niedziela, 31 października 2010

Wybory samorządowe w Golinie. Przykład idzie z góry!

Bez nazwisk kandydatów, bo te nazwiska nawet mi, Goliniakowi od 25 lat, poza nazwiskiem obecnego burmistrza niewiele mówią. Ruszyła kampania. Pojawiły się plakaty, plakaciki oraz plakaty wielkoformatowe. Pełno tego badziewia. Badziewia z którego nic nie wynika.
Próżno szukać jakichkolwiek konceptów, poza tymi żywcem ściągniętymi z wielkiej polityki.
Ba, żeby to były koncepty, ale to tylko marne, przeżute hasła.

Obecny burmistrz, władca trzech kadencji startuje pod oczywistym hasłem:

„ZAUFAJ DOŚWIADCZENIU!”

Na plakatach gęba jaką znam, tyle że wbrew zasadom „sztuki” osobliwie pogrubiona wobec oryginału. Poza hasłem, w tym przypadku jako jakiś tam stempel zostają chociaż te przeżyte pod jego jakim takim panowaniem lata. W sumie, jako mieszkaniec za to co było, mogę dać słabą trójkę. Dopuszczający.

Najaktywniejsza pod względem autoreklamy kontrkandydatka obecnego burmistrza ogłasza się pod równie oczywistym hasłem:

„CZAS NA ZMIANY”

Poza tym, że na plakatach zamiast nalanej buzi obecnego burmistrza widzę sympatyczną kobietę w okularach nie otrzymuję najmarniejszej nawet informacji o tych projektowanych zmianach. Można przecież przyjąć, że to co akurat dobre, kandydatka po swoim ewentualnym zwycięstwie, z uporem godnym lepszej sprawy, będzie zmieniała na gorsze? Na plakacie to jakbym Tusia w spódnicy widział!

Trzecim kandydatem jest facet, który zawsze występuje w wyborach i regularnie przegrywa z obecnym burmistrzem. Nim się pokłócili bywał jego zastępcą. Ten z kolei ma jakichś „pijarczyków” bo nawet wyprodukował swoją stronę internetową, gdzie zamiast programu można przeczytać jego szczegółowy życiorys. Nic osobliwego, poza tym, że na skutek jakiejś osobliwej amnezji zapomniał, że w czasach zdychającej komuny był milicjantem ( he he ) obywatelskim.
Jego hasło to:

„BLISKI LUDZKICH SPRAW, SKUTECZNY DLA GMINY!”

Raz, dwa, trzy i więcej nic! Tylko hasełka a ja się pytam, skąd to się wzięło? Czy nie można przyporządkować tych hasełek partiom politycznym, na których hucpę, lokalne wybory miały być odtrutką?

Gęby oklejające słupy.
Rozwieszone niczym przedwczorajsze pranie na kamienicach, wożone na przyczepach niczym reklamy sklepów z telewizorami.
Ani słowa wyjaśnienia więcej na czym maja polegać zmiany, co dobrego w doświadczeniu chaosu a co z kolei w tym, ze jakiś ananas ma być mi bliski?

Brakuje tylko by kandydat na burmistrza zaczął ględzić o miłości.
do wyborów jeszcze trzy tygodnie. Czy liczę na zmianę, na jakąś lokalna debatę?
Nie, na nic nie liczę!
Czy któryś z kandydatów może liczyć na mnie?
Odpowiedź jest chyba oczywista, na razie!

Adam Michnik i biedny szczeniak

Od wczorajszego wieczoru chodzi za mną Adam Michnik. Powinienem napisać „chodzi” ale nie chciałem zepsuć pierwszego zdania cudzysłowem. Zaczęło się od tego, że spotkałem na ulicy kandydata na burmistrza Goliny. Poinformowaliśmy się nawzajem o tym, że dzień jest dobry i nagle taka mnie jakaś prowincjonalna zazdrość złapała za gardło, że w takim małym miasteczku co najwyżej mogę się natknąć na kandydata na burmistrza, a byle jaki Warszawiak, musi uważać, gdzie spluwa albo gdzie wyrzuca puszkę po piwie, bo może trafić jakąś bardzo ważną i słynna osobę. I zaraz przyszedł mi do głowy pan Michnik.

Z tej rozpaczy chciałem nawet kupić Wyborczą, ale pani kioskarka wyszła akurat na pocztę.

Nie załamałem się tym i zacząłem kombinować w takim kierunku, żeby coś miłego napisać o panu Adamie, bo na prawicy mało jest ostatnio miłych tekstów na jego temat.

Być może dlatego, że moja Różyczka ciągle mnie zaczepia zimnym i mokrym nosem zacząłem szkicować umoralniającą powiastkę o przyjaźni pana redaktora ze znalezionym na ulicy biednym acz wesołym pieskiem.

W internecie nie znalazłem żadnych informacji, choć wpisywałem rozmaite sekwencje słów w wyszukiwarkę. Jak już mi się pokazał facet z psem na smyczy, okazał się Ludwikiem Dornem z nieodżałowaną Sabą na korytarzu sejmowym. Ale nic to, nie tak działa propaganda sympatii oraz miłości.

Opisałem ciemny, pochmurny warszawski wieczór i pana Adama wędrującego ulicami miasta. Mijającego bramy, banki, latarnie, przeskakującego kałuże i tak zamyślonego nad losem Polski jak tylko może być zamyślony myśliciel. Dodałem czerwony księżyc i pijaka rzygającego na trawniku.

I zamyślenie wielkiego człowieka zostaje nagle przerwane dziwnym popiskiwaniem. W kałuży drży i marudzi biedny szczeniak, pokolorowany na fioletowo – różowo przez migające neony wielkiego miasta. Mój bohater pochyla się i podnosi przerażonego malucha. Inny człowiek niezawodnie kopnąłby szczeniaka albo wyrzucił go do pobliskiego kosza, by nie śmiecił sobą na ulicy, ale pan Adam ma dobre serce. Zdejmuje szalik i starannie owija drżącego pisklaka.

Szczeniak czując emanujące od swojego wybawcy ciepło liże go pod dłoni ciepłym, chropawym języczkiem.

I tak dalej, i tak dalej!

Osuszony i nakarmiony, staje się ulubieńcem całej Redakcji. Przechodzi test sikania, prawidłowo wybierając z rozłożonych na podłodze gazet, gazety wraże i niemiłe jego nowym przyjaciołom.

Pomniejsze potrzeby fizjologiczne załatwia tylko na egzemplarzach Gazety Polskiej, a pierwszą kupkę ku radości zgromadzonych robi nie dość, że na piątkowym egzemplarzu Rzepy to dodatkowo, psim instynktem, jakby wyczuwając ludzkie życzenia, na tekście Krasnodębskiego. Redaktor Pacewicz z tego powodu pędzi do delikatesów po super – ultra delikatny psi serdelek.

To chłopiec, chłopiec! – Cieszą się panie z Wysokich Obcasów licząc na to, że być może okaże się gejem. Ileż w redakcji radości, śmiechu z powodu takiej skromnej istotki!

Piesek poszczekuje i macha ogonkiem. Pani redaktor Kublik, jako naprawdę szybka babka już kończy tekst o tym jak Prawdziwi Polacy traktują małe pieski, wyrzucając je do warszawskich kałuż.

Piszę, a co kwadrans muszę czyścić klawiaturę bo lukier skleja klawisze. Lukier mi skleja klawisze, ścieka różowymi stalaktytami z biurka.

Przestałem pisać. Nawet nie przez to ciągłe czyszczenie klawiatury. Oto dotarłem do sceny, gdy pan redaktor Michnik zabiera sprytnego pieska do domu i zaczyna dumać, jakie nadać mu imię?

Czy pies, nawet hodowany na Czerskiej może nazywać się „Aaaaa”? Co na to wyszczekają inne psy, że o suczkach nawet nie wspomnę?

Wykasowałem tekst i zamyśliłem się głęboko. Może lepiej przerobię, tak jak wcześniej planowałem, Robinsona Crusoe z Donaldem Tuskiem jako rozbitkiem i Schetyną jako Piętaszkiem. Przynajmniej wiadomo kogo obsadzić w rolach ludożerców a kogo w roli papugi Polly.

piątek, 29 października 2010

Kto lubi być bity i wyśmiewany?

Zwróćcie uwagę, mili moi, że dotychczas takie pytanie nie padło. Nie wiem dlaczego nie padło, pojęcia nie mam dlaczego nikt z politycznych i medialnych bystrzaków nie zadał tego pytania?
Uważam, że jest to pytanie kluczowe dla zbadania obecnego stanu polskiej, uznanej na „politycznym rynku” prawicy.

Umownie - co zaznaczam specjalnie, aby się tu jeden z drugim dureń nie produkował po próżnicy- podzielono rolę na naszej scenie medialno-politycznej na bijących i wyśmiewających oraz bitych i wyśmiewanych.

Po przeprowadzeniu tego zasadniczego podziału, pytanie się obywateli, po której stronie chcą stanąć przypomina pytanie, czy chcesz być młody, piękny i bogaty, czy stary głupi oraz na dokładkę brzydki? No, braciszkowie moi, cóż to jest za pytanie?

Dziwne pytanie, ale tylko poniekąd dziwne, gdyż zostało zadane całemu społeczeństwu, nie tylko ludziom interesującym się polityką. Cała walka polityczna w Polsce sprowadzała się od dwudziestu lat do możliwości skutecznego zadania takiego pytania oraz do uzyskania odpowiedzi w postaci głosów wyborczych.

No, obywatelu, czcicielu seriali, meczów i pilny obserwatorze prognozy pogody, chcesz być piękny czy brzydki? Chcesz bić w bęben czy być skórą naciągniętą na bęben obijaną pałkami i moczoną przez deszcz ( oby tylko ) Dla większości odpowiedź wydaje się prosta.

Dobrze, a teraz z całkiem innej beczki. Pomimo że udało się publicznie zadać tak dziwne pytanie, uzyskując na nie w miarę jednoznaczną odpowiedź, około trzydziestu procent przytomnych odpowiada niezgodnie z oczekiwaniami pytających. Bo, po pierwsze Polska, bo wartości, religia i temu podobne anachronizmy.

Jasne, że to musiało wzbudzić gniew pytających, tym większy im większa społeczna i materialna przepaść dzieli ich i udzielających negatywnej odpowiedzi. W związku z czym „negatywni” tym bardziej narażają się na wyśmiewanie i bicie, o dziwo, ku radości swoich liderów.

