poniedziałek, 28 października 2013

Psy słodkie pokonują ludzi

Kilka dni temu wybrałem się na grzyby. Pogoda jak z nut. Tu pajęczynka, ówdzie zaskroniec sprytny. Koniec października szczerym sierpniem.
 
 Moim towarzyszem podobnie, jak w większości tegorocznych grzybobrań jest słodka, półroczna szczeniaczka Aza, dziecię Róży.

 Jedyna z ośmiu maluchów, która nie znalazła nowego domu i została z nami. Zbieram maślaki, poluję na rydze, wygrzebuję z pisaku piaskowce i gąski a grzeczny piesek wesoło mi towarzyszy.
 
 Nie odbiega dalej niż na trzydzieści kroków. Nagle wskakuje łapami w zarośla i wybiega cała zakrwawiona. Z przedniej łapy leje się krew.
Niech będzie przeklęty człowiek, który zastawił w lesie bezsensowną pułapkę ze szkła stłuczonej butelki. Żyły rozharatane, paliczek wisi na skórze. Ciemna krew – Niedobrze!
 
 Z części staroświeckiej płóciennej chusteczki robię Azuni opaskę uciskową, z reszty i chusteczek higienicznych opatrunek. Wysypuję grzyby, rozcinam torbę i niosę jedenastokilową kupkę nieszczęścia w prowizorycznym nosidełku.
 
Dwa kilometry przez las, potem za starym kościołem w górę parkiem, do weterynarza. Gorąco.
 
Pomimo moich starań ślad tego marszobiegu znaczy krwawa rosa. W parku porzucam zakrwawioną torbę i by szybciej dojść biorę gapkę na ręce. Obejmuje moją szyję łapkami, ale psi łepek coraz bezwładniej ciąży mi na ramieniu. Dotarłem.
 
Azunia wędruje na stół operacyjny. Jest skromna i dzielna. Czyszczenie, obmywanie, szycie. Jedno znieczulenie ogólne, drugie w zranioną łapkę. Znowu zastrzyki, tlen do noska. Szycie. Głaskanie. Znowu zastrzyki. Znowu szycie. Azunia dzielna patrzy poważnie. Cierpi odważnie.
 
 
Pan weterynarz o wyglądzie patriarchy razem z doskonałym asystentem. Światło na stół! Zastrzyki na pobudzenie krążenia. Duży upływ krwi. Język szczeniaka na wierzchu. Koniec zabiegu. Opatrunek. Język w buziaku!
 
 
Na wierzch elastyczny żółty bandaż z internetowymi uśmieszkami. Aza dochodzi do siebie. Pan weterynarz zaprasza nas na następny dzień na konsultację i zmianę opatrunku. Jeszcze na drogę zastrzyk przeciwbólowy i tabletki na trzy dni, ułatwiające gojenie. Szwy wchłaniane.
 
 
Po pół godzinie biorę Azę na ręce i niosę do domu. Łepek na ramieniu. Popołudnie na fotelu. Je z ręki. Pije z palca, a wieczorem z maleńkiej miseczki podstawionej pod mordkę. Nazajutrz idziemy na zmianę opatrunku. Aza na smyczy i do tego psotuje.
 
 
Dzisiaj w pełnej formie. Biega jak szalona. Dawno odrobiła pooperacyjny brak apetytu. Nos zimny, oko bystre, łapki nadbiegają zewsząd.
 
 
Wracam do tytułu.
 
 
Po pierwsze, psy są lepsze od ludzi, ponieważ  żadnemu psu nie przyjdzie do głowy wywozić samochodem potłuczonych butelek do lasu. Pan weterynarz oświecił mnie przy okazji, że zimą ciężko znaleźć dzień w którym nie szyje z tego powodu psich łap. Zobaczcie, ile się pisze o problemie psich odchodów, a jak mało o odchodach ludzkich, które są niczym brzytwy.
 
 
Po drugie psy muszą być lepsze od ludzi, ponieważ mają lepszą obsługę, w razie czego, niż my, homosapiensi.
 
 
Po trzecie. Za ratowanie życia słodkiej Azy i komfort zabiegu zapłaciłem 70 złotych plus 15 za tabletki. Za samą atmosferę sympatii, przychylności i zaangażowania, gdyby chodziło o człowieka...
 
 
Po czwarte. Psy nie są ludźmi, ani nie bywają ubezpieczone przez Państwo, za własne psie pieniądze i tego się trzymają. A psy to zawodnicy, wraz z kotami, pierwszoligowi.
 
Ps.
 
Dziękuję panom weterynarzom z Goliny. Takie nadeszły czasy, że człowiek nie ma śmiałości reklamować. Kto zna, wie, że to klinika naprzeciw parku.
 

czwartek, 17 października 2013

Kto jest winny?

Nieudolny trener żonglujący powołaniami niczym cyrkowiec?
Piłkarze, których umiejętności podstawowe, takie jak przyjęcie piłki, sensownym czynią pomysł dokoptowania do sztabu szkoloniewego technologa obróbki drewna?
Działacze starzy jak przekręt czy ich młodzi, domyci, następcy, wyjątkowe bestie?
Managerowie sprawiający wrażenie, że nienawidzą piłkarzy, którymi handlują?
Brak pieniędzy albo ich nadmiar?
Wszystkiego po trochu ale jest winowajca, który przeżarł naszą rzeczywistość niczym nowotwór. 
To kult cwaniactwa. I nie chodzi nawet o proste boiskowe oszustwo gdy dotknięty palcem zawodowy atleta pada niczym po kontakcie z pięścią Tysona. To cofanie nogi, chowanie się za plecami kolegów, gdy nie idzie, boiskowa mimikra, która każe zatrzymać akcję, podać do najbliższego partnera. To zastanawianie się przed grą, co się powie do mikrofonu po porażce. 
To reprezentacyjny gracz, który kilka minut przed końcem decydującego meczu, przy wyniku 0-1 śmieje się i raduje na boisku jakby mu się właśnie słodkolica panna oświadczyła. 
Ludzie się dziwią, że jeden z drugim lepiej gra w klubie niż w reprezentacji Polski. Też mi coś! Gra gorzej nawet jeśli stara się grać lepiej, ponieważ siedzi w nim ten cholerny cwaniak, który każe mu cofać nogę, chować się za plecami kolegów...
Wyrósł w kulcie dla cwaniactwa. Od młodzika starsi paśli go opowieściami, przykładami, wstydził się zostawać dodatkowo po treningu, często też chodzić do szkoły, skoro udało się skończyć gimnazjum. Teraz jest wielki, ponieważ zarabia w miesiąc tyle, co jakiś tam przedpotopowy Deyna w pięć lat. 
Hmm, kiedyś też byli piłkarze świetnie grający w klubie, którzy nie sprawdzali się w reprezentacji Polski. Mógłbym wymienić z pamięci kilkanaście nazwisk, ale po co? Nie chcieli albo nie mogli tworzyć historii polskiego futbolu. Została po nich cisza.

wtorek, 15 października 2013

Kawa na dziko

Przewracamy kuchenne szafki w poszukiwaniu babcinego emaliwanego garnuszka. Puryści twierdzą, że powinien to być garnuszek biały,ozdobiony kwiatkiem.
 Nie zgadzam się. Osobiście gotuję kawę w seledynowym garnuszku bez żadnego pedalskiego kwiatka.
Do znalezionego garnuszka nalewamy wedle potrzeby wody i stawiamy na piecu dowolnego rodzaju. Gdy woda się intensywnie gotuje bąbląc i szumiąc sypiemy na wrzątek zmieloną kawę, wedle smaku.
 
