stopniu i podejrzana, choć warto pamiętać, że ja nic, ale to kompletnie nic nie znaczę.
Przed kliku laty dostałem materiały z wnętrza Platformy Obywatelskiej i wówczas przerobiłem je, bo były naprawdę fajne i zabawne, na teksty humorystyczne, że niby tak sobie wyobrażam kulisy ówczesnej władzy, a i tej zabawy zaniechałem, gdy zorientowałem się, że to tylko element wewnętrznej rozgrywki w PO. Kto ciekawy może je sobie znaleźć w necie, ale ostrzegam, że to nadal tylko teksty humorystyczne. To chociaż były informacje od osób publicznych, których tożsamość była dla mnie jawna. I to są właśnie tytułowe „niemoralne propozycje”. Potem miałem jeszcze do czynienia z dziennikarzem, który był wówczas zagrożony a dzisiaj zaszczytnie jest redaktorem naczelnym pewnego szmatławca, ale to już było za głupie, żeby na tej kanwie choćby sobie żartować. Ostrzegam, nigdy nie łapcie się na podobne chwyty, na informacje o sprawach, które tylko wy możecie upublicznić i temu podobne brednie. Nie zwracam się tu do polityków czy urzędników, bo oni i tak nie zrozumieją, ale do was mili blogerzy i komentatorzy. Dla tych pierwszych mam tylko taką radę: Jak nie umiesz pływać, to nie próbuj przepłynąć jeziora, choćbyś uważał się za tego jeziora kierownika, bo pewnikiem utoniesz.


Wracając do obecnej afery pragnę zauważyć, że dziennikarze i politycy, którzy tak przeraźliwie wrzeszczą z jej powodu tak naprawdę zgoła jej nie rozumieją. Dobre i jednocześnie złe jest to, że szersza publiczność także.

wtorek, 20 sierpnia 2019

Radykałowie w objęciach

Popatrzcie na waszych ulubionych radykałów z gębami pełnymi frazesów. Kukiz, pierwszy obywatel, który uwiódł niezgorsze rzesze twórczo rozwijając idee ruchu śp. profesora Przystawy teraz obściskuje liderów PSL, partii ucieleśniającej partyjny oportunizm i nepotyzm współczesnej Polski. Drugi Zandberg, który naiwnym wydał się socjalistą szczerze społecznym, rzuca się w objęcia partii komunistycznych zdechlaków, w objęcia SLD, które ma być cennym sojusznikiem naszych złodziejskich liberałów. I nadal gęby pełne frazesów. Jeden o konserwatyzmie, zgodzie, drugi Marks wie o czym, chyba o konieczności zwarcia szeregów. Gdyby Zandberg zgolił, a Kukiz zapuścił brodę mogliby się zamienić miejscami, bo są identyczni przynajmniej w jednym. Obydwaj przepieprzyli ostatnie cztery lata. Po biblijnemu, z prochu ludzkich nadziei powstali i w proch te nadzieje obrócili.
Tak bywa, ale zabawne jest to, że dobrze im z tym, że już tchu nabierają, by znowu kusić naiwnych. Tyle tylko, że obciążeni świeżo nabytym balastem oraz czteroleciem pieprzenia w bambus nie są w stanie wywołać jakiejkolwiek fali społecznej. Jeszcze myślą, że są wynajętym mieczem, a stali się ozdobą na tarczach skończonych łajdaków. Będą nimi wywijali w ogniu wyborczej walki, razy na ich łby będą zbierali. Taki widać los radykałów, że zawsze są produktem jednorazowego użytku. Potem już tylko zabiegają o przetrwanie, gdy mocodawcy ich wzlotu tracą cierpliwość. Ze wszystkich idei, które zdobiły ich polityczny byt została jedna i do tego bardzo prosta: za wszelką cenę odsunąć PiS od władzy. Reszta jest czczym gada-niem, ponieważ chodzi tylko o taką właśnie kalkulację polityczną. I wszystko byłoby pięknie, ale z powodu pewnej ułomności umysłowej, o której kiedy indziej, ci stratedzy sądzą, że w tych koalicjach jeden drugiego wspiera, że jeden drugiemu ciężary nosi, że jeden załatwia sprawy organizacyjne, a drugi przyciąga wyborców swą charyzmą…
Nie widzą, że tego, co powinno być od dawna jasne dla każdego przeciętnie rozumnego człowieka, że te zalety są niweczone przez to, że jeden drugiego jednocześnie topi oraz unieważnia. Dla doraźnej korzyści kilkudziesięciu osób lekką ręką niszczy się tożsamość ugrupowań politycznych, która dotychczas była tym, co utrzymywało je na powierzchni. Rozumiem, że Kukiz ma pozyskać dla PSL głosy w miastach, a Zandberg z Biedroniem dla komuchów głosy miejskiej i nowoczesnej młodzieży. No proszę… Oto są efekty zapaści wykształcenia matematycznego! Oni, wystawcie sobie państwo biorą potencjalne elektoraty poszczególnych partii i je po prostu sumują. Bardziej świadomi ujmują z otrzymanej puli pięć, sześć procent, a powinni co najmniej dwadzieścia. Efektem rozczarowanie podobne temu ostatniemu, przeżytemu przez nich przy okazji wyborów do Parlamentu Europejskiego. Nauka oczywiście poszła w las, z czego należy się jedynie cieszyć.
Mieliby pewne szanse, gdyby utrzymali choć tę przegraną koalicję, ale zwyciężyła najwidoczniej chęć zamknięcia wszystkich możliwości poza tymi, którymi zarządzają. Nie dadzą swoim fanom, których dotychczasowe wybory i tak świadczą o nieprzesadnej lotności, czasu na zorientowanie się w kwestii dla antypisu podstawowej, a mianowicie na kogo opłaca się w końcu głosować, żeby zaszkodzić Kaczyńskiemu? A przecież tylko o to chodzi! I jeszcze uwaga na koniec, uwaga o czymś pozornie nieistotnym. Otóż w ciągu minionych czterech lat bardzo, ale to bardzo wielu wyborców wymieniło dowody osobiste. Ostrzegam, żeby potem nie było płaczu i wrzeszczenia o faszyzmie, gdy ktoś solidnie zabierze się za sprawdzanie podpisów poparcia, a jest to dzisiaj zadziwiająco łatwe.

