środa, 20 czerwca 2018

#POLSEN czyli wyjątkowo trafny hasztag na twitterze


Bardzo smutny mecz. Porażka to jedno, ale gorszy jest brak nadziei na zmiany w kolejnym spotkaniu. Wyszliśmy na Senegal z piątką ściśle ofensywnych graczy, którym nie miał kto dostarczać piłek. Nikt też nie napędzał tempa akcji. Piłka krążyła wolno wszerz placu. Senegalczycy starannie się ustawiali i gdy po wielu męczących zagraniach piłka posyłana była do przodu, to w sposób schematyczny i skrajnie nieudolny. Reszta była ciągłymi stratami, niecelnością nawet krótkich podań i wymuszonym przez upadek sił brakiem waleczności.


Reklamiarskie gadanie o ukrytych możliwościach doświadczonych reprezentantów to nie wyraz wiary, a raczej rozpaczy. Nawałka zdaje się być zakładnikiem pewnej koncepcji personalnej i to jest właśnie najgorsze. Dlatego warto przypomnieć, że reprezentacja nie jest po to, żeby ułatwiać komuś przeżycie trudnych chwil w karierze klubowej. To nie lecznica, ani grupa wsparcia, a w naszej kadrze walka o miejsce w składzie wydaje się być tylko sloganem.


Obawiam się, że na Kolumbię wyjdziemy w prawie niezmienionym składzie licząc, że znajdujący się w równie krytycznym położeniu rywal rzuci się do huraganowych ataków, które będziemy skutecznie kontrować. Ostrzegam zawczasu, że to bujda. Wystarczy, że Kolumbijczycy pierwsi strzelą gola, a wtedy nie wystarczy limit dostępnych zmian, żeby przestawić reprezentację na inne tory.

To, czy zagramy trzema czy czterema obrońcami nie ma większego znaczenia ponieważ Piszczek gra fatalnie, a o Rybusie można powiedzieć wiele dobrych słów, ale nie to, że potrafi precyzyjnie dogrywać piłki do napastników. W meczu z Senegalem, jak rozumiem, długie podania miał zagrywać Krychowiak, a Zieliński konstruować atak kombinacyjny. Jeden i drugi to potrafią, ale Krychowiakowi udaje się to raz na kilka spotkań, a wiecznie utalentowany Zieliński za każdym razem gdy dochodzi do ważnego meczu stara się ukryć za plecami bardziej doświadczonych graczy.

Nie moją rolą jest gaszenie nadziei, a tak naprawdę mam zwyczaj do ostatniej minuty wierzyć w sukces, ale wczoraj od oglądania poczynań naszych orłów bolał brzuch. Zmiany personalne są konieczne, ale te, które pewnie gotowy jest przeprowadzić Nawałka mogą okazać się niewystarczające. Musiałby zrezygnować z Piszczka, Cionka, Krychowiaka, Milika, Zielińskiego, a Błaszczykowskiego trzymać w odwodzie na ostatni kwadrans, czyli w trakcie Mundialu całkowicie przebudować drużynę. Na to się nie odważy, ponieważ odpowiedzialność za ewentualną klęskę spadnie wtedy wyłącznie na niego.

Pozostaje wierzyć, że jednak wykona jakieś korekty, nieco usprawniając i przyspieszając grę naszej drużyny. Obawiam się tylko, że zmiany nie obejmą linii ofensywnych i nadal Lewandowski będzie odcięty od podań, a pomocnicy zabłąkani we mgle niejasnych konceptów. Truizm, ale żeby wygrywać na Mundialu należy zaryzykować. Na moje oko, co zresztą powtarzam od miesięcy budząc politowanie fachowców, należy postawić na Kurzawę z Górnika. Nie jest piłkarskim omnibusem, nie dysponuje oszałamiającą szybkością, nie gra w wielkim klubie, ale ma zalety koniecznie potrzebne naszej reprezentacji.

Po pierwsze: precyzyjne nieoczywiste podanie, w tym szczególnie cenną umiejętność zagrywania prostopadłych piłek przeszywających obronę rywali. Po drugie sposób w jaki wykonuje stałe fragmenty gry, przy których wysiłki Grosickiego czy Rybusa wydają się żałosne. Po trzecie, nie będzie próbował ukrywać się na boisku, czyli unikać odpowiedzialności, bo już sam jego nieortodoksyjny wygląd uniemożliwia to dość skutecznie. I po czwarte: nikt z rywali nie zna Kurzawy i jego możliwości.