Mieszamy intensywnie, ponieważ kawa kipi. Dodajemy szczyptę soli, a po dwóch, trzech minutach zalewamy wrzącą miksturę, zimną, przegotowaną wodą, by fusy opadły. Fusy opadają!
 
Kawę wlewamy do filiżanki albo innego, prawda, kubka. Słodzimy albo nie słodzimy. Jak kto woli. Na koniec pijemy kawę.
 
Gdy na wrzątek sypiemy kawę, można dodać cynamon, odrobinę suszu ostrej papryki, jakieś ścinki czekolady. Ino z rozumem, bo to kawa jest a nie jakiś wielosmakowy tort.
 
Smak, gęstość naparu trza regulować samemu. Gotujmy kawę, przenosząc się na prerie dzikie i posępne. W garnuszku,  kociołku – sercu prawdziwego biwaku.

Niech was zapach ogniska prowadzi ku szczerej,szczęśliwej dziczy!
 

wtorek, 8 października 2013

Referendum. Osobliwa taktyka PO

Miałem polityków PO za grubych cwaniaków, którzy potrafią zręcznie lawirować, a tu klops, panie dziejaszku. Widząc to, co wyprawiają w sprawie warszawskiego referendum, sam siebie powinienem kopnąć w czoło nogą obutą w gumiak. Ale nie mam przy sobie gumiaków!

Durnia, który wymyślił bojkot jako sposób na sukces, Tusk powinien z kijem w garści ganiać wokół śmietnika, tak długo aż go dorwie i zdrowo wymłóci.

Uważam, że sensowna, pozbawiona hucpiarskich wyskoków kampania propagandowa sławiąca dzieła Hanny Gronkiewicz Waltz miała duże szanse na zmobilizowanie jej elektoratu i zwycięskie wyjście PO z październikowej konfrontacji. Miałoby to propagandową moc młota parowego, ponieważ pokonano by nie tylko PiS ale całą wielobarwną koalicję.

Nawet gdyby PO w takim referendum przegrało, porażka byłaby minimalna. Premier powołałby komisarza, a politycznych przeciwników możnaby dalej tłuc po głowach, choćby za egzotyczność, delikatnie mówiąc, związków koalicyjnych. Przy okazji porażka służyć by mogła mobilizacji własnego elektoratu w przyszłych wyborach.

Zamiast tego doprowadzono do takiej sytuacji, że nawet w razie powodzenia bojkotu zgoła nie będzie się można niczym pochwalić. Jeśli zwolennicy PO posłuchają swoich przywódców pani HGW zostanie rozgromiona w stosunku 10 do 90, na przykład. I czym tu się chwalić, że spytam? Raz, że pewnie trwale zdemobilizowano część własnego elektoratu. Dwa, że przy okazji trzeba było nagadać głupot, które będą wykorzystane. Trzy, że... no... a rubla nie zarobili.

Cóż dopiero, gdy frekwencja dopisze i taki pogrom będzie decydował o usunięciu HGW ze stanowiska! W takim przypadku Platforma Obywatelska po prostu leży i kwiczy.

Ale samo doprowadzenia do sytuacji, że w każdym wariancie się przegrywa jest czymś naprawdę osobliwym. Taką taktykę możnaby przyjąć na Podkarpaciu, gdzie szanse na zwycięstwo są niskie, ale na własnym boisku? W Stolicy?

A co będzie, gdy w miarę napływających danych o frekwencji będzie się uprawdopodabniał sukces referendum? Premier o 15 zacznie nawoływać do udziału? Przecież od takiej karuzeli nawet najtwardszy łeb zmięknie!



środa, 7 sierpnia 2013

Sakiewicz - Kup pan cegłę!

Tomasz Sakiewicz opublikował w Salonie24 tekst, który mnie zadziwił. A jestem, niczym jakiś Radziwił, człowiekiem, którego nic nie dziwi. W swoim czasie przysiegałem, że nic mnie nie zdziwi. I dotrzymałem do wczoraj, aż tu nagle Sakiewicz – Niczym Bolek Radziwił, mnie dziwi!
Pan Tomasz napisał, że jesień będzie nasza. Nieprecyzyjnie napisał. Jeśli Sakiewicza i jego nienasyconych kolegów, łże publicystów z Gapola czy innej Republiki to na pewno nie moja, czyli - Nie nasza, tylko ich. A co mnie jacyś „oni” obchodzą? Nic!
Nie kupuję „Gazety Polskiej” podobnie jak nie kupuję „Gazety Wyborczej” To nie żadna prasa tylko medialne szczujnie. Bujdy, nędzna publicystyka skierowana do fanów i zaspokajanie ambicji, przypadkiem potrafiących pisać koleżków/ synalków koleżków, oraz innych grafomańskich ananasów. Nic wielkiego – Ot, nędza.
I ta nędza chce prowadzic lud na barykady!
Pan Sakiewicz nie ma ambicji wykraczającej ponad medialny tryumf nad równie żałosną bandą Michnika. Ale co tu ma do rzeczy Polska, czy obalanie rządów imć Tuska? Włazi pomiędzy ostrza szermierzy i jeszcze się tłustawą pupą rozpycha.
On i inne marne publicysty wolność raczą nam wywalczyć? Taką, jak na ogarniętych szałem cenzury portalach internetowych, którymi zarządzają? Wolność- 0, cholera!
Rewolta spoleczna - Jakie to łatwe! Trza ino kupic plik gazet i opłacić abonament za „niepoprawną i do bólu niezależną telewizję” – Czegoś takiego, nawet szczery wariat by nie wymyslił. Zobaczcie - a redaktor Sakiewicz wymyślił! I na dodatek pisze to otwartym tekstem!
Przemyślałem. Nie jest liderem – Liderem jest i chyba pozostanie Lech Wałęsa, ze swoim hasłem: - Zdrowie wasze  w gardła nasze!
Pan redaktor jest tylko marnym epigonem, wobec genialnego w swej prostocie Lecha. Za dużo, prawda, kombinuje. Mam nadzieję, że pana Sakiewicza wraz z towarzyszącemi mu osobami, Kaczyńszczak odgoni na sto tysięcy kilometrów.
Słaba to nadzieja, niemniej jest.
Oczywiście, można użyć Gazety Polskiej w sposób skuteczny, nie zbaczając z ideologicznego kursu. Pałę owijamy, wymienioną wyżej gazetą. Zaczajamy się w miejscu słabo monitorowanym i sprzedajemy napotkanym lewakom, innym leberałom, oraz ludziom starszym, osłabionym przez życie, nabyte uprzednio cegły, po stówce, używając starodawnego sloganu – Kup pan cegłówkę za stówkę, a ocalisz pan główkę!
Jest zysk – Jest impreza! Redaktorzy popracują na świerzym powietrzu, rozerwą się, podyskutują z ludem roboczym und słabosilnym.
To nic wielkiego, inne, zasłużone dla demokracji 3RP media robią to od ponad 20 lat. Gdyby ludzie mieli tego świadomość, każdy, nawet przeciętny czytelnik czy oglądacz, dawno wybudowałby sobie z tych cegieł zgrabny domek.
Ktoś spyta, gdzie tu stówka? Przepraszam, a ile już naliczył licznik tego całego Balcerowicza?