Tyle teorii. Wytłumaczę to na przykładzie.

Cała, na jaką stać Polskę miazga medialna i polityczna zgrupowana obecnie wokół PO tłucze wroga, wroga, którym są całkowicie realne miliony współobywateli bez żadnej litości i w każdym miejscu, gdzie tylko potrafi ich dopaść. Głównie to są słowa.

Dobra, straszne to wszystko, ale co robi druga strona? Otóż druga strona ma się znakomicie!
Przeraża mnie koncept, że im bardziej poniewierani są zwolennicy PiS, tym dla tej partii lepiej, bo to ponoć konsoliduje szeregi. Ładna mi konsolidacja!

Przeraża mnie gaduła PiS o poniżaniu ludzi broniących Krzyża na Krakowskim Przedmieściu, o biciu, wyzwiskach, szczaniu na znicze. Fakt, że ukazała się nam osobliwa, wyhodowana w centrum Polski , azjatycka dzicz, ale czy PiS, jako najpotężniejsza partia opozycyjna coś zrobił by temu zapobiec? By zapobiec poniżaniu niewinnych? Wiem, zwolennicy, blogerzy próbowali
organizowali się. Wypowiem się nowocześnie: Lubię ich :)

Czy w PiS nie było tylu osób by ochronić przed „zwierstwem” ludzi modlących się pod tym Krzyżem? Woli brak? Rozkazu?
Widać nie, bo starczyło jedynie pary w gębach by wołać, że to nie my, że to nie nasza inicjatywa. Dobrze i „ok” ale teraz wypada stulić polityczny pysk!

W moim prostackim umyśle rodzą się wątpliwości. Albo PiS jest ugrupowaniem tchórzy, albo gra w jedną grę z PO, co wcale nie byłoby zabawne. Najbliższa prawdy wersja jest jednak taka, że „to po prostu tak wychodzi”
Tak wychodzi.

Tak wychodzi, ponieważ jacyś ostatni durnie oraz łobuzy zawiadujący strategią narracyjna Prawa i Sprawiedliwości doszli do osobliwego wniosku, że im skuteczniej zwolennicy tej partii będą 'bici” i wyśmiewani w przestrzeni publicznej tym lepiej, ponieważ nie będą mieli żadnego wyboru.

Proponowane narracje to : „ jesteśmy prześladowani” „jesteśmy bezradni wobec hekatomby mediów” „jesteśmy obciachem” „jesteśmy bici oraz poniżani” Co to za narracje? Co to za opowieści dla masochistów?

Ani nie jestem prześladowany, ani bezradny, ani bity, ani obciachowy, wyśmiewany, ani nawet „poniżany” Na początek ogłaszam, że lubię wyśmiewać, ale by wyśmiewać przeciwnika politycznego trzeba mieć zaplecze złożone z odważnych ludzi, nie płaczek czy wystrojonych w garniturki chłopiąt.

I nigdy, przenigdy nie zgłoszę się na tak zwane „mięso armatnie” Jeśli ktoś koniecznie musi cierpieć, nich cierpi za miliony, nie zaś miliony za niego.

czwartek, 28 października 2010

Dom Elżbiety LXXIV




- Można by sądzić – Piotr spojrzał pytająco na Elżbietę – że ten Eihwaz to jakby z kultury celtyckiej. Kiedyś się trochę tym interesowałem – dodał jakby się tłumaczył.

- A wiesz co to oznacza? – Zainteresowała się Ela.

- Tak z marszu? Nie, nie pamiętam, ale chyba chodzi o jakieś drzewo, może dąb, nie, nie będę zgadywać, ale przecież można sprawdzić w Wikipedi. – Uśmiechnął się, a zrobił to w sposób tak czarujący, że aż Elżbiecie ugięły się nogi.
Pomyślała, że dobrze, że on nie wie, jak silnie na nią działa. Przyglądała mu się. Było w nim coś tak pociągającego, fascynującego, że mimo tego iż przebywali cały czas ostatnio razem, wciąż ją zachwycał i zaskakiwał. Ton jego głosu, jedna, lekko opadająca powieka, która nadawała mu czegoś charakterystycznego, a zarazem zniewalającego. I tylko lampka w jej głowie, jakby ostrzeżenie, by nie dać się znów zdominować.

Bała się, że jeżeli on odkryję, że jest dla niej cały światem, będzie próbował to wykorzystać, jak przedtem Marek, czy Krzysztof. Na wspomnienie o Krzysztofie aż nią wstrząsnęło.

Z zadumy wyrwało ją pytanie Kanusi – Kochanie dobrze się czujesz? Zbladłaś bardzo, może zrobić ci kawy, co?

- W porządku, nic mi nie jest zamyśliłam się. Wiesz co nie daje mi spokoju? Że wszystkie nitki są w tej naszej historii powiązane. Zobacz, rodzina Piotra, wszystkie kobiety po urodzeniu dziecka albo szaleją, albo milkną, albo zostają w bestialski sposób zamordowane. U nas w naszej rodzinie, kobiety tracą mężów, albo same od nich odchodzą. Twoja rodzina też jest powiązana, bo twój dziadek mordując, czy też nie, bo nie wiemy na pewno, swoje żony stal się kimś w rodzaju sinobrodego. Ty też nie zaznałaś szczęścia w małżeństwie…- Ela się zawahała po tych słowach. Zrobiło się jej głupio, że tak to ostentacyjnie wypowiedziała.

- Masz rację. – Kanusia wcale się nie zmieszała – Pradziadek nie był dobrym człowiekiem, ale z każdego małżeństwa miał dzieci, synów. Z ostatniego, jednego syna i to był mój dziadek. On też nie był dobrym człowiekiem. Wiesz, wydziedziczył swoich braci, rzucając na nich różne oskarżenia, aż się stąd wynieśli, wyprowadzili, bo nie mogli znieść jego oszczerstw. Potem ożenił się z bardzo posażną panną z innej wsi, bo tu jakoś panienki od niego stroniły. Może bały się, że może je spotkać podobny los. Taki jak spotkał jego matkę, czy pierwszą i drugą żonę jego ojca. Babka rzeczywiście zbyt długo nie żyła, ale zmarła po prostu przy porodzie. Kiedyś dużo kobiet w ten sposób umierało, zwłaszcza na wsi. Dziadek więcej razy się nie ożenił i bardzo krótko trzymał swoich dwóch synów i córkę. W końcu córkę wydał za mąż, za starego, ale bardzo bogatego chłopa, a synom rozdzielił majątek na równe części. Jednym z tych synów był mój ojciec. No cóż, nie muszę dodawać, że i on nie był zbyt dobrym człowiekiem, prawda? A ożenił się z kobietą, która była bardzo biedna, właściwie nędzarka. Moja matka była córką wyrobnika, co to do polnych robót był wynajmowany, albo do wyrzucenia gnoju. Sam nie posiadał żadnej ziemi, co w dawnych czasach było znamionami nędzy na wsi. Traktował też tą moją matkę, nie jak żonę, ale służącą, nigdy w niczym jej nie pomógł. Zawsze, jak byłam dzieckiem było mi jej żal, robiła za parobka i za żonę, nigdy się nie uskarżała, choć czasem widziałam jak kułakiem ocierała łzy z oczu. Gdy dorosłam na tyle, by pracować, i ja musiałam harować jak koń. Mój brat Antonii robił w domu za królewicza. Ojciec i matka zresztą też uważali go za siódmy cud świata. Ale nie ważne, po co ja to wszystko wam opowiadam?

- To bardzo ciekawe, bo oznacza, że rzeczywiście Carlota zasiała jakieś ziarno zła w waszej rodzinie – Elżbieta rzeczywiście była bardzo tym zainteresowaną. – Dziwi mnie tylko postawa twojej mamy wobec ciebie. Czemu była dla ciebie tak okrutna, skoro sama była tak źle traktowana?

- Może właśnie dlatego? Nigdy nie zaznała wdzięczności, czy miłości, więc odegrała się na mnie, bo na mnie było wolno. Ojciec nie mógł mnie w domu znieść, wymawiał każdego kartofla którego zjadałam, a matka mu w tym sekundowała, bo wtedy czuła się ważniejsza. No i wtedy już ojciec jej nie bił, tylko mnie.

- O Boże! – Jęknęła Ela – Biedna Kanusiu, zawsze miałaś tak ciężko!
- Teraz mam za to luksusowo – uśmiechnęła się – Andrzej to dobry chłopak, a Marylka to jakby jeszcze jedno moje dziecko. Szkoda, że tak im się nieszczęści, że nie mogą mieć dzieci…- westchnęła – A i Lilka też jest bardzo dobrą córką, choć zięcia mam nieszczególnego.

- A Robert?- Zapytał nagle Piotr.

- Hm…ja wiem Piotruś, że ty za nim nie przepadasz – Kanusia spojrzała badawczo na Piotra – ale Robciu wcale nie jest tak zły, tylko wciąż taki duży rozpieszczony z niego dzieciuch. Zawsze był kapryśny, zawsze myślał, że jest pępkiem świata, ale serce ma dobre, tam nie czai się żaden potwór…ja to wiem.

Piotr po słowach Kanusi jakoś dziwnie się uśmiechnął, ale nie oponował. Tylko spojrzał dość czytelnie na Elżbietę, próbując przekazać jej oczami co o tym sądzi.

- No chyba będziemy się zbierali? – Zapytał Eli

- Tak, powinniśmy wreszcie skończyć ten pamiętnik, spróbować w jakiś sposób pomóc Zofii, no i dowiedzieć się co oznacza to Eihwaz. – Uśmiechnęła się.

Wkrótce pożegnali się i poszli. Jeszcze na progu Kanusia wcisnęła im paczkę zamrożonych pierogów, które zrobiła za nim poszła do szpitala, mówiąc, że na pewno nie jedli obiadu, a to są bardzo dobre pierożki z grzybami i starczy dla nich obojga.

Podziękowali i poszli.

wtorek, 26 października 2010

Dom Elżbiety LXXIII



- To nie to Kanusiu, że ci niedowierzamy – Ela spiorunowała wzrokiem Piotra – szkoda, że nie zachowałaś tej kartki, która ci wypadła zza obrazu. Poza tym, czy to nie dziwne, że w tak dziwnych okolicznościach przechował się ten obraz? Może to też jest jakaś wskazówka. Wiecie, ja teraz już we wszystko uwierzę, wczoraj rozmawiałam z duchem…widziałam go, potem Carlota, która…No właśnie zastanawia mnie jedno, czemu po moim przyjeździe tu, to wszystko, znaczy pamiętnik, duchy, że to wszystko jakby odżyło? Nie uważacie, że to dziwne?