Oczywiście szansy nie dostanie, a my razem z nim. Jeśli przegramy z Kolumbią rezerwowi wyjdą w ostatnim meczu o honor i ograją Japonię, a my zaczniemy rozważać perspektywy jakie stwarza kolejny Mundial.


poniedziałek, 11 czerwca 2018

Imperium Futbol 2. Kult Cargo


Kult Cargo to ruch religijny, który rozkwitł wśród zamieszkujących wyspy Pacyfiku tubylców, nieprzesadnie rozeznanych w realiach współczesnego świata. Upraszczając: Wziął się z obserwacji oraz opartego na fałszywych przesłankach logicznego rozumowania: Biali mają dużo wspaniałych rzeczy, których my nie mamy, a wszystkie te dobra są zwożone na wyspy samolotami. Znaczy się pochodzą z nieba, a skoro tak, czas zacząć budować własne lotniska. Kosić trawę, z bambusa budować wieże kontrolne itp.

W swej futbolowej wersji podobne wierzenia są bardzo rozpowszechnione, a w Polsce mają wielu gorących wyznawców. Ludzie ci każą nam wierzyć, że imitując działania wielkich piłkarskiego świata sprawią, że na polski futbol spłynie deszcz mamony, nasze boiska zaroją się od klonów Messiego, a czołowe kluby będą hulać co najmniej w półfinałach europejskich pucharów. Oczywiste jest, że tego typu zabobony prowadzą do rozczarowań, a samoloty z dobrami wszelkimi przelatują obojętnie nad naszymi zadartymi w górę głowami. Tyle tylko, że rozczarowanie jest domeną kibiców, ponieważ kapłani Cargo pocieszają się żywą gotówką, w zamian za szerzenie tego osobliwego kultu. Rozczarowanie jest zresztą jednym z celów, służącym przekierowaniu uwagi kibiców z rynku lokalnego na rynek światowy i docelowo całkowite unieważnienie tego pierwszego. Rzecz w tym, żeby ludzie nadal kochając futbol jako widowisko, dobrowolnie wyzbyli się lokalnych roszczeń do realnego sukcesu.

Rynki lokalne są ważne o tyle, że dostarczają piłkarzy i kibiców. To zresztą jest w jakimś sensie powiązane. Wystarczy przyjrzeć się, jak wraz z Lewandowskim zainteresowanie polskich mediów i kibiców łatwo przeniosło się z Dortmundu na Monachium. To jeden z setek podobnych procesów, które przez swoją mnogość nie są w ogóle zauważane. Rzecz w tym, że skoro produkujemy mercedesa w rodzaju Bayernu, żeby zarobić musimy go sprzedawać nie tylko na rynku niemieckim, ale przede wszystkim na światowym. To marka, produkt, ale fan motoryzacji podziwiając nowy model piłkarskiego mercedesa, nie musi koniecznie przy okazji podziwiać huty, która wyprodukowała blachę na jego karoserię.

Paradoksalnie lokalny rynek niemiecki różni się od polskiego jedynie rzędem wielkości, co przekłada się na poziom rozgrywek. Głównie dlatego, że ilość zaangażowanych w Bundesligę pieniędzy sprawia, że jest to rynek wsobny, dzięki czemu utalentowani niemieccy gracze nie muszą szukać swoich szans w innych europejskich ligach. Import z zewnątrz jest przy tym na nieosiągalnym dla nas poziomie.
Nam, biednym tubylcom, musi wystarczyć zadzieranie głowy i obserwacja przelatujących samolotów. 