sobota, 3 sierpnia 2013

Straszna nasza Polska cała!

Premier Tusk, jako wyjątkowo ohydny, określił czyn jakiegoś oszołoma, który strzelił w pysk funkcjonariusza jednej z telewizyjnych szczujni. Moim zdaniem, ohydni są przede wszystkim „nasi” łże dziennikarze, przez ludzi wydelikaconych do absurdu, nazywani funkcjonariuszami medialnego ścieku. Mniejsza z tym.

Uderzył. Wpłynęło oskarżenie. Odbędzie się proces i napastnik zostanie ukarany. OK. Każdy akt przemocy powinien być karany i napastnik winien ryzyko odsiadki wkalkulować w swój wyczyn.  Ale co tu ma Premier do gadania? 

Obrywanie po pysku to nie jest jeszcze najgorsza opcja w podobnych przypadkach – Ośmielę się zauważyć.

Namnożyło się ostatnio postaci, które można zamknąć w niezobowiązującym zbiorze pod łatwą nazwą „stary a głupi” Piję tu oczywiście do księdza Bonieckiego, który wylazł z tego zbioru, doszlusowując do grupy „zwariowanych staruszków” W obydwu grupach trwa zawzięta walka o „żółtą koszulkę lidera” Aluzję do tzw. „żółtych papierów” uważam za uzasadnioną.

I na koniec straszliwy pokaz kibiców Lecha Poznań w Wilnie. Wyborcza donosi z rozpaczą w kilku akapitach, że kibole odśpiewali pod Ostrą Bramą polski hymn, a następnie wznosili okrzyki – Polskie Wilno! Kolejorz! Kolejorz! – jeszcze pono deklamowali fragment poematu Mickiewiczjusa na stadionie! Ohyda! – Prawda, że ohyda?

Obejrzałem te ekscesy na Tubce. Mój podziw wzbudziło to, że kibole znają prawie cały hymn. Błądząc historycznie, przecież opowiadają na błądzenie litewskie, które nie głosami kiboli, a polityków, neguje oczywistą, polityczno–kulturalną, polskość Litwy. Co tu się czepiać kiboli?

Lepiej porazić ich ideą Rzeczpospolitej – Mogliby wówczas wznosić neutralne narodowo okrzyki w rodzaju:

„Warszawa! Wilno! Lwów i Kraków! – Rzplita dla wszystkich, nie tylko dla Polaków!”

„Gdańsk! Lwów! Królewiec i Warszawa – Rzeczpospolita to wspólna sprawa!”

„Szczecin, Wrocław, Kamieniec Podolski…

I tak dalej, i tak dalej…




czwartek, 1 sierpnia 2013

1944 - Odwrócenie

Skuteczny agresor, który na skutek zwycięstwa nad armią podbijanego kraju, rozpoczyna czasową lub trwałą jego okupację, wedle niektórych współczesnych autorów, winien móc w spokoju pożywać owoce swego militarnego sukcesu. 

Ci, którzy nie chcą pogodzić się z jego dominacją, podejmując działania zbrojne przeciw niemu skierowane, odpowiadają za straty wśród ludności cywilnej, oraz patrząc kategoriami państwa, niemniej ważne straty materialne. Wszelki ruch oporu, partyzantka, prowokowanie zaborcy, a szczególnie jawne powstanie w niego wymierzone, wedle tego rozumowania jest większą zbrodnią niż krew rozlana przez okupanta w ramach represji, odwetu.

Zbrojnego buntu nie usprawiedliwiają nawet jawne cele zaborcy, czy jak w przypadku II Wojny Światowej; zaborców. Rozumując w ten sposób można dojść do wniosku, że AK, zamiast w Warszawie, powinna wywołać powstanie w Berlinie, razem z niemieckim antyhitlerowskim ruchem oporu. Powstanie w Berlinie to byłoby coś! Niemcy musieliby zniszczyć swoją własną stolicę, nie czekając na koleżków ze wschodu.

Z prezentowanego jako realizm, zespołu poglądów, wynika niezbicie, że sprawiedliwą wojną jest wojna zaczepna. To jakieś dziwaczne ideologiczne zatwardzenie umysłowe z czasów, gdy decydowała walna bitwa, a jednym z ostatnich problemów szaraczków było to, jaki król jak raz nimi akurat rządzi.

Owszem, to były niezłe czasy, ale Hitler czy Stalin nie byli zasadniczo średniowiecznymi królami, tylko całkiem nowoczesnymi politycznymi mordercami w skali masowej.

Rozumując po tej linii wyrażam zdziwienie, że PT Moskalom, opłacało się wyganiać Polaków z Kremla, pomimo ogromnych strat ludzkich, oraz spalenia swojej ulubionej Moskwy. Romantycy!

Najstraszniejsze czasy dla Polski to była połowa 17 wieku. Chmielnicki, Szwedzi, Kacapy. Kraj został zniszczony w sposób wręcz niewyobrażalny, ponieważ wszystkie te wojny toczyły się na naszym, wówczas, podwórku. Mało tego! Nie tylko wrogowie, ale i nasza rozbita, nie płacona, partyzancka po części armia, wszędy siała spustoszenie.
Rozumiem, że trzeba było się wówczas poddać i o tyle wcześniej dopuścić do rozbioru Rzeczpospolitej? 

Przecież to wariactwo!

Zupełnie nie w tym rzecz. Nie byłoby wówczas tej hekatomby, gdyby Rzeczpospolita posiadała silną, nowoczesną armię i zapobiegawczo lała kogo popadnie w okolicy. Narzekamy na ówczesne lenistwo legislacyjne, marnotrawstwo środków, na królów? O cholera!

Bitwa, wojowanie to wyjątkowo trudne, jedne z najtrudniejszych przedsięwzięć logistycznych. 