- Myślę drogie dziecko – Kanusia spojrzała z czułością na Elżbietę – że może to wcale nie jest aż tak dziwne. Myślę, że to siedziało w tobie, w środku, no…jak to się nazywa, to…no podpowiedzcie starej, głupiej babie. A już wiem, to taka wrażliwość, podatność na…jakbyś była takim medium. – Spojrzała na nich, czy się nie uśmiechają pobłażliwie i kontynuowała, stwierdziwszy, że słuchają jej z zainteresowaniem. – Wiesz, dotknęłaś swojej rodzinnej historii, a przecież nikogo nie znałaś…no widzisz, mnie brakuję słów, by ci to wytłumaczyć. Chodzi po prostu o to, że wchodząc do domu, stałaś się jego cząstką i bardzo chciałaś nią być, tak myślę. Czy się pomyliłam?

- Masz rację. Zakochałam się w tym domu w momencie gdy przekroczyłam jego próg…a właściwie, wiesz Kanusiu, to dziwne, ale poczułam, że nareszcie jestem w domu.

Piotr nagle zaczął się wiercić na krześle, jakby ta rozmowa zaczęła go nudzić. Elżbieta przyglądając się mu, pomyślała, że zapewne chce wrócić, by czytać pamiętnik. Sama też chciała się dowiedzieć od Zofii, co tak naprawdę się wtedy stało się Rachelą . Czy to z inicjatywy Carloty, mistrza zginął Meyer? Chciała też dowiedzieć się, czy to przez nich ginęły te dziewczęta, co naprawdę wydarzyło się w tym jej domu?

Przyglądając się Piotrowi odniosła jeszcze jedno, niemiłe dla siebie wrażenie, że to znów facet, który chce nią rządzić, wywierać jakąś presję. Z tej zadumy wyrwało ją pytanie Piotra.

- Elżbieta, idziemy do ciebie, czytać dalej pamiętnik?

- Tak, za chwilę. Chciałam się jeszcze zapytać... – spojrzała na Kanusię – nie pamiętasz co było na tej kartce napisane?

- Nie, wybaczcie mi, ale nie – Kanusia była szczerze tym zasmucona – ale to nie było jakieś normalne pismo, to były jakieś znaki napisane czymś brunatnym, jakby krwią, albo czymś takim. Kartka była pożółkła, ale w piecu długo się nie chciała spalić, tam było jednak słowo…choć nie wiem co oznaczało…zaraz chyba sobie przypomnę. To wyglądało jak Eihwaz…a może coś pomyliłam. To było dość dawno, nie, na pewno to było Eihwaz, teraz sobie przypomniałam, Wiecie, patrzyłam na tą kartkę, gdy wrzuciłam ją do pieca, skręcała się, ale nie chciała spłonąć i ten napis długo w tym ogniu był widoczny.

poniedziałek, 25 października 2010

Dawkins wkręcony w ufologiczny kreacjonizm

Kiedy dzisiaj pewien dobrodziej umieścił link do tego filmiku na twitterze sądziłem, że to kolejny skecz Montolków, że za chwilę John Cleese zdejmie maskę i zrobi: "ha ha"

A tak się milusińscy wrogowie religii napinają panem profesorem Dawkinsem!

Tymczasem widzimy jak prowadzący robi pana Dawkinsa w balona używając dziecinnych wręcz chwytów. W dawnych, pradawnych blogerskich czasach wywołałem w Salonie24 bardzo poważną dyskusję, chwilami przechodzącą w awanturę, twierdzeniem, że Dawkins to typowy pseudouczony. wtedy wyszedłem od nieszczęsnej socjobiologii, ale teraz to nawet nie ma o czym pisać.

Wystarczy przeczytać pisaną - co nieco dziwne u ateistów - na klęczkach notkę w wikipedii by łatwo wychwycić wszystkie charakterystyczne cechy pseudouczonego.

Ludu Dawidowy! Jeśli to co usłyszycie na zamieszczonym poniżej filmiku mówi jeden z najwybitniejszych na świecie, bez mała najbardziej wpływowy intelektualista, nie mogę powstrzymać się przed zakrzyknięciem:

- Panie, miej nas w swojej opiece!


niedziela, 24 października 2010

Upraszczam!

Nie kocham żadnej partii politycznej, ponieważ partie polityczne łatwo giną w medialnym chaosie, albo zmieniają nazwy, programy, swoich słodkich przyjaciół na wrogów wyhodowanych w Mordorze. I odwrotnie.

Jak rękawiczki.

A ja nie noszę rękawiczek bo lubię wszystkiego dotknąć i nagą dłonią dalekiego od doskonałości człowieka dotykam gorącego piasku pustyni, zlodowaciałej pokrywki, którą mróz położył na wczorajszym śniegu, skóry kochanej kobiety, wesołego łepka dziecka, sierści psa i kociego futerka. Piór ze skrzydła zmarłego z rozpaczy, mojego prywatnego anioła stróża.

Nie kocham żadnej partii, ani żadnego polityka, ponieważ nie cenię pustki ukrytej za słowami. Za sympatię odpowiadam uśmiechem, ale niestety nie ma tej sympatii w nadmiarze.

Ponurzy faceci chcą rządzić moimi emocjami.

Kiedy zapytam, po co im moje emocje? - Odpowiadają zbyt cicho, bym mógł zrozumieć.
Ich odpowiedzi są jak burczenie w brzuchu głodnego smoka.
Wiem, że upraszczam. Upraszczam programowo i bez złych intencji. Zakładam, może naiwnie, że ktoś mnie zrozumie.

Prawdziwy wojownik codziennie nie wyrusza na bitwę. Raczej w karczmie popija trzaskając kuflem czy szklanicą, a skórzane pętle wojennych porządków razem ze śmiercionośnym żelazem leżą skromnie na stołach i ławach.

Jasne. Co chwila ktoś wrzeszczy za progiem głosem iście baranim.

Co trzy minuty i siedemnaście sekund ktoś rzuca na próg płonące wici.

Znudzony patrzę w mętną błonę okna i opieram się wygodnie o tysiącletnia ścianę.
Wzdycham ciężko, bo ponurzy tak łatwo nie dadzą za wygraną. Ich aktówki i teczki są pełne donosów i przekonujących oświadczeń, wezwań do krwi rozlewu, spazmatycznych łkań.

Ich portfele są pełne banknotów z wizerunkami całkiem obcych, zdegenerowanych orłów.
Dym, odór brzydkiego, ciężkiego świata. Zza niedościgłej zasłony ułudy, jeden z moich towarzyszy wyciąga rękę i szarpiąc mnie za rękaw woła przez gwar:

- Wyjdziemy na powietrze? - zapytał

- Upraszczasz rzecz całą - Odpowiedziałem i dalejże ziewać!

Media. Jak zostaniemy Marsjanami?

Napisał pan redaktor artykuł, że w USA dzieci się rodzą z kodami kreskowymi na pupach. Gazeta okrasiła to zdjęciem kodu kreskowego na puszce z zielonym groszkiem. Etyk wypowiedziała się, że to ładne i postępowe. Popularny dziennikarz - teolog poddał informację w wątpliwość. Fryzjer celebryta, który zna USA jak własną kieszeń ( to jego słowa ) dodał, że jego przyjaciel słyszał, że prezydent Obama jest po prostu przebranym kotem!

Wywiązała się dyskusja w której argumentowano na poziomie szkoły powszechnej, o co u nas nietrudno.

Ktoś stanął w obronie kotów. Inny napisał:

- A dobrze tak Jankesom, takim i owakim i wywiesił na balkonie flagę Konfederacji.

Zgarnęła go policja pod zarzutem siania nienawiści na tle rasowym. W jego domu wykryto trzy koty rasy europejskiej, czyli popularne „dachowce”

Rzecznik rządu zażartował, że niby „koty wyginą niczym dinozaury”

Mój kot „Kozio” przebrał się za mnie i próbował zalogować się na moje blogi. Schwytany na letnim uczynku i pociągnięty za ucho oświadczył, że to nie on, tylko całkiem inny kot!
No ładnie!

Sprawa nabrała rozpędu i aby wytłumaczyć sytuację dostałem 4 sekundy w popularnym programie informacyjnym. Nie wiedziałem, co to są te „setki” i mówiłem całe pięć minut.
W telewizji pokazali mnie jak mówiłem „ To pieprzony, nienażarty grubas!”

Ryszard Kalisz podał mnie do sądu, sugerując kibitkę i szybki wyjazd na Sybir. Też mi coś!
Przegrałem co prawda w kilku instancjach, ale w końcu udowodniłem swoją zadziwiającą niewinność powołując Kozia na świadka.

Dzielny kociamber nic nie musiał zeznawać. Wystarczy, że się pokazał publicznie.

Krytycy mediów, ludzie wrażliwi na manipulacje, udowodnili przy okazji, że w USA dzieci rodzą się z całkiem gładkimi, tradycyjnymi pupami bez żadnych kodów kreskowych. Autor artykułu drżał przez kwadrans, czy dalszy ciąg jego kariery nastąpi, ale od czego są spece od wizerunku?

Doradzili, a on, szczęśliwie dla siebie podchwycił idee i zadziwił medialny wszechświat tezą, że tak naprawdę trzecia planeta, licząc od Słońca nazywa się Mars, a dopiero czwarta, Ziemia! Naczelny trochę pomruczał, że to zbyt kontrowersyjne, ale puścił!

Jesteśmy Marsjanami! – Nazajutrz krzyczały gazety i portale internetowe na całym świecie!

- Nie musimy już wydawać kasy na plany podboju Marsa! – ucieszył się Kot przebrany za prezydenta Obamę

- Przecież Marsjan nie obowiązują jakieś tam ludzkie przesądy etyczne, religijne i inne starodawne głupoty – Ucieszyli się dyżurni etycy i socjologowie!

- Ale narracja! – Cieszyli się specjaliści od wizerunku świata i okolic.
Tylko różni ściśli, natrętni naukowcy wołali „chwila, chwila!” ale zostali rozgromieni przez polityków. Jeden polityk z PSL dodał od siebie:

- Wielkie mi mądrale! Państwo ich hoduje a ci od lat, że na Marsie nie ma kanałów! A kanał „Warta – Gopło” to pies?