Oczywiście próbujemy naśladować wielkich, próbując budować z patyków i trawy nasze własne Reale i Bayerny, nie bacząc na to, że za każdym razem wychodzi nam parodia oryginału. Nie potrafimy przyjąć po męsku odpowiedzi odmownej. Nasz lokalny rynek jest za słaby i poza nami, nikomu do niczego niepotrzebny. Spójrzmy na wschód, gdzie zarówno w Rosji, jak i na Ukrainie zaangażowano bajkowe w naszym pojęciu budżety. Owszem, w pierwszej dekadzie XXI wieku CSKA i Zenit zdobyły puchar UEFA, a cztery lata temu Dnipro zagrało w finale Ligi Europy, ale czy tamtejsze ligi stały się przez to popularne w świecie? Podobnie jak niemiecka, nabrały wsobnego charakteru, tyle tylko, że w przeciwieństwie do Niemiec nie przełożyło się to na jakikolwiek sukces ich narodowych reprezentacji. Tamtejsi kibice nadal są skazani na podziwianie wielkich i narzekanie na marnotrawienie lokalnych budżetów.

Od lat wmawia się kibicom, że futbol to gra prosta, że każdy ma szansę i co najzabawniejsze, że przewodzące mu organizacje wiele wysiłku wkładają w wyrównanie poziomu. Fakty temu przeczą, więc tym gorzej dla nich. Piłka nożna jest oparta na rywalizacji klubowej i reprezentacyjnej. Tę pierwszą już sprowadzono do rytualnych starć galaktycznych gigantów. Z tą drugą trudniej, ponieważ w grę wchodzą aspiracje polityczne. Czas wrócić do wyjściowego porównania i zapytać, po co propagowany jest tytułowy kult? Aby odpowiedzieć pozostanę w sferze religii, bo dla wielu i futbol jest religią i zacytuję św. Mateusza:

„Każdemu bowiem, kto ma, będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma.”

Władcy piłkarskich emocji rozumieją ten cytat dosłownie. Jako wytyczną.
Dlaczego w takim razie nie powstanie ta ogłaszana od lat klubowa superliga, gdzie osiemnaście starannie wyselekcjonowanych drużyn będzie rozgrywało same niecodzienne, galaktyczne i niezwykle emocjonujące mecze? Takie mecze w ramach ligi, co? Przecież w czołowych europejskich ligach przepaść pomiędzy największymi firmami a całą resztą pogłębiła się wystarczająco. Ile można oglądać bicie klubowych rekordów i emocjonować się licząc kolejne strzelane bezradnym rywalom gole? Aby nadać rywalizacji pozór sportowy można przecież stworzyć drugą i trzecią Superligę. Awanse, spadki – proszę bardzo. Sprzeciw światowych federacji? Ewentualne sankcje dla uczestniczących w takiej imprezie klubów? Doprawdy wierzycie w to, że miliardowe kluby tego się lękają? Unieważnienie lokalnych rynków już przecież ma miejsce, więc w czym problem?

Otóż głównym problemem jest Premier League, której unieważnić się nie da. Liga angielska jako produkt nigdy nie zależała od osiągnięć grających w niej klubów na arenie międzynarodowej. Trudno też tamtejszym kibicom wmówić tytułowy kult Cargo, ponieważ jego twórcami są właśnie sami Brytyjczycy. Ich ligę mamy podziwiać, w niej upatrywać nadzwyczajnej nobilitacji dla graczy, którzy tam trafią. Jakby nie porównywać jest to liga imperialna wobec pozostałych lig, a dla lokalnych kibiców najważniejsze w świecie rozgrywki. Gdyby ktoś wyciągnął z niej pięć czołowych klubów, to one zostaną unieważnione, nie liga. Drugim problemem i powodem, że superliga nadal pozostaje straszakiem jest przesyt. Już w tej chwili, w momencie szczytowego w całej historii zainteresowania futbolem jako światowym widowiskiem można dostrzec jego pierwsze symptomy. Tak jak kiedyś nad imperium brytyjskim nigdy nie zachodziło słońce, tak obecnie nigdy nie gasną piłkarskie emocje.

Tak naprawdę kapłani piłkarskiego kultu Cargo są piewcami zabobonnej wiary w nieograniczony rozwój. Tak jak dobra materialne nie były na wyspy Pacyfiku przywożone z nieba przez samoloty, tak nasze kibicowskie emocje nie pochodzą z ciągłego zadzierania głowy ku szczytom i podziwiania wielkich mistrzów. Jeśli skutecznie wyśmieje się i unieważni lokalne futbolowe rynki, zabraknie podstawy na której opierają się kibicowskie emocje. A przecież futbol, to przede wszystkim emocje. Owszem, piłka na najwyższym poziomie to wielkie widowisko, ale w sferze ogólnie pojętej kultury jedno z wielu.