Żołnierz musi jeść, koń mieć obrok a czołg paliwo. I poza czołgiem, wszyscy obecni muszą mieć zapewnione miejsce, w którym mogliby się wybejać nie zapuszczając w szeregach zarazy czy innej dyzenterii. Bez starannego przygotowania, nawet najbardziej kochana i patriotyczna armia jest niczym szarańcza. Nawet taki, często przywoływany major Hubal musiał dzielić swój nieliczny oddział, by jakoś przetrwać, a jego żołnierzami byli w większości subordynowani zawodowcy.

W dawnych czasach, bywało, że źle przygotowany pochód wojska pochłonął więcej ofiar niż sama bitwa.

Jak na tym tle wygląda Powstanie Warszawskie? 

Było miejską bitwą, która minęła cel, może o włos a może o sto kilometrów. Nie potrafię, pomimo przyrodzonego krytycyzmu, przyłączyć się do chóru rozumnych. 

Być może dlatego, że moi bliscy przeżyli je do samego końca. Ojciec miał w czasie PW mniej więcej tyle lat, co mój synek dzisiaj, babcia była „lekko po 40”, dwa lata starszy od niej dziadek był wówczas w niewoli. Stracili dosłownie wszystko, ale jakoś nigdy nie słyszałem od nikogo z nich, a także ich warszawskich znajomków jojczenia, charakterystycznego dla dzisiejszych rozumnych. 

Z całego ich ówczesnego życia zostały, wygrzebane po wojnie spod gruzów, pożółkłe, zniszczone fotografie. Jakiś, cudem ocalony, ozdobiony portretami dziewiętnastowiecznych władców świata, ozdobny talerzyk. 

I tak zostało, takie to dziecictwo, "nim werble warcząc ruszą"









poniedziałek, 29 lipca 2013

Powstanie 44 - Armia 2013... i dalej

Nadszedł czas rytualnej dyskusji o Powstaniu Warszawskim. W tym roku zaczął zręczny Zychowicz i wielu czuje potrzebę chwalenia lub besztania pana redaktora. 

Jako znanemu prostakowi, w związku z tą dyskusją, uporczywie przypomina się meni błahe, jak to u niego, opowiadanie fantastyczne Kiryła Bułyczowa w którym pewien chłopczyk, gromadzi w WielkoGuslarskim kinie małoletnią publiczność na seansach starodawnego filmu „Czapajew” tym, że natężając się, siłą woli zmienia zakończenie filmu, dzięki czemu Czapajew, choć rażony kulami białych kontrrewolucjonistów, przecież szczęśliwie wypływa i tryumfalnie żyć raczy. Małomiasteczkowa, młodociana publika szaleje, klaszcze i zadowolona udaje się do domów na obiad.

Właśnie tak, z mojej perspektywy wygląda twórczość pana Zychowicza i jego alternatywne wersje historii, które są zabawą starą jak literatura, tyle, że u nas odgrywaną na poważnej scenie, na scenie politycznej.

Czy naprawdę, na poważnie sądzicie, że wiedza o wydarzeniach przeszłych jaką dysponujemy obecnie, uprawnia nas do snucia konfabulacji na temat ich nieznanych wówczas i teraz następstw? 
W momencie, gdy jeszcze mamy szansę zapytać uczestników Powstania Warszawskiego, o ich osąd, który zresztą i tak jest przefiltrowany przez głębokie, siedemdziesięcioletnie sito pamięci?

Łatwiej napisać, pływając w baseniku popularnego obrazoburstwa o nieadekwatnym wobec wielkości zbrojnego celu, marnym uzbrojeniu Powstańców, niż o sile naszej obecnej Armii.

Jeszcze łatwiej rozpuścić w kwasie pogardy, starodawną I Rzeczpospolitą, opowiadając o jej minimalistycznej, biegającej po bardzo długich granicach, armii. Czym był przysłowiowy pacyfizm polskiej szlachty, oparty na fałszywej wierze w siłę mobilizacji (w razie czego) , wobec naszego pacyfizmu, polegającego na prostym podkuleniu ogona?

Nie jesteśmy lepsi ani gorsi od naszych przodków, dopóki nie zostaniemy sprawdzeni w ogniu bitwy. Choćby to była tak amatorska bitwa jak Powstanie Warszawskie. Mam nadzieję, że taka okazja nie nadejdzie, lecz co się pisze o nadziei, każdy przytomny wie.
Na przeszłość, panie Zychowicz, mamy wpływ jeno publicystyczny, w najlepszym razie. Na przyszłość mamy wpływ realny.

Miast tworzyć zakręcone wersje historii, pilnujmy spraw Polskiej Armii. I niech to się wreszcie stanie sprawą ponadpartyjną, sprawą Rzeczpospolitej, sprawą polityków, dziennikarzy und blogerów wszech-opcji. Sprawą wszystkich, którzy nie łakną rzezi, powstań, daniny krwi spłacanej przez cywilów.

Kto ma polityczną szansę, niech walczy o każdą dodatkową złotówkę na Armię, niech pilnuje tej złotówki, jej zbrojnego wykorzystania. W ten sposób stworzycie najlepszy, najżywszy pomnik w historii. Może za 70 lat jakiś dobrodziej, który będzie wiedział lepiej, nie zgłosi do nas, miażdżących nasze sumienia zastrzeżeń.   

By nigdy nasi nie szli w bój bez broni!




środa, 5 czerwca 2013

Zimny czerwiec

Obiecałem teściowej, że nazbieram szczawiu. Narobi się słoiczków i będzie rarytaśna szczawiowa, na przykład w styczniu. Łąka o rzut beretem, ale jest tak zimno, że zwlekam. Nie mam chęci na szczawiobranie, ot co. Ogród zarasta trawą, ale kto by tam kosił trawniki w taki ziąb.

Na łąkę chadzam ze słodką Różą, bo muszę. Ta wesoła mama na łące sika i nie tylko, także na szczaw, a moje zniechęcenie rośnie. Trzy szczeniaki, wyprowadzone do ogrodu, skaczą w tej przerośniętej trawie niczym małe kózki. Trzeba pilnować łobuziaczek, bo inaczej rozedrą ogród na strzępy i zza zasłony rzeczywistości może ukazać się jakaś osobliwość.

Aj. Chyba napiszę list do profesorki Środy z powodu osobliwego seksizmu, jaki rozpanoszył się wśród miłośników ślicznych szczeniaków. Psie chłopięta wydane, a panienek nikt nie chce. Nawet Pan Ambasador USA, ponieważ nie ma warunków. To niby ja mam warunki? O cholera! Przecież nie oddam szczeniaczków do ambasady Rosji, czy innych Chin Ludowych, szczególnie.