Niestety „setki” w telewizjach ograniczono akurat do dwóch sekund i jakoś tak wyszło, że psy dają sobie w kanał. Rozpoczęła się debata o narkomanii wśród psów.

sobota, 23 października 2010

Dom Elżbiety LXXII



Kiedy siedzieli przy kuchennym stole u Kanusi, popijając kompot z rabarbaru pierwsza odezwała się Elżbieta, bo to nagłe oświadczenie, ta dziwna deklaracja, nie dawała jej spokoju.. – Kanusiu, gdzie…i czemu zachowałaś portret Zofii?

-To dziwna historia. Wyobraźcie sobie, że gdy pani Karska kazała porąbać mi ten portret, zniszczyć go, pomyślałam o jego pięknych ramach. Więc wzięła go do domu, bo pomyślałam, że tam uda mi się wyjąć portret, a one same mogą mi się przydać.

- Nie rozumiem. – Głos Eli stal się jeszcze bardziej zaintrygowany.

- Chodzi o to, że podobała mi się oprawa obrazu, niby prosta, a jednak miała jakąś głębię. Zresztą zobaczcie sami, mam je do dziś, oprawiłam w te ramy Zmartwychwstanie Pańskie i wisi w moim pokoju.

- No tak, obejrzymy, ale czemu zachowałaś portret Zofii? – Ty razem Piotr wydawał się zniecierpliwiony zbaczaniem Kanusi z tematu.

- To było tak. – zaczęła Kanusia - Pamiętam jak dziś, przyniosłam go do domu, Andrzej się bardzo nim zainteresował, miał chyba wtedy z siedemnaście lat…

- Kanusiu, do rzeczy – ponaglał Piotr.

- Oczywiście, wzięłam ten obraz, wiecie tam z tyłu…on był zaklejony takim gęstym papierem, jakby płóciennym i nożem przecięłam ten papier. Wyleciała zza niego kartka, niewielka, taka ćwiartka, na niej były jakieś hieroglify.

- Masz je? Zainteresowała się Ela.

- Nie, spaliłam. Wiecie, potem były takie małe gwoździki i one nie chciały puścić obrazu, więc, by dzieciaki się nie przyglądały, wycięłam nożem sam portret i go zwinęłam w rulon. Potem nie pamiętam, bo gwoździki zaczęły puszczać jeden po drugim, po prostu musiałam ten kawałek płótna z malunkiem gdzie położyć i położyłam na podłodze. Jak to się stało, że się ten rulon pokulał, nie wiem. Może to dziwne, ale…bo wiecie, ja mam w kuchni wejście do piwnicy, ale mogę przysiądź, że wtedy nie była ta piwnica otwarta, on tam się wkulał. Znalazłam go w dzień, w którym odwieźli mnie do szpitala, a Elżbieta pierwszy raz zapytała o Zofię Mioducką. Dlatego cię chciałam przestrzec, że może tobą manipulować, bałam się, że ona, że to, że jesteście tak podobne, że…Elżbietko, ja naprawdę to wtedy strasznie przeżyłam, to był dla mnie szok. Najpierw jak weszłam do piwnicy po konfiturę do drożdżowca, ten obraz pokulał mi się do nóg, a potem ty z tym swoim zapytanie, kim jest Zofia Mioducka.

- No to pokażesz nam w końcu ten obraz? – Zapytał Piotr.

- Tak, tylko…no właśnie wyobraźcie sobie, że on się zmienił. – To oświadczenie Kanusi obu wprowadziło w zdziwienie.

- Jak to? – Zapytali równocześnie.

- Wiecie, ja wam opowiadałam o tych oczach Zofii i że ona była podobna do Elżbietki, no więc nadal jest podobna do Elżbietki, znaczy identyczna jest, tylko ma długie włosy, ale tamtych oczu już nie ma, są normalne, łagodne, takie jak twoje – zwróciła się do Eli.

- To, jak to możliwe, przecież to tylko malunek, płótno, nic poza tym? – Ela zdawała się nie panować nad emocjami – Pokaż nam go, już nie trzymaj dalej w niepewności. Ale…przecież to niemożliwe, to nie powieść Oskara Wilde’a, tylko normalne życie.

- Oczywiście, pokażę wam go, a nawet oddam. A nie wiem kim jest ten Oskar i nie wiem dziecko o czym mówisz. Wiem tylko, że obraz po prostu pokazuję piękną dziewczynę, bez tamtej zmazy…diabelskiej. –wyszła na chwilę z kuchni, by za chwilę wrócić ze zwiniętym w rulon obrazem.

Rozłożyli go na kuchennym stole. Portret rzeczywiście przedstawiał idealną replikę Elżbiety, poza bujnymi długimi włosami ufryzowanymi wedle tamtejszej mody i ubraniem. Na portrecie Zofia miała na sobie białą sukienkę, uszytą według tamtejszej mody, ozdobioną różowymi kwiatkami. Szyję okalał sznur pereł. Elżbieta, przyglądając się portretowi miała pewność, że tamten sznur pereł i ten, który zostawiła jej babcia, to są te same perły. A oczy, oczy były pełne bólu, cierpienia, jakby błagające, choć uśmiech, trochę zagadkowy nic takiego nie zdradzał.

- Jesteś pewna – zaczął Piotr – że ten obraz się jakoś zmienił?

- A jakże, zresztą możecie się zapytać Andrzejowi, jak nie dowierzacie starej…

czwartek, 21 października 2010

Dom Elżbiety LXXI




- Myślę – powiedział Piotr spoglądając na Elżbietę – że powinniśmy dowiedzieć się teraz od Zofii, co tak naprawdę się wtedy wydarzyło, nie sądzisz?

Ela kiwnęła nieznacznie głową na tak, ale wciąż jakby czekała na coś od Kanusi

- Zrobicie jak uważacie – powiedziała trochę rozczarowana Kanusia – mogę wam tylko jeszcze powiedzieć, że potem zniknęło jeszcze kilka dziewczyn, ale te się nie odnalazły. To wtedy ludzie zaczęli opowiadać o czarownicy i złych mocach w lesie.

- A ten staruch był nadal gościem Zofii? Podejrzewam, że to mistrz – zwróciła się do Piotra - nie sądzisz?

- Tak, też tak myślę i nawet domyślam się jak tu się znalazł.

- O czym wy mówicie? – Zapytała zdezorientowana Kanusia.

- O mężczyźnie, którego sprowadziła tu Carlota, wymuszając na Zofii przyrzeczenia in blanko za sprowadzenie Ksawerego.

- Widzę, że wiecie więcej ode mnie – uśmiechnęła się smutno Kanusia. – A tamten staruch wkrótce po śmierci Meyera zniknął, może wyjechał. Może przestał się pokazywać. Ludzie jednak zaczęli się bać o swoje córki, o dzieci, zwłaszcza, że młode, ładne dziewczęta znikały. Przed Zofią, co prawda, chowali się już przedtem, nawet gdy wychodziła na spacer, wszyscy znikali w domach. A wszystko zaczęło się od tego jak nagle zaniemówiła żona twojego pradziadka – spojrzała na Piotra.- Podobno Zofia wykrzyczała Ksaweremu, przeklęła go, gdy ten wychodził wzburzony z jej domu. Miała za nim podobno krzyknąć, by nigdy już nie usłyszał od kobiety słów miłości, a jego synowie nie zaznali nigdy prawdziwego szczęścia. Rzuciła za nim to przekleństwo i gdy Ksawery wrócił do domu jego żona była już niema. No a dalej swoją historię znasz.

- Myślę, że to przekleństwo…wybacz Kanusiu, to była raczej zabawa Carloty, ona wiedziała, że Zofii zależy na Ksawerym, a ona jej szczerze nienawidziła. Posłużyła się jej słowami, wzburzeniem, by potem wszystko co złe spadło na jej konto, by ludzie nie Carloty się obawiali, a Zofii. To była jej gra. Zobacz, czy coś złego we wspomnienia zostało o tej Carlocie? Nawet ty chciałaś jej bronić, choć sama zauważyłaś, że uleczonym przez nią zaszczepiała jakieś zło. A Zofia? No cóż, myślę, że dawała sobą sterować, była bardzo słabym człowiekiem, nie potrafiła się bronić, nikt, poza ojcem jej nie przestrzegł…a i on miał udział w jej nieszczęściu, bo to on właściwie, może pośrednio namówił do ślubu z Gerardem, choć zapewne sam, gdzieś w głębi duszy miał silne obawy. Tu nie Zofia była winna, a jej wtedy niedoświadczenie, nawet dziecinność i brak wzorca. Szkoda, że zniszczony jest ten portret Zofii, chętnie bym go zbadał, bo rzecz w tym, czy te oczy, nie są czasem oczami Carloty. Wiesz, że i mnie chciała zbałamucić? To ona jest złym duchem, nie wiem, może ona to ten Azazel? Może Meyerowi wcale nie chodziło o starucha, myślę, że Carlota go sprowadziła, by wywrzeć coś na Zofii, dać jej do zrozumienia, kto tak naprawdę tu rządzi, a to ona zabiła Meyera i Rachelę też. – Piotr po tym długim monologu oparł się zmęczony o wiklinowy fotel na którym siedziała Kanusia, aż ten złowieszczo zaskrzypiał.

- Zaschnęło mi w gardle dzieci, choć nie ja teraz gadałam – westchnęła Kanusia – wejdźmy do domu, mam pyszny kompot z rabarbaru. A portret Zofii mam…nie zniszczyłam go, jak prosiła pani Karska.

środa, 20 października 2010

GW czuję się świetnie!

Poczytałam sobie dziś wyborczą…internetową oczywiście, bo przecież na tą szmatę pieniędzy nie mam zamiaru wydawać. Ja jestem osobą spokojną, można rzec flegmatyczną, raczej rozważającą za i przeciw, nigdy nie piszącą niczego pod wpływem emocji. Ale po lekturze GW trafił mnie jasny szlag! Tusku, który popiera projekt ustawy Kidawy -Błońskiej!