Przyglądam się z sympatią nadwiślańskim kibicom Realu czy innej Barcelony, tak jak z sympatią myślę o mieszkańcach tych biednych wysepek, wierzących, że dobry Bóg zacznie w końcu zacznie sprawiedliwiej dzielić dostawy dóbr wszelkich. Tyle tylko, że ich miłość jest miłością platoniczną, a ich nadzieje na wzajemność złudne.



niedziela, 10 czerwca 2018

Imperium Futbol


Docierają do mnie strzępy informacji przeważnie wyśmiewające opolski festiwal jako mix współczesnej tandety z tandetą starodawną, ale sprytnie pokrytą stosowną patyną. To pewnie prawda, bo jak co roku szczęśliwie gwiazdami są tam wykonawcy, którzy już dawno powinni znaleźć się w kręgu zainteresowania czasopism w rodzaju „Mówią wieki”.  Takie, rozumiecie, myśli napadły mnie podczas porannego podlewania ogródka i zaraz skojarzyłem je z futbolem. To dla mnie łatwizna, bo mnie się wszystko kojarzy z futbolem. Tak zwana kultura przede wszystkim. Wiele wylano bitów opisując budżety instytucji, imprez, akcji propagandowych w skali od gminnej do globalnej i związane z nimi niegodziwości. To trochę tak jakby na trasie przemarszu stada słoni zajmować się miejscowymi ryjówkami. Po raz ostatni przywołam nieszczęsny festiwal, a i to tylko dlatego, by zauważyć, że jego budżet niknie by przy budżecie drugoligowego klubu piłkarskiego, który na trybunach gromadzi rzesze fanów, w porywach sięgającą tysiąca pięciuset osób. Zaznaczę przy tym, że polska piłka jest w skali europejskiej dość uboga.

Za chwilę Mundial. Same oficjalne nagrody, bez reklam, mediów i tak dalej, to 400 milionów dolarów. Nikt o tym nie wspomina, bo w kategoriach futbolowych to grosze. Kogo ma ekscytować fakt, że za sam wyjazd do Rosji premia wynosi osiem milionów baksów plus zwrot kosztów w wysokości półtora miliona. Potem oczywiście kwoty rosną, a mistrz otrzyma dolarów 38 milionów. 

Żart po prostu. Znacie piłkarza Arkadiusza Recę? Ja znam, ale ja zajmuję się futbolem. Ten dziarski młodzieniec został właśnie sprzedany przez płocką Wisłę do włoskiej Atalanty Bergamo za 4 miliony euro. Kibice mu gratulują, ale i zadają pytania w stylu: Jak mamy budować ligę, skoro utalentowanych graczy oddaje się dosłownie za grosze? Pan Arkadiusz będzie teraz zarabiał rocznie, tak na początek, kwotę porównywalną z szumną nagrodą Nobla.

Zarówno MŚ jak i szanowny klub z Bergamo to groszowa prowincja w porównaniu z brytyjską ligą imperialną. W sezonie 2016/17 same premie wypłacone klubom z tytułu udziału w rozgrywkach ( transmisje TV oczywiście ) wyniosły prawie dwa i pół miliarda funtów. Ostatni w tabeli, beznadziejnie grający Sunderland z tego tytułu zainkasował 93,4 miliona. Do tego dochodzi forsa za bardzo drogie bilety, sponsoring, reklama, gadżety itp. Angielska liga to obecnie największe i najlepsze widowisko sprzedawane w skali globalnej. Hollywood wysiada. Nawet reżyseria transmisji jest na wyższym poziomie.
N
a razie po angielskich murawach nie biegają tyranozaury, nie ląduje UFO a nawet żaden piłkarz nie okazał się inteligentnym nad wszelką przyzwoitość kanibalem, ale manipulowanie obrazem jest tam na poziomie Jurasic Park 9. Żeby było jasne, to telewizja zawsze manipuluje obrazem piłkarskiego widowiska, ale to co się wyprawia na wyspach przekracza wszelkie granice. Żadna liga, żaden turniej międzynarodowy nie wygląda tak dobrze, jak zgoła przeciętny mecz Premier Laeague. Zupełnie nie przeszkadza, że w Anglii gra się przeważnie przy naturalnym świetle. Podkręca się tam wszystko, począwszy od wielkości boiska aż do tempa i dynamiki gry.