Smutne to wszystko. Zimno, a my musimy spać przy otwartych drzwiach balkonowych, ponieważ na balkonie Łysa Broda, Buldoczka Ala i Księżniczka mają nocą swoje „clo” Oj, żeby były choć konsekwentne w tym co robią. A one niczym politycy czy inni publicyści. Raz tak, raz tak. Najedzą się, wyśpią i apiać broją. Poza tym najgorszym gryzą się między sobą, uprawiają zapasy ale gdy zwrócę im uwagę na niestosowność  zachowania, a szczególnie gdy wspomnę o tym, że je żywię, chórem obszczekują mnie spod stołu, albo zza fotela. Oczywiście, po chwili przychodzą się łasić, ale plama na dywanie zostaje i raczy cuchnąć.

W blogosferze zupełnie sucha zima. Odkąd przestałem pisać nie mam co czytać. Publika snuje się niepewnie po łąkach. Dzikie pola zaorano, ale nie dowieziono nasion. Wrony i robaki. W takim Salonie 24 powstaje więcej tekstów o Coryllusie niż o Kaczyńskim. Wszyscy są bardzo zdenerwowani tym całym Coryllusem, ponieważ nie szanuje naszych publicystów und dziennikarzy.

Właśnie. Na twitterze, poza Cezarym Gmyzem, którego w tym miejscu serdecznie pozdrawiam, wszyscy nasi dziennikarze mnie blokują i stąd wiem, kto się zrepublikanił ostatnio i jacy szatani są tam czynni. Do czasu, oczywiście, aż ich kapiszon zrobi „tssssyyy” Zimny czerwiec.

Poseł Wipler, który oczywiście też mnie blokuje (Uwaga! Jarecczakocentryzm) Wipler z którym wiązałem rozmaite polityczne nadzieje, poszedł na swoje. Trochę tak, jak moje szczeniaki na balkon. Tyle, że nie ma tak słodkiego pyszczka jak Buldoczka Ala - Na przykład.

Szum się zrobił publicystyczny, ponieważ nasza polityka to publicystyka przecież, i na odwrót. O facecie, który dostał w wyborach nieco ponad cztery i pół tysiąca głosów, piszą: „charyzmatyczny lider” Ukuto nawet termin „wipleryzm” Pan Warzecha strasznie pokrzykuje na twitterze, że to żadna zdrada. I słusznie. Jak można zdradę mylić z wiernością dla własnych, dogłębnie przemyślanych przekonań?  Na przykład śliczna szczeniaczka Księżniczka jest przekonana, że powinna spać z nami w małżeńskim łożu. Nie potrafi jeszcze wskoczyć do łóżka w sposób prosty i otwarty, ale od czego szczenięcy umysł? Włazi za łóżko i zapierając się tłustą dupką o ścianę jakoś sobie radzi. Wszystko po to by polizać mnie po nosie o drugiej w nocy! 

Oddałbym ją do polityki, ale nie wiem, czy dwumiesięczna suczka ma bierne prawo wyborcze?

Tak to się kręci, skoro wiosny nie ma nawet w czerwcu.
Wczoraj był zimny, czwarty dzień czerwca. Ilość głupot wygadywanych i napisanych z okazji wyborów w 1989 jest z każdym rokiem większa. Dziwne, że wydarzenia, które większość zabierających głos pamięta, stają się w ich przekazie istnym dziwadłem. Gdyby w ten sposób zagłębiać się w przepaść historii, zaraz by ktoś napisał, że Bolesław Chrobry był Carycą Katarzyną.

Dodatkowym smakiem tegorocznego 4 czerwca była wizyta marszałek Kopacz w Chinach. Niektórzy, to naprawdę mają mózgi, niczym chińskie zupki. Sprasowany makaron i to coś w torebce. Aż się zimno człowiekowi robi, gdy pomyśli, że jak raz nami rządzą, ponieważ daliśmy im mandat. Żeby to było chociaż 500 złotych i sześć punktów karnych. Jest odwrotnie.

Zimno, ciemno i na dodatek deszcz siąpi z okapów nieba. Taki czerwiec.








niedziela, 5 maja 2013

Szczeniaki 2 - Portrety

Na zdjęciach maluchy mają po trzy i pół tygodnia. Dzisiaj skończyły miesiąc i powoli zbliża się moment, że trzeba będzie się z nimi pożegnać. Już, poza tym, co zapewnia im Róża, dostają trzy, cztery, dodatkowe posiłki dziennie, w tym rozdrobnione gotowane mięso z kurczaka. Ząbki jak igiełki. Pomysły na psoty wręcz nieograniczone. Zrozumie tylko ten, kto miał kilka szczeniaków w mieszkaniu. Teraz uwaga, prosze się skoncentrować.

Szczenięta są, co oczywiste, do rozdania. Pięć jest już zamówionych, ale na razie są to zamówienia ogólne, z tym, że dwie osoby zdecydowanie chcą przyjąć suczkę. Zresztą, wszystkie szczeniaki są piękne. Wydamy maluchy tylko w dobre ręce. Trzymający psa w kojcu, że o łańcuchu nie wspomnę, nie mają czego szukać.

Jeśli odziedziczą charakter po Róży, mogę je z czystym sumieniem polecić. Ich matka jest psem średniej wielkości. Waży 25 kg. Przygarnęliśmy ją w styczniu 2010. Jest bardzo czysta, nigdy nie nabrudziła w domu, niczego nie pogryzła -  Poza kośćmi oczywiście, a szczeki to ona ma! Dużą kość tukową załatwia w pół godziny zostawiając tylko jedną drzazgę. Nie cierpi inkasentów wszelkiej maści a raz nawet próbowała zagryźć faceta z wodociągów. ale powiedzcie sami, kto przyzwoity wchodzi do obcego domu bez pukania? 

Uwielbia spacery, biegi po łące, gdzie namiastką polowania jest rozkopywanie kretowisk i wyciąganie ich sprytnych lokatorów. Wedle profilu rasy, jest ulubioną zabawą jest aportowanie. Chętnie pływa. Od fachowca dowiedziałem się, że nie należy psicy kąpać. Latem naturalne zbiorniki, albo basenik, zimą, śniegowy szał. Jednak najważniejszą jej cechą jest zamiłowanie do przebywania blisko domowników, ciągła potrzeba pieszczot i zabawy. 

Teraz spoważniała, ponieważ ma się kim opiekować a opiekuje się maluchami znakomicie. Nie wiedziałem, na przykład, że suka czyści po swoim potomstwie nieczystości. Gdy się bawią krąży między nimi, zlizując to co w ich brzuszkach stało się niepotrzebnym balastem. Jeszcze raz. Jeśli ktoś ma życzenie dostać za darmochę fajnego przyjaciela, niech się zgłosi na pocztę. Jest na blogu. Sorry, za symboliczną złotówkę, z powodu zabobonu, że pies sprzedany lepiej się chowa. Zwróćcie uwagę, że szczeniak  będący w 100% Flat Coatet Retriverem kosztuje nawet 2000 złotych, a tu za złotówę macie połowę, albo więcej z puli genów. :) 



                                       
                                                            Muskwa - największy pies.