sobota, 17 sierpnia 2019

Wojna domowa

Codziennie dociera do mnie bełkot jakiegoś idioty o grożącej nam wojnie domowej. Jest to niewątpliwie stopień wyższy ględzenia o dramatycznym, bezprecedensowym podziale polskiego społeczeństwa. Bierze się radykałów razem z ich zachowaniami oraz emocjami i pod-pisuje się nimi wielkie grupy społeczeństwa. Dopiero, jeśli ktoś szczerze uwierzy w tak jawne nadużycie, staje się podatny na rozważania o czekającej nas wojnie domowej. Wczoraj, nie śledząc jakoś specjalnie mediów natknąłem się na dwie takie wojny. Jedną zapowiadał Wałęsa, drugą Ferency. Niby wiadomo, że głos tego pierwszego do niczego nie powinien się już liczyć, a drugi klepie brednie jak na polskiego aktora przystało, ale ostatecznie są to głosy, które pojawiły się w przestrzeni publicznej, a nie są incydentem tylko codziennością. Do tego Ferency twierdzi w wywiadzie dla Onetu, że Europa nie zniesie takich antagonizmów w Polsce i pozbawi nas niepodległości. No ładnie.
Staję bezradny wobec takiego małpiarstwa, bo naprawdę nie jestem w stanie pojąć, jak te ponure pętaki wyobrażają sobie wojnę domową pomiędzy Polakami. Chyba nas wszystkich mierzą poziomem własnej fiksacji i sami pod pozorem troski dyszą na krwawo chęcią zemsty. Dobrze, ale zemsty za co? Miałbym w ramach tej wojny domowej napaść na znaną mi działaczkę PO, zresztą sympatyczną, bo gardzę Tuskiem? A może ona, zgromadziwszy aktywistów Platformy, miałaby najechać mój dom i uciąć mi łeb? O! Tyle, że moje suczki by ich przegoniły. Taka to wasza wojna domowa. Powtarzam, bo już to kiedyś napisałem: Każdy, kto straszy wojną domową powinien dostać trzy razy w pysk. Raz dla otrzeźwienia, drugi, dla nauki, a trzeci ku pamięci.
Nie musiałbym o tym pisać, gdyby w Polsce nie wyprowadzono za drzwi polityki, jako zbędnej w starciu ideologicznym. Zastąpiono ją szeregiem akcji i reakcji, a efektem takich działań jest zdumienie opozycji, że ciemny lud nie reaguje na tak efektowną zanętę. Przed trzema laty szczerze antypisowski przyjaciel tłumaczył mi dzikie zachowanie posłów opozycyjnych w sejmie dojmującym poczuciem bezradności, jakie ich ogarnęło, gdy zauważyli, że jakimś cudem znaleźli się w mniejszości. Miałem to za wielkie głupstwo, ale dzisiaj to się jakby potwierdza. W szerszej skali stoją bowiem przed murem, którego znanymi sobie metodami nie potrafią skruszyć. Nie wierzą w argumenty gospodarcze i polityczne, w związku z czym wydzierają się jak najgłośniej mogą. Sprawia to wrażenie, jakby ich celem była tylko i wyłącznie konsolidacja własnych szeregów, nie naturalny wydawałoby się cel, czyli wygranie wyborów i odzyskanie władzy. Być może stąd bajanie o wojnie domowej, wyłażąca z podświadomości idea rozlewu krwi jako remedium, a może naiwna próba zwycięstwa przez zastraszenie. Nie wiem, ale jedno jest pewne. Mianowicie to, że dzisiejsza sytuacja, a wiele wskazuje, że i jutrzejsza jest dla nich nienormalna w każdym możliwym aspekcie. Co pozostaje, poza marze-niem ukrytym pod troską, poza majakiem, że Polacy chwycą się za gardła, że pomoże obca potęga? Ano, coraz wyraźniej widać, że nic.
Błąd tkwi w tym, że przeceniają poziom emocji własnych zwolenników. Pomiędzy niechęcią czy pogardą dla PiS czy Kaczyńskiego, a chęcią wzięcia udziału w przelewie krwi jest tyle przestrzeni, że z powodzeniem zmieściłby się w niej cały Układ Słoneczny. Dużo łatwiej byłoby zastanowić się nad swoimi codziennymi poczynaniami, bo może skończyć się i tak, że za rok czy dwa, jacyś dzisiejsi zwolennicy opozycji poczują dziwną chęć stworzenia poważnej partii centrowo-liberalnej, ale bez obecnych polityków, nie z ich nadania, nie z woli antypisowskich mediów i bez pomocy podstarzałych służb PRL. Ot, tak sobie, bo chyba wolno? To wcale nie jest nieprawdopodobne, o ile tylko ludzie o podobnych poglądach zauważą, że działalność dzisiejszej opozycji służy dewastacji ich własnych, prywatnych emocji. Powtarzam, żadnej „wojny domowej” nie będzie, a każdy o niej wspominający, bez względu na stronę po której stoi, co powinien dostać? Ano, trzy razy w pysk. Na taką przemoc się zgadzam i takiej wojnie z jawnym przecież zbydlęceniem chętnie przyklasnę, bo krew i zniszczenie, to nie jest figura retoryczna, którą wolno się bawić.