Jak ktoś nie zorientowany, to chodzi o projekt ustawy o in vitro.



http://wyborcza.pl/Polityka/1,103835,8540854,Tusk__In_vitro_bedzie__politycy_nie_odpowiadaja_przed.html





Daukszewicz który już zatracił świadomość, gdzie kończy się dowcip, a zaczyna prawdziwe życie…że o komentatorach na tym portalu zamilczę, nie z powodu błyskotliwości wypowiedzi, tylko z tego powodu, że nie znają zasad polskiej ortografii.



Ja rozumiem, że Daukszewicz może się bronić, mówiąc, że miał na myśli „Wata-chę”, tylko, czy to jest zabawne? Czy zabawne jest to, że nadal p. Daukszewicz śmieje i to nie z pogróżek, ale z mordu?



A jeszcze, okazało się, że nasz morderca, który z zimną krwią zabija jest nieuleczalnie chory i zostało mu zaledwie siedem miesięcy życia….to co ja mam mu dziś współczuć z tego powodu?

Bo na to wygląda, że poprawność, ku temu się skłania.



Prezydent Komorowski bezczelnie zaprasza pana Jarosława Kaczyńskiego, żeby… tu to prawdziwy zagranie kabaretowe, obniżyć poziom agresji w polityce!



Szczujący chcą obniżać poziom?



Czy to następne fo’pa naszego prezydenta?



Obawiam się, że postawa orant, czy przynosząca drzewka pod Pałac Prezydencki została odczytana przez geniuszy z PO jako agresja…no tak, aż się nieuleczalnie chory zdenerwował i musiał zabić.



No i Co!



Agresywni PiSowcy, modlący się pod krzyżem, czy też broniący jego czci, są nazistami, a ten biedak chory na raka aniołem sprawiedliwości?



Tak to wygląda, gdy czyta się GW.

wtorek, 19 października 2010

19.10.2010. Krew się kłania

Zdarzyło się tak, że pospolite bydło trafiło do opiniotwórczych mediów. Mało tego, nie trafiło tam jako przykład zbydlęcenia ale jako osobistości (celebryci ) wyznaczający trendy.
Ludzie pokroju jakiegoś Tarasa czy innego Michnika tłumaczą nam zasady współczesnej demokracji. Pospolici idioci i pazerni na władzę starcy wrzeszczą na tak zwany lud, z racji swych sklerotycznych mądrości i uprzedzeń „dymią” na partyjnych flankach.
Wariatuńcio. Straszliwy grubas i facet o fizjonomii przypominającej spłaszczony kurzy łeb przychodzą do mnie i szepcą mi, co tez mam robić i myśleć. Gdyby tylko!
Demokracja demokracją, ale nie przeżyjemy w świecie, gdzie naukowiec jest pariasem wobec komedianta czy innej medialnej k…y!
Takie społeczeństwo, mili moi, nie przetrwa! Nie ma prawa przetrwać!
Media , ciut po morderstwie, krzyczą o pokój. Krzyczą o pokój, po tym jak polała się krew. Przy okazji nie marnują czasu i winę za mord, pośrednio przypisują zamordowanym. Może nie personalnie, ale dla milionów , winnym zbrodni jest Jarosław Kaczyński.
Do tego doszliśmy? Brawo!
Tak jest, ponieważ dzięki staraniom medialnych świń udało się odczłowieczy kilka milionów Polaków. Jeszcze tylko brakuje by zwolenników PiS ubierać obowiązkowo w śmieszne czapki, albo zmuszać ich do noszenia naszywek: „pisiak”
Wracam.
Polskie media odpowiadają za krew wylaną w Łodzi. Tak, kochani, nie politycy a media!
Tu chodzi o programowe odczłowieczenie. ODCZŁOWIECZENIE przeciwnika.
To zaszło za daleko! Przecież to bydlaki z TVN, Polsatu, TVP, Gazety Wyborczej, Wprost, Polityki …i tak dalej są odpowiedzialni za ten mord. Nie? Wy nie? To czemu nie zamkniecie swoich naziolskich pysków?
Jesteście szczęśliwi, chłopaki z Newsweeka, gnojki z Wyborczej, paralitycy z Wprostu?
Bo co? Bo badania, bo lud roboczy szanuje opinie wygłaszane z katedry TV?
Dlaczego? Ano dlatego, że z paskudnych zwierzaków, lewackie ciule zrobiły autorytety.
Z bydląt celebrytów.
Ze zwykłych idiotów, mędrców!

Za chwile ucichnie. Polacy to ludzie łagodni.
Szlag by Was wszystkich trafił!

19.10.2010. Krew się kłania

Zdarzyło się tak, że pospolite bydło trafiło do opiniotwórczych mediów. Mało tego, nie trafiło tam jako przykład zbydlęcenia ale jako osobistości (celebryci ) wyznaczający trendy.
Ludzie pokroju jakiegoś Tarasa czy innego Michnika tłumaczą nam zasady współczesnej demokracji. Pospolici idioci i pazerni na władzę starcy wrzeszczą na tak zwany lud, z racji swych sklerotycznych mądrości i uprzedzeń „dymią” na partyjnych flankach.
Wariatuńcio. Straszliwy grubas i facet o fizjonomii przypominającej spłaszczony kurzy łeb przychodzą do mnie i szepcą mi, co tez mam robić i myśleć. Gdyby tylko!
Demokracja demokracją, ale nie przeżyjemy w świecie, gdzie naukowiec jest pariasem wobec komedianta czy innej medialnej k…y!
Takie społeczeństwo, mili moi, nie przetrwa! Nie ma prawa przetrwać!
Media , ciut po morderstwie, krzyczą o pokój. Krzyczą o pokój, po tym jak polała się krew. Przy okazji nie marnują czasu i winę za mord, pośrednio przypisują zamordowanym. Może nie personalnie, ale dla milionów , winnym zbrodni jest Jarosław Kaczyński.
Do tego doszliśmy? Brawo!
Tak jest, ponieważ dzięki staraniom medialnych świń udało się odczłowieczy kilka milionów Polaków. Jeszcze tylko brakuje by zwolenników PiS ubierać obowiązkowo w śmieszne czapki, albo zmuszać ich do noszenia naszywek: „pisiak”
Wracam.
Polskie media odpowiadają za krew wylaną w Łodzi. Tak, kochani, nie politycy a media!
Tu chodzi o programowe odczłowieczenie. ODCZŁOWIECZENIE przeciwnika.
To zaszło za daleko! Przecież to bydlaki z TVN, Polsatu, TVP, Gazety Wyborczej, Wprost, Polityki …i tak dalej są odpowiedzialni za ten mord. Nie? Wy nie? To czemu nie zamkniecie swoich naziolskich pysków?
Jesteście szczęśliwi, chłopaki z Newsweeka, gnojki z Wyborczej, paralitycy z Wprostu?
Bo co? Bo badania, bo lud roboczy szanuje opinie wygłaszane z katedry TV?
Dlaczego? Ano dlatego, że z paskudnych zwierzaków, lewackie ciule zrobiły autorytety.
Z bydląt celebrytów.
Ze zwykłych idiotów, mędrców!

Za chwile ucichnie. Polacy to ludzie łagodni.
Szlag by Was wszystkich trafił!

niedziela, 17 października 2010

Rzeczpospolita to nie gazeta

Każdy kto mnie zna, powinien pamiętać, jak bliska jest mi ta stara, wielonarodowa Rzeczpospolita, z którą, jako z wiodącą ideą całkiem niedawno żegnałem się prawie z płaczem.

Tak, bliska jest mi Rzeczpospolita, Ojczyzna Polaków, Rusinów, Niemców, Kozaków, Olendrów, Żydów, Ormian czy przysposobionych do polskości Tatarów. Bliska jest mi Rzeczpospolita wielonarodowa, zróżnicowana etnicznie, religijnie i kulturowo.
Nie znaczy to oczywiście, że muszę akceptować w Rzeczpospolitej rządy Tatarskiej Ordy!

Przypomniałem o Tatarach, bo ci, o których wspomniałem powyżej to są nasi ludzie. Najpierw wzięci w niewolę wojenną a potem w kulturalna i społeczną. Potem hektolitry krwi wylali za Polskę, za Rzeczpospolitą.

Ja nie o tym, nie o nich, ale o Tatarach nie wspomniałem przypadkowo.

Oto nagle orda, starodawna, plemienna dzicz grasuje po Rzeczpospolitej. Jasyr i łupy biorą dowolnie, bo kraj jest rozgrodzony, bezbronny. Nikt ich nie rozpozna, ponieważ nie śmierdzą końskim tłuszczem, nie strzelają z łuków, a „hałłakują” tylko w mediach.
Chan siedzi z nadętą mina chana i obserwuje mecz Lechii Gdańsk.

Co to za gęba, swoja drogą!

Ale ja nie o tym! Dziwne i przerażające jest to, że ci „tatarzy” są naszego wyrobu.
O cholera!

Nie dość, że naszego wyrobu to jeszcze mają silne poparcie , o rany – aż śmiesznie to napisać – demokratyczne!

Zupełnie tak, jakby obywatele Rzeczpospolitej polubili branie po pyskach od jakichś, diabli wiedzą skąd wziętych, bandziorów. Polityczna dzicz grasuje po Polsce za demokratycznym przyzwoleniem, oczywiście. To śmieszne, czy już tragiczne?

To jest jak sen.
Chciałbym się obudzić i żyć w normalnym świecie. W świecie, gdzie co prawda grasują wilkołaki i brukołaki, a na drzwiach wiesza się wiązki czosnku dla obrony przed wampirami, ale za to książe czy inny król w ramach swoich kompetencji broni mnie przed wrogami, nie zaś, uśmiechem wykrzywioną mając gębę, staje na ich czele.
Niech ta Rzeczpospolita, okrojona z narodów, wiar i obyczajów zostanie do diabła, krajem wolnym! Krajem wolnych, broniących swej wolności ludzi. Nie dajmy się okupować byle chmyzom!

Nie dajmy się rozstawiać po kątach. Nie dajmy robić z siebie wariatów, że niby jesteśmy skazani na ordę jedna czy drugą.

Skoro z naszych polityków tacy bezwzględni „tatarzy” zróbmy im po tatarsku „kęsim”
Najwyższy czas!

czwartek, 14 października 2010

Dom Elżbiety LXX




- Czemu uważasz, że Rachela była obłąkana? – Zapytał Piotr.