                                       

Maniek - pies w paski / znalazł nowy dom /

 
                                                                 Czortuś - czarny pies ( jako pierwszy znalazł nowy dom! Brawo Czortuś!)


                                                         
                                                             Bokserek - pies / Jutro wyjeżdża do nowego domu w Kole / zostaje sześciu wspaniałych/


                                                          Buldoczka - suczka



                                                         Doberman - pies w białym krawacie




                                                    Łysa Broda - wyjątkowo sprytna suczka


Księżniczka - suczka z białą gwiazdką na karku


To ich zadowolona z siebie mama, Róża.
  

środa, 1 maja 2013

Louis vs Schmeling


Otwieram Przegląd sportowy z 22.06.1936 roku. Trwają przygotowania do Olimpiady w Berlinie, ŁKS ogrywa na stadionie Wojska Polskiego Legię 2-1, Jadwiga Jędrzejowska zdobywa tytuł na kortach Queens Clubu i jest wymieniana wśród faworytek Wimbledonu, Bronisław Czech, po 15 latach startów odchodzi z Zakopiańskiego klubu i nie szczędzi gorzkich słów tamtejszym działaczom. 

Jednak sportowym tematem dnia, światowego sportu jest walka bokserska, która odbyła się 19 czerwca na Stadionie Jankesów w Nowym Jorku. W obecności 42 tysięcy widzów i milionów przed radioodbiornikami, rutynowany, niemiecki mistrz Max Schmeling znokautował w 12 rundzie, niepokonanego,dwudziestodwuletniego Amerykanina, Joe Louisa.


 Max Schmeling


W relacji zamieszczonej w Przeglądzie Sportowym czytamy:

„... jeszcze na godzinę przed walką można było postawić dowolną sumę na zwycięstwo Louisa przez KO. Zakłady stały 13-1 ... W Harlemie żałoba. Pochody i bankiety odwołano. Harlem idzie na żebry, bo każdy czarny zakładał się o zwycięstwo swego rodaka. Postawili na Louisa ostatnią koszule, - albo nawet - jak to się mówi w Harlemie – złote zęby własnej babki”

Niemcy przygotowują się do największej w dotychczasowych dziejach Olimpiady. Kanclerz Hitler dostaje atutową kartę propagandową. Max Schmeling, choć zawodowiec, będzie najbardziej fetowanym niemieckim sportowcem w czasie Igrzysk. Nikt jeszcze nie myśli o rewanżu, który odbędzie się za dwa lata na tej samej arenie. Otoczka tej przyszłej walki sprawi, że będzie to pierwszy mecz sportowy o wymiarze globalnym. Już nie tylko, jak będzie chciała propaganda niemiecka, walka pomiędzy przedstawicielami dwóch ras.


Polityczny ton nadadzą jej amerykańskie koncerny medialne, widząc w starciu bokserów, pojedynek demokracji z dyktaturą. Wolności ze zniewoleniem, gładko przechodząc nad tym, że ich mistrz, zawodnik reprezentujący demokrację, pomimo swych przewag ringowych i zaszczytów jakich mu nie szczędzono, był tylko Murzynem, czyli, nie w pełni obywatelem USA a na pewno, nie w pełni człowiekiem.

Tym razem zakłady są powściągliwe i oscylują wokół 2-1 dla Louisa. Sprzedano biletów za ponad 700 000 dolarów – krzyczą agencje. Transmisje radiowe na cały świat! Należy pamiętać, że „bzik sportowy” dopiero się rozpoczynał i dlatego ten mecz jest tak znaczący w historii sportu.

Specjalny wysłannik Przeglądu Sportowego - Jan Erdman, w relacji z przygotowań do walki, pod uroczym tytułem „W obozie czarnych wariatów” barwnie opisuje otoczkę ostatniego sparingu Louisa

„ ... Naokoło sama czekolada. 90% publiczności składa się z Murzynów. Wpuszczono ich 4000, potem policja zamknęła bramę. Drugie tyle zostało na zewnątrz, nasłuchując każdego oklasku, każdego okrzyku, każdego brawa. Na dachu wiszą Murzyniątka jak ciemne śliwki. Na płotach wiszą Murzyniątka jak granatowe winogrona. Na drzewach Murzyni. Na ringu Murzyni, na ławie dziennikarskiej Murzyni. Wśród policji Murzyni...”  

Luis wygrywa sparing przez poddanie przeciwnika w 2 rundzie, a nasz korespondent w konkluzji stawia takie oto pytania: „A co się stanie jeśli Louis wygra? Jeśli tego dnia pryśnie murzyński kompleks niższości? Czy czarni rzucą się na NY?”

22.06.1938 - Yankee Stadium, godzina 22:00. Bokserzy wychodzą na arenę. Pierwszy idzie Schmelling, ale niecierpliwy Louis wyprzedza go i jako pierwszy melduje się w swoim narożniku. Pięć minut później gong obwieszcza rozpoczęcie walki.

Louis rzuca się jak szalony na Schmelinga. Niemiec próbuje stopować rozpędzonego rywala lewym prostym, ale niewiele to daje. Obrywa w głowę, w korpus, wiesza się na linach i w końcu pada. Wstaje nim sędzia Donovan na dobre rozpoczyna liczenie. Po chwili pada drugi raz. Na pięć, wstaje by za chwile zostać znokautowany ostatecznie po 124 sekundach pojedynku. Donovan po walce mówi – Mógłbym liczyć do 100. Schmeling i tak by nie wstał.


 Joe Louis


To prawda. Niemiecki bokser, duma 3 Rzeszy trafia wprost z ringu na trzy tygodnie do szpitala. Po walce twierdzi, że przegrał przez cios zadany w nerki, gdy w ferworze walki odwrócił się na ułamek sekundy. Nikt poza Niemcami nie uznaje tego tłumaczenia. Jack Dempsey pyta brutalnie 

– Po co się odwracał, do cholery? 

W komentarzach amerykańskich gazet jest wiele rasistowskich smaczków, jak to, że w murzynie odezwała się prymitywna bestia i widząc białego, przewyższającego go intelektem ... i temu  podobne.

Kiedy czytałem o tej walce, sądziłem, że jest to współczesny, powojenny wymysł. Jednak już w relacji z walki, pojawia się informacja o telegramie, który dotarł na Stadion Jankesów  w momencie rozpoczęcia walki, a który brzmiał: „Pozdrawiam przyszłego Mistrza Świata. Adolf Hitler”

Stop. Nie zgłaszam żadnych krytycznych uwag do sportowej czy pozasportowej postawy Maxa Schmelinga. Takie były czasy i takie obowiązki. To był wielki sportowiec. Szczęśliwie dożył 100 lat ( zmarł w 2005 roku ) 
Łatwo jest pisać i oceniać z perspektywy czasu i dlatego w powyższym tekście starałem się opierać na tekstach prawdziwie źródłowych, czyli takich, które powstały w opisywanym czasie.  Podobnie z komentarzami Jana Erdmana. Jeśli nazwiecie go rasistą, staniecie poza historią.