poniedziałek, 5 sierpnia 2019

Tęczowa zaraza i szczepionka, która już jest w drodze

Rzecz w tym, że nie tylko przyzwyczailiśmy się do kreowanych przez lewackie media lawin czystego małpiarstwa periodycznie spuszczanych na nasze głowy, a jakimś cudem zdołaliśmy wyznaczyć strefy bezpieczeństwa, z których spoglądamy na te niezbyt urocze w swej istocie widowiska. Oglądane z boku czy z góry, przestają robić wrażenie wszechogarniającego kataklizmu. Widać za to doskonale mechanizmy każdej kolejnej hucpy. Po prostu brak sukinsynom środków, aby jednocześnie sprowadzić kilka takich lawin, a nie mam tu na myśli pieniędzy, bo promotorzy zła mają ich w nadmiarze.
Fakt, że w większości europejskich państw zatryumfowali zamydla im ślepia. Próba odwracania znaczeń, manipulacje językiem i stygmatyzacja przeciwników… Wszystko niby robią jak należy, ale na chybcika, nieporządnie, a w sferze politycznej bez przekonania. Stąd, gdy ktoś posłuży się prawdziwym słowem, nazywając rzecz po imieniu, albo zauważy i opisze łańcuchy przyczynowo-skutkowe podnosi się nieprawdopodobny jazgot, ale właśnie w tym rzecz, że cały ten zgiełk generowany przez jawnych medialnych łajdaków, nikogo nie przekonuje, a gdy nawet gdzieś przypadkiem dotrze, raczej złości i śmieszy.
Powiedział arcybiskup Jędraszewski o tęczowej zarazie, to zaraz medialne małpy obrażonymi katolikami, zaraz na sztandarach lewactwa Chrystus, ale ten Chrystus, wedle ich gustu uczyniony to tylko pierze z ich prywatnych rozprutych poduszek, nie żaden Bóg. Dziwni są także obrońcy biskupa, którzy podnoszą, że mówił o ideologii, nie o ludziach. Paradne! Znaczy się, że nie można atakować, na przykład, zdrajców, a jedynie pojęcie zdrady jako takiej. O, właśnie!
Przecież cała ta banda, która swą aktywnością próbuje nieudolnie zatruć nasze życie, to jawni zdrajcy, z tym tylko, że nie zdradzają państwa, ani narodu, a całą cywilizację i związaną z nią kulturę. Są jak ludzie, którzy depczą tarczę, która służy ich własnej obronie. Jak ludzie, którzy z wyżyn swej pokracznej ideologii chcą patrzeć na jej zagładę. Być może sądzą, że tryumf wyniesie ich tak wysoko, że sami będą nieosiągalni i bezpieczni w kokonach wypracowanego statusu, ale do tego jest potrzebny powrót do ustroju opartego na realnym niewolnictwie. Aby tego dokonać, aby ludzie zrzekli się swoich praw potrzebna jest wojna, związana z nią przemoc i ostateczne zerwanie wszelkich hamulców, a po niej już tylko światłość i światłość.
Tyle tylko, że żadnej takiej wojny nie będzie, a co najwyżej lewactwo dostanie po łbie, a do tego akurat tam, gdzie najmniej się dostania po łbie spodziewa. Szczepionka jest już w drodze.

wtorek, 30 lipca 2019

Polityka dewastacji emocji. List do wyborców PiS