- Ona podobno cały dzień tak chodziła, nie dając się nikomu zbliżyć, nawet ojcu. Krzyczała panicznie, gdy chciano jej jakoś pomóc. Próbowano ją schwytać, owinąć w koc, czy w coś takiego, to rzucała się na nich jak dzikie zwierze, drapała, gryzła…i wyła jak potępieniec. Podobno też w alei dębowej, tej wiodącej do twojego domu – spojrzała na Elę – temu wszystkiemu przypatrywano się ze śmiechem. Czy była wśród nich Mioducka, nie wiem, mówiono, że tak, ale…wiesz, ją o to oskarżono…

- A policja, nie szukała jej? – Zapytała Ela. – Przecież może rzeczywiście to był tylko wymysł tego człowieka, że ona, ta Rachela było u Zofii.

- A jakże, szukała, ale wiesz, tu była pani, a tam zwykły Żyd. Znano go też z tego, że córkę bardzo krótko trzymał, podejrzewali, że po prostu uciekła z jakimś chłopakiem.

- A potem, gdy się odnalazła?

- Potem, po pogrzebie, ten Meyer chodził i też jakby stracił rozum, tylko wciąż opowiadał, że Mioducka zabiła mu jedyne dziecko, że spadnie na nią kara, że dom jej opanował Azazel. W końcu i ksiądz na ambonie miał wykląć Zofię i powiedział, że wykreśla ją na zawsze z ksiąg kościelnych, że nie ma wstępu do kościoła.

- A jakieś badania, co było przyczyną śmierci Racheli, czemu tak krwawiła? Przecież był tu doktor, niejaki Stelmach.

- Nie wiem, może ten Meyer nie dał robić żadnych badań. A może one tylko potwierdziły przypuszczenia…choć z tego co wiem, Stelmach był zalotnikiem Mioduckiej, więc pewno Meyer się nie zgodził na żadne badania.

- A co się z tym Meyerem potem stało? – Zapytał się Piotr.

- O właśnie, to też ciekawa historia. Po śmierci Racheli wciąż prowadził tą swoją arendę. Wszystkim gościom opowiadał, że jego córkę wydano w ręce Azazela, że to ją zabiło, że wszystkiemu winna pani Mioducka i że on dowiedzie, że mówi prawdę. Wszyscy wzruszali ramionami, ale gdzieś w głębi serca odczuwali trwogę przed ludźmi z dworu, jako kiedyś mówiono. Zwłaszcza po tym, gdy ksiądz na ambonie Zofię wyklął. Może nie byłoby to ciekawe, ale Meyer nagle zniknął, karczma była zamknięta od wewnątrz, izby mieszkalne z tyłu też. Pomyśleli, że się mu coś stało, więc chłopi wyważyli drzwi. Wisiał na belce. Myślano, że się powiesił, ale gdy go odcięli, zobaczyli, że ma wykłute oczy i ucięty język.
Wtedy ludzie naprawdę zaczęli się bać. Zwłaszcza, że oględziny potwierdziły, że Meyer został powieszony, a przed śmiercią wykluto mu oczy, ucięto język i pozbawiono genitaliów. Tylko jednego policja nie umiała wytłumaczyć, jak ktokolwiek mógł wydostać się stamtąd przez zamknięte drzwi. Sprawdzano okna, piwnice, ale…wszystko wskazywało, że morderca po prostu wyparował.

- A na kogo wskazywał, jako tego Azazela? – Zainteresowała się Ela.

- Azazel, to najgorszy zły duch, demon. – Głos Kanusi nawet przy wymawiani tego imienia ściszył się do szeptu – a wskazywał na tego starca i to chyba on pierwszy powiedział, że jego oczy świecą w ciemnościach i że są czerwone.

Dom Elżbiety LXIX



Po słowach Piotra, Kanusia westchnęła ciężko. Spojrzała przed siebie i jakby cień przebiegł po jej do tej pory wesołym obliczu.

- Masz rację – zaczęła – powinnam właściwie od tego zacząć. Kim była, no cóż, ty Piotrusiu powinieneś sam sobie na to odpowiedzieć. To na waszą rodzinę rzuciła ten zły urok. Chciała zemścić się na twoim przodku, za to, że wzgardził nią dwukrotnie.

- Kanusiu! – Wykrzyknęła wzburzona Ela – Nie Zofia była czarownicą, najwyżej Carlota.

- Nie wiem, ale z tego, co zapamiętali ludzie, z tych legend, które tu przetrwały wynika, że to Mioducka. Carlota nie była lepsza, ale ona pomagała miejscowym, leczyła ludzi…

- Wiem, uratowała życie twojemu krewnemu, prawda? To dlatego jesteś tak źle nastawiona do Zofii, a Carlotę tłumaczysz? – Wzburzenie Eli narastało – Zofia była oszukana najpierw przez Gerarda, a potem zaufała Carlotcie, myśląc, że jest jej sprzymierzeńcem, a ta…. Kanusiu bajdy ludzkie mnie nie obchodzą, chcę znać fakty!

- Nie unoś się dziecko – spokojnie powiedziała Kanusia. - Masz rację, uratowała życie mojego pradziadka. Nie tylko jemu zresztą, choć podobno zawsze w każdym uleczonym, było coś niepokojącego, jakby wraz ze zdrowiem zasiewała takie złe ziarno.

- Taka forma zapłaty? – Zapytał się Piotr, do tej pory przysłuchujący się wymianie zdań między Elą i Kanusią.

- Trafnie to ująłeś. – Uśmiechnęła się smutno Kanusia - Mój pradziadek był bardzo złym człowiekiem. Trzykrotnie się żenił, ale każda z jego żon nie żyła dłużej niż trzy lata. Każda z tych żon wniosła wiano, czyli ziemię i w ten sposób zgromadził pokaźny majątek. Podejrzewano, że po prostu je mordował, nawet został oskarżony o mord na ostatniej, ale mu nic nie udowodniono. Ale przecież nie o dziadku miała wam mówić, a o Zofii. Elżbietko – zwróciła się do Eli – wiem, że czujesz z nią jakąś więź, a ja mogę wam tylko to opowiedzieć, co przetrwało w ludzkich opowieściach. Rozumiesz? Wiem, że to nie są jakieś stu procentowe fakty, ale…ludzie bali się jej jak ognia, po tym wszystkim co zrobiła, na przykład z córką miejscowego karczmarza, Żyda zresztą.

- Co z nią zrobiła?

- To było już po tym, jak Józefina była na tyle duża, że wysłano ją na pensję, aż do Warszawy. Zresztą, jak sama zauważyłaś, Zofia nie bardzo czuła się z córką związana. Pozbyła się jej z domu, a zaraz po tym, przyjechali tu jacyś obcy, podobno kilku mężczyzn, w tym jeden obleśny staruch, którego bały się jak ognia okoliczne dziewczyny. Podobno miał czerwone oczy, które świeciły w ciemnościach, choć podejrzewam, że one się po prostu bały czego innego. Na wsi, wtedy, moralność dyktował ksiądz z ambony, choć zapewne po cichu się jej aż tak nie przestrzegało…no widzicie. Krążę. Jakoś mi nie sporo o tym mówić. Ten staruch, którego się bały te dziewczyny, podobno jak tylko miał okazję, obmacywał je, wkładał rękę za dekolt, czy po prostu pod spódnicę. Kiedyś zobaczył Rachelę, jak pomagała ojcu w szynku. Była podobno cudnej urody, a ojciec strzegł jej, jak oka w głowie, miał ją tylko jedną. Podobno Zofia zaproponowała, że weźmie do siebie Rachelę, zaopiekuję się nią, wykształci…ale Żyd nie chciał o niczym słyszeć i zaczął ukrywać córkę, jakby się zaczął o nią bać jeszcze więcej. No i pewnej nocy Rachela zniknęła. Żyd krzyczał, poszedł do domu Zofii, błagał, by mu córkę oddała, ale Zofia ze śmiechem odparła, że jego córki tu nie ma, choć ten przysięgał wszędzie, że słyszał jak jego dziecko krzyczało w domu Mioduckiej.
Co z nią tam robili nawet nie chcę wiedzieć, ale po trzech miesiącach się niby odnalazła. Była obłąkana, tak mocno podobno krwawiła, że spódnicę miała aż od tej krwi ciężką, piersi obnażone…śmiała się jakoś histerycznie w końcu przy karczmie upadła i tam podobno umarła.

wtorek, 12 października 2010

Czas by Rzeczpospolita przegrała z Polską

Nie jest to polemika z tekstem Pana Krzysztofa Kłopotowskiego. O, nie czuję się godny by z tak intelektualnie rozbudowaną Osobą polemizować.
http://klopotowski.salon24.pl/238137,jak-polskos...

Przyszło mi tylko do głowy, czytając o pierwszej, czy drugiej Rzeczpospolitej, że szukając argumentów sprzeciwiających się tezie autora, głoszącej, że polskość nam ginie, popadamy w błędy charakterystyczne dla umysłowych nowinkarzy.

Pierwsza Rzeczpospolita to Rzeczpospolita elekcyjna, Rzeczpospolita szlachecka. Wiem, że w Polsce każdy jest szlachcic de domo oraz de jure i w ogóle, oraz z przymiotów charakteru, choć przez ostatnie 20 lat ciężko tą przygniatającą nas moralnie większość zauważyć.

W każdym razie idea, że dziewięćdziesiąt procent obywateli należy do dziesięcioprocentowej mniejszości jest naszym osobliwym wkładem cywilizacyjnym do historii Europy.

Ale gdzie jest ta nasza Pierwsza Rzeczpospolita? Gdzie Kozacy? Gdzie Rusini? Gdzie Litwa nadobna? Gdzie Żydowin i osobliwie dziki Tatar ujarzmiony? Gdzie Ormianin? Gdzie Turek przysposobiony do handlu? Gdzie pracowity Olender? Gdzie Niemiec gorszący swą niemotą podgrodzia?

Gdzie Lwów, Witebsk, Smoleńsk czy Kamieniec bardzo Podolski?

Nie ma!

Nie ma i na razie nie będzie!

Druga Rzeczpospolita to tylko cień tej pierwszej, ale ta nasza dzisiejsza Polska nawet do drugiej Rzeczpospolitej nijak się nie ma.

Najwyższy czas pogodzić się z faktem, że z Rzeczpospolitej wróciliśmy do Polski.

Czy to źle, czy dobrze, nie moja sprawa. Czy stał za tym Stalin czy osobliwy fatalizm dziejów, za późno to rozważać. Jakby nie patrzeć Polska wróciła do swoich początków, czyli mamy drugą szansę.