Odwiedził mnie kiedyś kolega, fan angielskiej piłki, a szczególnie Arsenalu Londyn, ale chłop, który bywał przecież na meczach Legii czy reprezentacji Polski. Wybraliśmy się na mecz klasy okręgowej mojej lokalnej drużyny. Bardzo się zdziwił, że można rozgrywać mecze piłkarskie na tak małym boisku.
- Co ty mi tu opowiadasz? – oburzał się dodając, że przecież to połowa boiska jego ulubionego Arsenalu. Wyszedł na tym jak najgorzej, bo po sprawdzeniu okazało się, że nasze gminne boisko jest o pięć metrów dłuższe niż to w dzielnicy Highbury. Prawda, że o dwa metry węższe nie zmienia istoty rzeczy.

Tak telewizja i realizatorzy transmisji poprawiają smutny świat w którym żyjemy. Chodzi o aurę nadzwyczajności, która ma otaczać współczesnych herosów. Wchodzimy tu w sferę kultury rządzącej starannie kreowanym mitem. To nie tylko hurtowa sprzedaż widowisk sportowych, ale przede wszystkim zawłaszczenie człowieczych emocji oraz czasu.
To walka o czas napędza ten i wszystkie inne rozrywkowe biznesy. Trudno znaleźć w kalendarzu dzień, w który futbol nie oferuje żadnego wielkiego widowiska. Setki milionów ludzi pracuje, uczy się i ogląda mecze. Potem czyta o meczach, gra w mecze, myśli o meczach. I tak w kółko. Niczym jakieś cholerne zombie.
Czas człowieczy jest, jak już wspomniałem, ograniczony. Przeciętny tydzień fana wygląda w sezonie tak:

Piątek – zaczynają się mecze lig wszelkich, sobota i niedziela – grają ligi, w poniedziałek także! Wtorek, środa, czwartek – puchary europejskie albo krajowe, a w piątek…
Ligi zatrzymują swój bieg, gdy mają grać reprezentacje. Flauta jest pozorna, bo raz że nie wszystkie, a jeśli nawet, to są jeszcze ligi niższe niż ekstraklasa, które grają w najlepsze. Same reprezentacje też oczywiście dzielą się terminami tak, żeby wypełnić szczelnie każdy kolejny dzień. Teraz trwa flauta flaut, bo przed MŚ nic się nie dzieje. No tak, ale dzisiaj gra Brazylia, wczoraj Francja i Hiszpania, przedwczoraj Niemcy i Polska, dzień wcześniej Anglia… I tak to leci.

Straciłem wprawę w pisaniu i co za tym idzie pewność, czy zostanę właściwie zrozumiany. Nie mam nic przeciwko futbolowi, sam chętnie oglądam mecze, ale przeraża mnie skala tego szaleństwa. Ludziom serwuje się ten sport (!) niczym kolejne dawki narkotyku. Dzień w dzień, od rana do wieczora, od dziecka aż do śmierci.

Przy pomocy futbolu sprzedaje się prestiż miast, regionów i państw. Współcześni kibice też chcą mieć w tym swój udział i dlatego milionami kibicują największym i najsilniejszym. Dawno minęły czasy, gdy kibicowano swoim albo słabszym. Dzisiaj emocje angażowane są po stronie wielkich i najbogatszych, a sensacyjne rozstrzygnięcia przyjmowane są wręcz z oburzeniem, niczym jakaś osobista obraza. Przykre, że w wielkich galaktycznych finałach nie mogą grać wszyscy wspaniali do kupy, niczym Hamleci w humoresce Gałczyńskiego, chórem wołający „być albo nie być”.

Oczywiście cała ta futbolowa budowla wkrótce runie, ponieważ teoria nieograniczonego rozwoju jest tylko pseudonaukową brednią. To oczywista piramida finansowa i doszła do granicy za którą dalsza sprzedaż jest praktycznie niemożliwa. Inflacja emocji, gwiazd, języka służącego do opisywania futbolu  to pierwsze zapowiedzi upadku, który przy odrobinie szczęścia pozwoli wrócić piłce nożnej do właściwych wymiarów.