Media i sprzęgnięta z nimi klasa polityczna codziennie używa narzędzi służących już nie polityce, zwycięstwu wyborczemu czy pozyskaniu sympatii, a służących wprost do dewastacji Waszych emocji. To jest bezczelność! To jest deptanie Waszych dusz i czynienie ich podległymi. Wystarczy przejrzeć medialny zapis ostatnich dni, by zauważyć, że nie ma tam ani jednego ściśle politycznego problemu, a przede wszystkim ani jednego odwołania się do Waszego rozumu. Macherzy najwyraźniej sądzą, że takowego nie posiadacie.

Odkąd polityczni troglodyci opozycji zrozumieli, że nie są w stanie przekonać Was do głosowania na siebie, rozpoczęli kampanię zniechęcającą Was do udziału w wyborach. To pokłosie nieoczekiwanej klęski w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Przed ogłoszeniem wyników byli pewni, że zwiększenie frekwencji da im oczekiwany bonus, a rzeczywistość jak zwykle ich zaskoczyła. Przez chwilę zastanawiali się nawet, czy nie wrócić do normalnej polityki, ale jak tylko ochłonęli, dali się podpuścić na stworzenie trójgłowego politycznego smoka, licząc na to, że to co stracą na codziennym propagowaniu świństwa, odzyskają dzięki ukrytym, atakującym ich teraz sojusznikom. Taka taktyka zakłada, wbrew deklaracjom, ograniczenie chęci do głosowania mniej zaangażowanego politycznie elektoratu. Odkryto, że można osiągnąć cel działając na emocje tak długo, aż ludzie zmęczą się intensywnością serwowanej im ohydy.

Pozornie jest to działanie pozbawione sensu, ale jak się bliżej przyjrzeć jest to powielenie metody użytej na początku lat dziewięćdziesiątych. Wtedy udało się najpierw wmówić ludziom, że wszyscy politycy są w zasadzie tacy sami, że wszyscy są kłamcami, hipokrytami oraz łajdakami. Na takiej operacji, co zrozumiałe, lepiej wyszli politycy, którzy codziennie nie deklarowali przywiązania do triady: Bóg, Honor, Ojczyzna. Tyle tylko, że podglebiem operacji były nieudolnie przeprowadzone reformy gospodarcze, które poraniły rzesze ludzi i stosunkowo łatwo było odwołać się do słusznego resentymentu wobec polityków wyklutych z dawnej Solidarności. Ówczesne zwycięstwo komuchów osiągnięto właśnie dlatego przy zadziwiająco wysokiej frekwencji, która powtórzyła się dopiero w 2011 roku, gdy naród poparł PO blokując złowrogi PiS, o którym starannie wykreowany vox populi szeptał, że chce doprowadzić do wojny z Rosją. Teraz rzecz jest w zasadzie nie do powtórzenia, ze względu na szczupłość i ograniczony zasięg oddziaływania grup społecznych, które czują się poranione rządami Prawa i Sprawiedliwości, a Rosję zastąpiły przepychanki z unijnym lewactwem. Dlatego nie ma już miejsca, ani na wielkie lęki, ani na pragmatyczną, wynikającą z codziennego doświadczenia odmowę.