Z cała naszą nowoczesnością, z bagażem historycznych doświadczeń, politycznie rozpieramy się w fotelach, gdzieś koło roku tysięcznego. Tyle tylko, że nie rządzi nami Bolesław Chrobry, a jakaś zgraja, pozostałość po zaginionej Rzeczpospolitej albo jak twierdzą złośliwi, po PRL.

Rusi kiepsko idzie, Niemcy zmieniają się w swoje własne pierwiastki, a reszta świat siedzi na tyłkach i patrzy się w sufit. O, taki Chrobry miałby pole do popisu w Europie!

Polska jest podzielona, skłócona wewnętrznie – To dobrze!

Religijność też bardziej piastowska niż wazowska ( psia ją mać ) - To dobrze!

Swoją drogą śmieszą mnie ludzie narzekający na obecne, polityczne czy ideowe podziały w Polsce. To są pyłki, płoche, dmuchane pierze wobec podziałów narodowych, wobec podziałów znaczonych przelaną krwią.

Nie ma się co dzisiaj podniecać przegranymi szansami i dlatego zgłaszam, odosobniony pewnie, sprzeciw wobec ustawicznego porównywania naszej sytuacji z czasami osiemnastowiecznego upadku. To nudzi.

Polskość i Polska przetrwają, wsparte na tarczy czasów, gdy nikt nie wiedział co to Polska czy Polskość. Jeśli komuś kojarzą się te starodawne czasy z dziczą, pogaństwem i okrucieństwem niech pomni, że właśnie wtedy byliśmy jako naród na politycznym „topie”

Dlaczego? A dlatego, że się rozwijaliśmy jak sto tysięcy szatanów! Więcej zostało po tej zwykłej Polsce niż po prześwietnej Rzeczpospolitej.

Polska, ani Polskość, Panie Kłopotowski nie ma prawa zaginąć, właśnie dlatego, że ma oparcie w takich starodawnych grodach jak moja Golina, która uzyskała prawa miejskie w czasach, gdy o Warszawie nikt jeszcze nie słyszał, poza jej mieszkańcami.

Czyli, jakby nie patrzeć, trzeba zaczynać od początku, nie zaś podnosić ręce do góry z powodu wrzasków głupiej lewizny.

Tylko, czy jesteśmy na tyle odważni, zdeterminowani, rozumni? Czy na pewno wiemy, czym się Polska różni od tworu, w którym żyjemy, jako w Polsce?

poniedziałek, 11 października 2010

Granatem można straszyć, granatem przerażać!

W „Przygodach dzielnego wojaka Szwejka” - piszę „dzielnego” i proszę mnie nie poprawiać, bo się na tym trochę znam, Szwejk komentując fakt, że podporucznik Dub po pijackiej wizycie w burdelu wypił dzban wody zaczerpniętej z zabitej deskami studni, studni oznaczonej wiele mówiącym napisem: „Uwaga! Woda choleryczna” i zupełnie nic mu nie było, wypowiedział zdanie, które mogłoby z łatwością obsłużyć jako pointa szereg tekstów tyczących naszych mediów, naszej ulubionej polityki a nawet … przepraszam, czy to nie jest za długie zdanie. Już się poprawiam!

Szwejk powiedział o Dubie: - „Dobra świnia i na wodzie się upasie!”

Może to niezbyt chwalebne, ale ja nie mam ambicji by w jakiejś glorii chodzić. Upasłem się na dzisiejszym portalu wyborczej. Pojawił się tam tekst pod bardzo frapującym tytułem:

„Prokuratura. 47 postepowań w związku z krzyżem przed Pałacem Prezydenckim”
To, że krzyż małą literą a Pałac dużą, potwierdza tylko słowa mojego kumpla, który na temat Michnika i Wyborczej wypowiedział się, że niby „Wart Pac pałaca, a pałac Paca” ale on chociaż pałac pomniejszył. Ale nie o to chodzi, a pana Michnika proszę zakleić plastrem, żeby się Ziemkiewicz nie dowiedział. Znaczy nie całego Michnika, a tylko nazwisko w tekście.
W tekście na stronie „gazeta.pl” przeczytałem:

„Umorzeniem, wobec braku znamion czynu zabronionego, zakończyła się też sprawa mężczyzny, który przyszedł pod Pałac Prezydencki z granatem i groził przeciwnikom przeniesienia krzyża. Granat był rozbrojony, nie znaleziono też żadnego ładunku wybuchowego.”

Czy to nie jest genialne?

Przychodzi facet i wymachuje granatem, grożąc, że rozwali ludzi na strzępy, na kawałeczki, na flaczki.

Gdyby w pobliżu znajdował się jakiś dobrodziej legalnie posiadający broń, mógłby świra odstrzelić, czy nie?
Wsadzono by do kicia człowieka, który udaremnił, wedle swojej najlepszej wiedzy, zamach na życie i zdrowie wielu niewinnych osób?
Nie wierzę, że tak argumentowała prokuratura czy sąd.

To jest n i e p r a w d o p o d o b n e!

Facet straszy ludzi granatem, nie informując żywotnie zainteresowanych, że brak w granacie ładunku wybuchowego, bo inaczej byłby ostatnim idiotą!
Na przykład ja się tamtędy przechadzam, jak najbardziej „miastem ludnym” przechodzę a posiadając przypadkiem przy sobie „minę lądową” o dźwięcznej nazwie „Cyraneczka” zastraszam zarówno terrorystę jak i cały, wypełniony zróżnicowanym ideologicznie tłumem plac przed pałacem, nie informując zebranych, że moja mina lądowa wypełniona jest – powiedzmy – piwem.
Doskakuje wtedy do mnie ten ancymon Taras, lider miejscowej głupoty z makietą kałacha!

Z daleka słychać jak amerykańskie posiłki murzyńskie ciągną fragment tarczy antyrakietowej wyposażonej w pociski nie zawierające materiałów wybuchowych i nagle w centrum Warszawy rozpętuje się trzecia, albo nawet czwarta wojna światowa!

To jest n i e p r a w d o p o d o b n e!!!
Na pewno?

niedziela, 10 października 2010

Dom Elżbiety LXVIII



Kiedy Piotr wrócił był przybity, jakby to co powiedziała Lila, było bardzo smutne.
Andrzej też nagle zaczął się zbierać, bo stwierdził, że Marylka została sama, a on jej powiedział, że wróci za chwilę. Zostali sami z Kanusią. A ona była w bardzo dobrym nastroju, jakby to, że wreszcie jest w domu, dodało jej siły.

- Wiecie – zaczęła – pewnie się zastanawiacie, czemu tak bardzo chciałam was abyście tu przyszli oboje – spojrzała na Elę i Piotra pytająco.

- Myślę – zaczęła Elżbieta – że chcesz nam powiedzieć, coś co ma może kluczowe znaczenie, dla tej całej historii, do pamiętnika Zofii. Myślę też, że nie masz zamiaru nas odwodzić od tego, byśmy odkryli tą całą tajemnicę, którą wraz z babcią chciałyście przede mną ukryć.

- Masz rację – westchnęła Kanusia – pani Karska chciała tą mroczna część historii rodziny przed tobą ukryć. Nie dziw jej się, twoja mama zdaniem pani Leokadii zginęła, bo ją zbyt dobrze znała. Twoja mama przyjeżdżała tu, wciąż szukała, potem domagała się kluczyka. Zawsze w gniewie stąd wyjeżdżała. Myślała, że może gdy znajdzie to co otwiera klucz, uwolni się od zmory, tak, tak to nazywała „ZMORA”.
Twoja babcia bała się i klucza i Zofii, dwa razy prosiła, by nasz proboszcz odprawił mszę za duszę Mioduckiej w jej domu. Nikt nie wie gdzie jest jej grób. Co prawda ta ekskomunika była wydana przez lokalnego księdza, ale on miał prawo odmówić pochówku. Zresztą, to była dziwna historia, podobno któregoś dnia po prostu zniknęła wraz ze swoją pokojówką. Tak przynajmniej to wspomniała jej córka, a babcia twojej babci.

- O! Wykrzyknęła Ela. – Babcia znała Józefinę?

- Tak, choć te wspomnienia były bardziej matki pani Leokadii, która podobno się własnej matki panicznie bała. Podobno Józefina była osobą oschła i niedostępną. Choć nie wiadomo jak to było, bo Józefina poślubiła niejakiego Juszkiewicza, był podobno niezwykle przystojny. – dodała Kanusia – On podobno niestety prócz tej swojej aparycji, nic kompletnie nie posiadał i z Józefiną ożenił się tylko dla majątku, po czym hulał dalej przepuszczając pieniądze żony. Podobno wtedy stała się taka. Myślę, że rzeczywiście życie jej nie pieściło. Matka zabiła ojca, potem stała się tym, czym się stała, aż się matki wyrzekła. Potem ten nieszczęśliwy ożenek i mała córeczka, która była podobna tylko do marnotrawnego ojca.

- Tak, szkoda mi jej, wiem z pamiętnika Zofii, że raczej nie była ukochanym dzieckiem, podobno Zofii zbyt przypominała Gerarda. – Westchnęła Ela - Ale powiedz mi Kanusiu, czym się stała Zofia, bo to wciąż jest dla mnie zagadka. A poza tym, wiem, gdzie jest Zofia pochowana…

- O, gdzie? – Zainteresowała się Kanusia.

- Hej, też tu jestem – odezwał się nagle Piotr – może nie zauważyłyście, ale co nieco też z tego rozumiem i też jestem z tą historią mocno związany. A duch Zofii wskazał Eli miejsce jej spoczynku i prosił o pochówek na poświęconej ziemi. Leży pod dębem za składzikiem.

- O matko! – Jęknęła Kanusia – wiec pani Karska tam rzeczywiście ją widziała! Wiecie, nie bardzo wierzyłam na końcu starszej pani, wciąż mówiła o zapachach i białej damie krążącej po tyłach ogrodu. Podejrzewałam, że po prostu nie chce być sama w domu i dlatego wymyśla te historie, bym u niej zostawała na noc.

- Naprawdę? – Zdziwiła się Ela – znaczy, że przedtem babcia niczego nie czuła?