Wydobyłem te walki z przeszłości po to, by uzmysłowić Wam, szanowni czytelnicy, jaką drogę od 1936 przebyła powiązana ze sportem propaganda polityczna. Przeglądanie starych gazet jest pouczające i zaskakujące. 

Oglądam na przykład fotografie z berlińskiego dworca. Przybywa pociąg z Olimpijską Reprezentacją Polski na Igrzyska w Berlinie. Polskie gwiazdy witają tłumy niemieckich kibiców. Ręce uniesione w charakterystycznym geście.

Joe Louis zmarł w 1981 roku na skutek wylewu krwi do mózgu. Część kosztów jego pogrzebu pokrył Max Schmeling.

Warsiawska ulica skomentowała opisany powyżej mecz taką oto, jakże trafną w wymowie, piosenką.

Raz w Ameryce, w mieście Chicago,
Rzecz była bardzo prawdziwa:
Żył sobie Murzyn, co chodził nago
I co się Luis nazywał.

A pewien bokser zza oceanu
Zapragnął sławy i zysku. 
Pisze do Luisa: ty się nie stawiaj, 
Bo możesz dostać po pysku.

A na to Luis mu odpisuje: 
Ach ty kretynie Szmelingu,
Po co się stawiasz za oceanem, 
Lepiej się postaw na ringu.

Jadą panowie Amerykanie, 
A każden we własnem fordzie,
Żeby popatrzeć, jak dwóch frajerów,
Będzie się prało po mordzie.

A że ten Louis był kawał chłopa, 
więc zlał Szmelinga na ścierkę,
Prawem sierpowem podbił patrzałkie,
A lewem przestawił szczękie.

Sędzia ogłosił: Szmeling na deskach!
Szmeling nie podniósł się więcej,
A Luisowi na rączkie dano
Miętkich aż dwieście tysięcy.

Z tej to powiastki morał wynika,
Jak się bokserzy bogacą. 
W Warszawie u nas też w mordę leją,
Tylko że za to nie płacą.





piątek, 19 kwietnia 2013

Róża i jej dzieci

Róża karmi swoje słodkie maluchy. Korzystają z wiosny i baraszkują na trawniku.



                  Jestem gapką! Jestem jeszcze gapką!


                    Dobranoc! Niby słoneczko świeci, ale gdy brzuszek pełny...


Księżniczka


Ajem the słodziak!


Ósmy samuraj


Miłość i spokój/ sny szybkie


Wesoły dzień nastał


                                                 
                                                                 Po śniadaniu


Zdjęcia: Natalia Jarecka
                Kierownik planu: Krzysztof Jarecki
                     Czas: Dziesiąty dzień życia szczeniaków

                          Klikając na fotografię, powiększysz zdjęcie. 

czwartek, 18 kwietnia 2013

Reforma rozgrywek piłkarskich. Walczyć!


Liga składa się z czternastu zespołów. Każda drużyna rozgrywa trzydzieści dziewięć spotkań w sezonie, na który składają się trzy rundy, w systemie „każdy z każdym” Punkty przyznawane są wedle dotychczasowych zasad.
Wyniki dwóch rund wskazują, na boisku którego z rywali zostanie rozegrany mecz trzeciej rundy. System łączy traycyjną ligę z ugruntowanym, atrakcyjnym pomysłem rozgrywek pucharowych.
Przykład „A”
Legia – Wisła 2-0
W drugiej, rewanżowej rundzie, pada remis 0-0, w związku z czym, mecz trzeciej rundy, zostanie rozegrany w Warszawie.
Legia zdobywa w dwumeczu 4 punkty, Wisła jeden.
Przykład „B”
Legia – Wisła 2-O
Wisła – Legia  4-2
Obydwie drużyny zdobywają po trzy punkty. Trzeci mecz, zgodnie z pucharowymi zasadami rozegrany zostanie w Warszawie.
Przykład „C”
Legia – Wisła 2-0
Wisła – Legia 2-0
O miejscu rozegrania meczu trzeciej rundy decyduje dogrywka i ewentualne rzuty karne. Do tabeli dopisujemy każdej z drużyn po trzy punkty.
xxx
Przy takim systemie rozgrywek mamy gwarantowane emocje, od początku rozgrywek. Dla klubów, każdy gol będzie się liczył, niczym w rozgrywkach pucharowych, mili moi.
Kibice wiele wybaczają, ale nuży ich brak walki.
Można zżymać się, że to niesprawiedliwe, ponieważ może się zdarzyć, że w trzeciej rundzie jeden zespół zagra, powiedzmy, osiem razy na swoim boisku, a inny tylko trzy razy.
I co z tego?
Trzeba grać dobrze i skutecznie przez cały rok. Dochodzą jedynie dodatkowe emocje i każdy mecz, mając zapewniony ważny rewanż, tworzy własną historię.
Mój pomysł wynika z dwóch, przeciwstawnych konieczności.
Z jednej strony, należy zwiększyć liczbę meczów w sezonie, a z drugiej powinno się zmniejszyć ilość drużyn w najwyższych klasach rozgrywkowych, ponieważ panuje tam bylejakość i ogólna nędza.
Proponuję, na początek, dwie klasy rozgrywkowe w powyższym systemie. Ekstraklasę i jej zaplecze. Razem 28 drużyn. Trzy drużyny spadają, trzy awansują.
Jestem tylko, i aż, kibicem. Chciałbym widzieć mecze walecznych, skoro na techniczne fajerwerki czy inne gejzery, tymczasowo nas nie stać.
Co sądzicie o tak radykalnym pomyśle?



wtorek, 9 kwietnia 2013

Smoleńsk


Od trzech lat staram się omijać ten, jakby nie patrzeć, jeden z najważniejszych polskich tematów. Zdaję sobie sprawę, że nie posiadam żadnego autorytetu w dziedzinie katastrof lotniczych, poza wycinkową, acz praktyczną wiedzą o stopach aluminium. To zdecydowanie za mało! 

Dlatego poniższy tekst poświęcony jest niebywałej manipulacji jaka miała, ma i przez najbliższe lata będzie miała miejsce, czyniąc spustoszenie w naszych skromnych umysłach.

Media wespół z politykami, oraz rodzącymi się na pniu autorytetami doprowadziły do jedynej w swoim rodzaju sytuacji, że nie sposób porozumieć się nawet na poziomie faktów. Dlatego nie pokładam żadnych nadziei w pomysłach stworzenia jakichś niezależnych naukowych gremiów. 
Raz, że nie ma i nie sposób stworzyć niczego podobnego, a dwa, że wszystkie głowy zainfekowane są najgorszą z chorób umysłu, czyli stuprocentową pewnością swoich racji. 