Czekają nas trzy miesiące nieustającego jazgotu na dosłownie każdy temat, a szczególnie na tematy, które obchodzą naprawdę niewielu. Ludzie dziwią się, że machina propagandowa opozycji skierowana jest jakby do wewnątrz i służy utwardzaniu już posiadanego elektoratu, który jest dalece niewystarczający, by przejąć władzę. Nie, moi mili, to nie jest brak konceptu, a koncept właśnie. Zatruć i udręczyć, nie rządzących, a Was, którzy będą mieli wpływ na kształt przyszłego sejmu. To działanie obarczone dużym ryzykiem, ale jedyne możliwe. Pomysły polityczne w rodzaju „sześciopaku Schetyny” pojawiają się tylko dlatego, że wypada coś pokazać, a publiczne rozebranie się lidera do naga, jeszcze nie wchodzi w grę. Starannie przygotowaną bronią opozycji jest bezczelność i niewiarygodna wprost nachalność w pokazywaniu siebie, czy środowisk, które wydają się jej pomocne, jako ofiar. To oczywiście liczenie na sentymentalizm i łatwowierność ludzi, ale przede wszystkim na zmęczenie ciągłym zastanawianiem się, kto ma rację. To próba sprzedaży pakietu o niejasnej zawartości, ale przede wszystkim chodzi o zniechęcenie do kupowania w ogóle, że posłużę się taką trochę nieudolną alegorią.

Osobiście mam koncepty opozycji za błędne, ponieważ wynikające z dziwacznego przeświadczenia, że poza polityką i mediami niczego nie ma, a na przykład trwa lato. O, właśnie lato. Nie wiem, czy politycy opozycji jeszcze jeżdżą oglądać zwykłych ludzi, czy już im się to sprzykrzyło. Wiem za to, że do dnia wyborów nie wrócą do polityki, ponieważ zajęci będą wrzaskami oraz codziennymi pokazami własnej głupoty. Pojutrze rocznica Powstania Warszawskiego, czyli okazja by jazgot wznieść na wyższy poziom. Już poseł Misiło spróbował, ale został zgaszony, bo nie z tej paszczy trójgłowego smoka wystaje jego łeb. Czeka nas właściwa powtórka tego samego wyczynu. Rada taka, nie dajcie się zadręczyć, a emocje trzymajcie w odwodzie na wypadek spraw poważnych, a jakie to sprawy zdecydujecie sami, nie zakłamane media.

środa, 17 lipca 2019

Nasi miażdżą redaktora Mazurka

Pan Mazurek zaatakował panią Holecką, ta odpowiedziała w stylu charakterystycznym dla programu, który prowadzi i dla mnie byłby to koniec komedii, ponieważ wojny dziennikarzy nic mnie nie obchodzą, a sami dziennikarze obchodzą mnie w stopniu możliwie najmniejszym, ale użyte przy okazji sporu argumenty już tak, ponieważ pokazują, jak znaczące spustoszenia dokonały się w umysłach ludzi, którzy na co dzień z prostego amatorstwa lubią komentować politykę. Pomijam inwektywy skierowane wobec wrażego redaktora, zarzuty zdrady, także z finansowej zawiści wobec sukcesu dziennikarzy patriotycznych w rodzaju pani Holeckiej właśnie. Linia obrony programów informacyjnych i publicystycznych produkowanych przez TVP wygląda mniej więcej tak:
Po pierwsze, TVP uprawia nachalną propagandę, ale jest to jedyna możliwa odpowiedź na nachalną propagandę uprawianą od lat przez zaprzyjaźnione z opozycją media w rodzaju TVN. To trochę na zasadzie, że skoro mój sąsiad lewak leje żonę, to i ja, choć jestem łagodnym, religijnym patriotą, też muszę swojej przyłożyć. Inaczej rzecz ujmując, łajdackie to wszystko bardzo, ale to nasi łajdacy. No dobrze, ale czy propaganda musi ociekać wazeliną, a mówiąc o politycznym przeciwniku należy utwardzać ton głosu, tak by całość przypominała parodię komuszej kroniki filmowej?
Po drugie, chodzi o złamanie monopolu informacyjnego. Szczególnie zabawny argument, bo współcześnie jest tak, że w mediach informacja bez interpretacji nie istnieje, zupełnie jakby ludzie nie potrafili samodzielnie wyciągać wniosków. Może i tak jest, nie wiem. Jeśli już, to chodzi o złamanie monopolu interpretacyjnego. W tym miejscu wracamy do punktu pierwszego, a problem tkwi w estetyce. Co ciekawe ludzie namiętnie wynoszący i wielbiący poetę Herberta wydają się nie rozumieć, że ta cała estetyka jest naprawdę pomocna w życiu. Można jej nauczać w dziurawych portkach i chodząc boso, ale nie da się mając dziurawą czy
niedomytą duszę.
Po trzecie, ta propaganda nie jest dla ciebie, ponieważ jest skierowana do prostych ludzi. To chyba najpaskudniejszy argument, bo akurat ja jestem człowiekiem najprostszym z możliwych, a zdzierżyć jej nie potrafię. Mówiąc wprost, tak musimy, bo nasi odbiorcy są głupi. No pięknie! – Jak mawia Powolniak w serialu „Co ludzie powiedzą”. Na boku zauważę, że trudno mi wyobrazić sobie człowieka, który odczuwa satysfakcję słysząc tysięczny raz, że totalna opozycja to czy tamto… Nie wiem, bo nie oglądam, ale czy ten cały TVN też każdą informacje o rządzie okrasza podobnym zwrotem?
Po czwarte, trwa wojna i to są nasi żołnierze na medialnym froncie. W tym miejscu pozostaje tylko poinformować zebranych, że na razie nie trwa żadna wojna. Przy okazji wojennej mogę tylko nieśmiało przypomnieć, jak żołnierze medialni II Rzeczpospolitej donosili we wrześniu 1939 dla podniesienia morale ludności o licznych sukcesach naszej armii, z bombardowaniem Berlina włącznie. Nie wiem, czy ktoś w to wierzył, ale ludzie lubią wierzyć w dobre informacje i nikt nie zapytał, co z tymi, którzy w związku z wiarą w prawdomówność mediów podjęli złe decyzje i na przykład zginęli. Ups i tyle.
Po piąte i najgłupsze, dzięki takiej propagandzie PiS wygrywa. To już przypomina żywcem obwieszczenia Tomasza Sakiewicza, że dzięki niemu i Gazecie Polskiej, PiS wygrało wybory w 2015. Nikt specjalnie nie podchwycił tego wątku i pan Tomasz szczęśliwie przycichł, ale widzę, że ten koncept odżywa i jesienią możemy mieć powtórkę z panią Holecką i towarzystwem na czele, no chyba, że złośliwy, pazerny i nad wyraz chamski redaktor Mazurek przeszkodzi w tryumfie dobra nad totalną ze wszech miar opozycją.