Manipulacje zaszły za daleko, a głosować nad prawdą się nie da.

Jedno jest jasne i czytelne. Rosjanie zadecydują, w sprzyjającym ich celom momencie, kto ponosi winę. Wariatem jest ten, który sądzi, że wskażą na siebie.

Trzy lata temu, opisywanie tragedii rozpoczęto serią pospolitych kłamstw.  Nie wiedzieć czemu sfałszowano dokładny czas śmierci 96 osób i bezsensownie opowiadano o kilku podejściach do lądowania. Taka była narracja, mili moi. 

Skłania mnie to wniosku, że opowieść była uprzednio przygotowana. Ktoś, kto opowiadał o trzech podejściach do lądowania, kłamał, ponieważ nijak nie mógł tego widzieć. Rodzi się pytanie, w jakim celu fałszował rzeczywisty przebieg wydarzeń?
Tak naprawdę, by skutecznie odtworzyć wydarzenia z 10 kwietnia 2010 roku, wystarczy dotrzeć do źródła tej informacji, którym musi być człowiek, ponieważ w źródła zwierzęce nie wierzę, albowiem nasi mniejsi bracia, raczej nie kłamią.


W dniu tragedii smoleńskiej rozpoczęła się ta gigantyczna manipulacja i warto o tym pamiętać. 

Zaczynając od jawnych, na dodatek, łatwych do zweryfikowania kłamstw, jedna strona konfliktu rozpoczęła wojnę. Zbrojna odpowiedź stała się konieczna. 

Wojna trwa i będzie trwała do końca. Chodzi w niej o podważenie resztek zaufania, jakie ma obywatel do swojego państwa. Do Polski.

Mechanizmy tego starcia są proste i tylko w decydujących momentach sterowane. Okazało się bowiem, że ludzie ważni dla publicznego dyskursu, przyjmując narrację jednej ze stron, robią to bez żadnych zastrzeżeń, idąc do boju z pochylonymi łbami, niczym byki w trakcie corridy.

Zwróćcie przy tym uwagę na przewagę, jaką ma w tworzeniu narracji, strona, którą umownie nazwijmy „rządową” Kłamią, nagradzają pokornych, karzą zbyt swobodnych, dyskredytują oponentów, unikają dyskusji. Wrażenie jest fatalne, co ma odbicie w badaniach opinii publicznej na temat Smoleńska. Nawet, jeśli racja jest po ich (rządowej) stronie, sam przekaz, jego jakość powoduje gniew i chęć zaprzeczenia. 

Manipulacja na tym właśnie polega.

Ich narracja, mam wrażenie, umyślnie pozostawia wiele do życzenia. Tak naprawdę żywi się niespójnością narracji drugiej strony, która jest „pospolitym ruszeniem” serc i głów. Podczas gdy jednym wystarcza stawanie na baczność przed autorytetem komisji Millera, Premierami Polski und Rosji, oraz  ich służbowymi czy medialnymi pomocnikami, drudzy wysilają się, mniej lub bardziej udolnie, by te autorytety utrącić. 

Bilans ich pokrzykiwań jest marny. Powstają rozmaite, trudne do weryfikacji teorie zamachowe. Jak to u „pospolitaków” wyobraźnią tłumów stara się zawładnąć coraz to inny podgolony łeb. 

Należy mieć świadomość, że część tej wymachującej szablami szlachty, pracuje dla pierwszej strony. Ich dziwaczne teorie wchodzą do obiegu, przez chwilę jako równoprawne, by po kilku dniach, stać się argumentem na tak zwane „oszołomstwo”  

Blogerzy, komentatorzy z zapiecka, pseudonaukowcy, amatorzy wszelakich spisków, dziennikarze, politycy - Od posła do jakiegoś radnego. Ot, pospolitacy.

Walcząc z oficjalną bujdą, promują własne bujdy. Narracja się sypie. Fakty przestają się liczyć. 
Więcej, faktów już nie ma. 
Są wyobrażenia. 
Wyobrażenia i środowiskowa pasja. 

Dziwaczną, niejednoznaczną rolę pełnią tak zwane media prawicowe na czele z Gazetą Polską. Podczas gdy Wyborcza i Jaśnie Oświecone telewizje piorą odbiorcę pałką propagandy po łbie, za nic mając fakty i własną wiarygodność, chłopcy i dziewczęta od Sakiewicza, produkują kolejne narracje, tworząc węzeł na którym wyszczerbiłby się miecz Aleksandra Macedońskiego.

Po trzech latach nie wiem nic. 

Wiedzą wierzący w poszczególne opowieści. 
Po trzech latach stoimy wszyscy przed faktem dokonanym. Manipulacja udała się idealnie, w wyniku czego Polska została trwale podzielona. Przy okazji prysły pewne mity, z mitem ślicznej Solidarności na czele. 

Doświadczenie, przynajmniej dwóch pokoleń jest obecnie pustką. Na zburzony w latach dziewięćdziesiątych mit szlachetnej opozycji, nałożył się straszny cień Smoleńska. Na udeptanej ziemi zmagają się wojownicy, którym kiedyś zaufaliśmy. Tyle, że to są już tylko bandy.

No, chyba, że ktoś wierzy w szczere intencje walczących stron. W takim razie, poddaję się. Leżę i kwiczę.

Moim zdaniem, przez pięć lat trwała pozorowana wojna. Wojna na poduszki. Realne starcie, umożliwił 10.04.2010. 

Siedzimy, mili moi, w oku cyklonu. Cisza, spokój. 

Wszyscy przytomni wiedzą, że za chwilę zacznie się „młyn” ale wygodniej niczego nie wiedzieć. Nie wiemy, nie rozumiemy, odwracamy się bokiem. Na naszych umysłach żerują cwaniaki zarabiający fortunę na naszych emocjach. Tylko emocje nam pozostały. Tylko emocje!

By dojść do jakichkolwiek sensownych wniosków należy, co powtarzam z uporem maniaka, zbadać, minuta po minucie, dzień 10.04.2010. Wedle mnie tkwi tam jedyny dostępny nam klucz, przy pomocy którego możemy sforsować drzwi naszej niewiedzy. To nic osobliwego. Każdy wypadek i każdą zbrodnię tak należy badać.

Z kryminałów znamy pytanie o motywy. Jeśli doszło do zbrodni, zasadne wydaje się pytanie, kto skorzystał? 

Nie, kochani! To jest skala, na którą nie da się przenieść śledztw Poirota, Sherlocka czy innego detektywa. Motywem może być sama możliwość mordu, dająca szansę na niewyobrażalną kampanię przewracającą ludziom w głowach. Jest taka książka i jest film nakręcony wedle opartego na niej scenariusza. Nazywa się "Milczenie owiec"

Znacie? 

Jeśli tak, informuję was, że pastwisko jest już ogrodzone. Trwa masowa produkcja owiec. Bywa i tak!