niedziela, 14 lipca 2019

Dylematy opozycji

Słuszny i pożyteczne dla opozycji zgromadzonej wokół Platformy Obywatelskiej był brak jakiegokolwiek programu. Wbrew pozorom ten stan służył im o tyle, że fani opozycji mogli sobie sami dopisywać, co tam im przyszło do głowy, a nawet tworzyć dowolne koalicje. W kupie chmurę tych rozmaitych wyobrażeń trzymała wspólna nienawiść do potwornego Prawa i Sprawiedliwości. Teraz mają swój program, który choć niejasny co do realizacji, infantylny do granic możliwości, jednak stanowi jakiś punkt odniesienia. Diabeł ich chyba podkusił. Tu wtrącę anegdotkę, o mojej świętej pamięci sąsiadce, która wybrała się na pielgrzymkę do Bieniszewa. W drodze powrotnej fatalnie zmokła i swoje rozczarowanie wyraziła słowami: - Diabeł mnie podkusił iść na pielgrzymkę! No właśnie.
Rzecz w tym, że porażkę opozycji w zbliżających się wyborach można było stosunkowo łatwo przewidzieć pół roku po przegranych kampaniach w 2015 roku. Wybór kursu na męczącą, nieustanną konfrontację z rządzącymi oraz zupełne niezrozumienie przyczyn porażki, to wy-starczające powody, a można jeszcze dodać tuzin drobniejszych. Pierwszy punkt jest chyba jasny, bo przecież z własnej woli opozycja dorobiła sobie gębę okropnie bezmyślnych, a namolnie wrzeszczących z sejmowej mównicy pań z Nowoczesnej i jeszcze gorszych chłoptasiów o twarzach, jak pisał poeta pszenno-buraczanych. Eksces, wrzask, podejrzane indywidua na „barykadach postępu” i ciągłe zapewnienia, że już teraz, że za chwilę… I te pogróżki, co niby zrobią z politycznym przeciwnikiem, jak dojdą do władzy. To jest właśnie starannie wypracowany wizerunek ludzi niepoważnych i kłótliwych, którego z dnia na dzień nie da się unieważnić.  
Żadnych sensownych wniosków nie wyciągnięto z wyborczych porażek. Od lat królują proste, prymitywne wyjaśnienia, że 500+, że sowie taśmy… Samo gadanie o tym jest już grubym błędem politycznym, ustawiających wyborców, których chce się odzyskać czy pozyskać, na pozycji pazernych sensacjonistów. Wszystkie, choć trochę poważniejsze analizy były i są natychmiast odrzucane, ponieważ przekonanie o własnej wyższości jest w opozycyjnej bańce polityczno-medialnej tak silne, że wymaga absolutnej akceptacji, podziwu i oklasków.
Opozycja miała cztery lata, by przemyśleć odpowiedzi na klasyczne pytania, skąd się wywodzą, kim są i dokąd zmierzają, a wymyśliła, że trzeba obalić rządy Prawa i Sprawiedliwości. Nic więcej. Reszta to kwestie techniczne w rodzaju: Z kim iść w koalicji, z kim nie iść, a kogo stanowczo wykluczyć. Bardzo zajmujące dla elektoratu, a nawet obarczone grubym błędem logicznym wynikającym z prostego do prymitywizmu sumowania elektoratów, o czym przekonaliśmy się podczas wyborów do PE.
Teraz wyskakują z programem w stylu „dla każdego coś miłego” i patrzą ciekawie, jak też naród zareaguje, o ile im wzrośnie poparcie. W tym miejscu powinienem wyrazić zdumienie pychą tych dziwnych ludzi w sposób adekwatny, czyli nieparlamentarny, ale tym razem się powstrzymam. Oni po prostu nie mogą pojąć, że same obietnice są niewiele warte dla ludzi, bo gdyby były, to wybory wygrywałyby partie skrajne, gotowe obiecać wszystko i wszystkim, a przecież tak się nie dzieje! Dla ludzi nieprzesadnie zainteresowanych bieżącą polityką, a takich jest znakomita większość, liczy się bowiem nabywane latami ogólne wyobrażenie o politykach i stanie państwa, a przede wszystkim stabilność. Przecież sami to widzą, a nawet wychwalają, gdy rzecz dotyczy wyborów samorządowych. Ba, na tej zasadzie rządzili osiem lat Polską i pewnie rządziliby nadal, gdyby PiS nie zmieniło strategii, odrzucając umoralniające gadki i wyrażanie świętego oburzenia na patriotyczno-moralną niedojrzałość ludu.
Do tego dochodzi, niestety dla PO i całej reszty, wiarygodność. To są progi, których opozycja nawet nie próbuje forsować, a jeśli nawet, to w sposób zmieniający te starania w istną parodię. Przejawem tego nieintencjonalnego komizmu jest obecna kampania wyborcza i całe to wychodzenie do ludzi. Raz, że wbrew oczekiwaniom pomysłodawców wygląda to na przejaw skrajnej pychy. Dwa, że jest prowadzona na poziomie iście gówniarskim, a trzy, że jak wszystkie kampanie opozycji jest skierowana do wewnątrz, czyli do fanów, ale nawet ci chyba zauważyli, że całość jest czymś w rodzaju wypracowywanego w mękach alibi.
Jakby tego było mało, ogłosili ten cały program, który oczywiście może ulec radykalnej zmianie, w zależności od tego, kto się w końcu skusi, by startować w koalicji z PO i co na niego powiedzą autorytety i media prowadzące ich wszystkich do boju.