- Wiesz, nie wiem jak to było kiedyś, wiem, że gdy poznałam twoją babcię bliżej, zawsze ją coś niepokoiło w domu. Wtedy jeszcze była Anastazja, wybacz, ale nie bardzo ją lubiłam, była wyniosłą i krnąbrną pannicą. – Kanusia po tych słowach spojrzała na Elżbietę, ta jednak tylko kiwnęła głową. – Ale pamiętam wciąż te zakazy pani Karskiej, by nie chodziła na strych…no ale twoja matka nie bardzo była posłuszna. Potem wyjechała. Niby na studia, ale chyba po pół roku wróciła z twoim ojcem i z oświadczeniem, że wychodzi za mąż, bo jest w ciąży. Pani Karska bardzo twojego ojca polubiła, ja zresztą też, myśleliśmy, że tu zostaną po ślubie, ale…no cóż, twoja mama powiedziała, że nie znosi tego domu i że chce mieszkać w Łodzi. No i pani Leokadia się nie tylko zgodziła, ale w prezencie ślubnym kupiła im trzy pokojowe mieszkanie w Łodzi. Choć bardzo cierpiała z tego powodu, że jej córka nie chce tu zostać. Wybacz, że ci to powiem, ale twój ojciec tylko ślepo wierzył twojej mamie, świata poza nią nie widział i nie dostrzegł cierpienia twojej babci. Potem tylko raz byli jeszcze u pani Karskiej razem, wraz z tobą, maleńką, mogłaś mieć najwyżej pięć miesięcy, a potem…no cóż przyjeżdżała sama. Czasem słyszałam jak chce na pani Leokadii wymusić coś, krzyczała, ona zawsze krzyczała, a nigdy nie chciała tu zostać na noc. Ale nie o twojej mamie mieliśmy mówić, wiem, że ci niesporo słuchać o tym. Wybacz, że ci to powiedziałam.

- Ależ Kanusiu, wiem jaka była moja matka, widzę, że nie tylko mnie i tacie dostarczyła cierpienia, widać, że i babci nie oszczędzała. Ale ciekawą rzecz zauważyłaś, ciekawe, czemu moja matka nie chciał tu nocować? Zaraz, ten biały pokoik był mojej mamy?

- Tak.

- A okno wychodzi na tył ogrodu, prawda? Można z niego zobaczyć składzik i nawet kawałek dębu widać.

- Masz rację, możliwe, że ona bała się tu spać, bo widziała…Matko Boska! Ducha Zofii!

- Wiecie co – znów wtrącił się Piotr, opierając delikatnie rękę na ramieniu Eli – rozumiem, że Ela chce się coś dowiedzieć o matce, ale przyszliśmy tu byś nam powiedziała kim właściwie była Zofia. Wybaczcie, że trochę po chamsku przerywam, ale w ten sposób, znów będziemy kroczyli z Elą po omacku, czytając jej pamiętnik.

piątek, 8 października 2010

Czym Donald Tusk różni się od słonia?

- A ty Januszku dlaczego podnosisz rękę nim zadałem pytanie?

- Bo ja znam odpowiedź, proszę pana!

- A jak to jest możliwe mój drogi?

- Bo wiem i już!

- Jak jesteś taki sprytny to odpowiedz przy wszystkich, a ja tu na kartce zapiszę pytanie jakie chciałem zadać. Zobaczymy

- Bo nie ma trąby!

- No tak… niby racja. Trąby to on nie ma, ale – no tak – to było pytanie na rozgrzewkę. Małgosiu?

- Proszę pana, czy premier Tusk kocha dzieci?

- Tak Małgosiu, pan premier podobnie jak wszyscy członkowie rządu kocha dzieci. Jeden członek, dawno temu wyraził wątpliwość w takim sensie, że dzieci śmierdzą i zaraz pan premier postawił go do konta, tfu, do kąta! Coś jeszcze Małgosiu?

- A czy pan premier kocha mojego tatę?

- A kim jest twój tata?

- Laryngologiem

- Chyba tak, ale nie mam pewności. Tak Jasiu?

- A jakby pan premier Tusk bił się na karaty z Kaczyńskim, kto by wygrał?

- Cóż to za pytanie! Jasne, że pan premier, ponieważ jest młodszy, silniejszy i bardziej usportowiony! Słucham Grzesiu?

- A ja myślę, że najsilniejszy jest pan Schetyna bo jest Gormitem i ma oczy smoka!

- Jasiu, coś jeszcze?

- A jakby Kaczyński miał taką wielka cynkowa łapę to też by przegrał? Albo jakby miał brzuch z kamienia i takie wypustki, o tutaj?

- Monisiu?

- A Dawidek mnie szczypie!

- Dawid, uspokój się i nie szczyp Monisi! Dobra, dość tych pytań, trzeba się wreszcie wziąć za robotę! Najpierw przedstawię listę kandydatów do Sejmików a potem poukładamy listy radnych w waszym okręgu.

- Tak, Monisiu?

- Dawidek mnie nie szczypie ale usiadł koło tego Roberta, który jest przechrztą z LPR! A w ogóle to mam zasadnicze pytanie, znaczy się, czy będą w naszej PO prawybory?

- Przecież są!

- Gdzie?

- Tu!

- Jasiu! Nie wiem co widzisz śmiesznego w tym, że „tu” już tu nie lata? Za karę zostajesz przesunięty na pozycję numer pięć! Co? Jako niezależny chcesz startować? Chyba niezależny od rozumu jak ten twój Palikot, he he…

- A czy jak tu pisze na kartce „zakreśl” to co mam robić, w kółko wziąć?

- Słuchajcie, za pół godziny będzie tu ważny gość z Centrali więc proszę się skoncentrować! I jak przyjdzie do tego, że młodzi demokraci mają powstać, to łysi i zapuszczeni nie wstają!
To ma być z biglem! Nie, żeby się drzeć rozdzierająco jak to było ostatnio, bo wrażenie jest takie jakby ktoś kogoś ze skóry tu obdzierał, słyszysz Grzesiu?

Z biglem czyli równo, dziarsko i tak no… i żeby mi się nikt nie wyrwał z czymś głupim! Pamiętacie kto jest prezydentem?

Jasiu? …..Dobrze! A jak ma na imię? Nie, nie Gromek! Jeszcze raz, powtarzajcie za mną:

Prezydentem jest Pan Bronisław Komorowski!

Premierem jest Pan Donald Tusk!

Marszałkiem sejmu jest Pan Grzegorz Schetyna! – Grzesiu nie krzycz, wszyscy to wiemy!

A kto jest naszym największym wrogiem?

Jeszcze raz!

Jeszcze raz!

Jeszcze!

… ( na stronie )

- Nieźle poszło. Swoją droga warto się przyjrzeć temu Januszkowi, skąd wiedział cwaniaczek że na początku zapytam czym się Donald Tusk różni od słonia?

Dom Elżbiety LXVII




Poszli do domu, Ela chciała się przebrać, bo jeansy ubrudziła sobie trawą.
Potem nie zaglądając do sypialni, jakby się bali, że dziennik ich zatrzyma, wyszli na zewnątrz. Szli w milczeniu, Eli wciąż nie dawało spokoju to nazwisko panieńskie Kanusi, a Piotr, też był jakoś dziwnie zamyślony.

Nagle powiedział – Wiesz, gdybym był synem Kobielaka, klątwa by przecież nie działał, nie?

- No wiesz co! – Ela wzruszyła ramionami – czemu takie myśli ci przyszły do głowy?

- Wiesz, teraz to już się tym mniej przejmuję, ale jak byłem mały…to nie było miłe, gdy ktoś ci się przyglądał, szukając podobieństwa do ojca.

- No i co, znaleźli to podobieństwo? Ja podobno jestem podobna do Zofii, czy i ty widziałeś ten jej portret?

- A jak, jestem podobno żywy portret Pawlickich. A niestety nie widziałem portretu Zofii, twoja babcia nigdy go nie eksponowała, a ja i tak jak tu przychodziłem, bywałem tylko w jej sypialni, ona była wtedy już mocno chora. Przedtem leczyła się u doktora Waliszewskiego, tyle, że on też już nie żyje.

- No tak, dobrze, że chociaż Kanusia jest, może ona nam w końcu coś rozjaśni.

- Tak, tylko, żeby znów nam nie zasłabła.

- Myślę, że najbardziej wyprowadziło ją z równowagi to, że to co ona, babcia, chciały przede mną ukryć, wyszło szybciej niż się tego spodziewała.

- Może, ale w każdym razie, musimy być ostrożni, ta jej astma, to nie tylko astma, ma guz na tarczycy, to on ją wtedy tak dusił. Powinna poddać się operacji, mówiłem jej, ale powiedziała, że jeżeli musi iść do szpitala onkologicznego, to nie chce…a wiesz, że potrafi postawić na swoim.

- Nie wiedziałam, nic mi nie mówiłeś. A czemu do onkologicznego?

- Nie kazała mi mówić, Andrzejowi też nie powiedziałem. Każdy guz, to sprawa nowotworowa, no i powinna być robiona w klinice onkologicznej. Wiesz, jak się nie będzie denerwować, to na razie, może nie będzie tak źle, zresztą zawsze jestem pod ręką i skierowanie, też mogę od ręki wypisać.

- Rozumiem, tylko jak się okaże, że może być za późno?

- No a co mogę zrobić, ja mogłem ją tylko przekonywać, ale…wiesz jaka jest Kanusia.

Doszli do sklepu Andrzeja, w drzwiach stała Marylka – Idziecie do Mamy? – Zapytała, gdy podeszli bliżej.

- Tak, a gdzie Andrzej? – Zapytał Piotr.

- Przyjechała Lila i poszedł z nią do domu. Zaraz miał wrócić, mieliśmy dziś wcześniej zamknąć, ale mama oczywiście, żebyśmy nie robili zamieszania, no i tkwię tutaj.

- Ok., to pewnie nie powinniśmy przeszkadzać, co? – Zapytała Ela.

- Nie, idźcie, Lilka i tak zaraz wraca do Białegostoku, sama mówiła, że tylko na chwilę przyjechała.

Po zapewnieniach Maryli skierowali się w stronę domu Kanusi. Weszli do ogródka, przed domem na wiklinowym fotelu siedziała Kanusia wesoła uśmiechnięta, a obok jak dwa wyrośnięte szczenięta przykucnęli Andrzej i czarnowłosa piękna kobieta.

- Dzień dobry – powiedziała uśmiechając się Elżbieta, bo scena której była świadkiem oczarowała ją. – I witaj Kanusiu, przepraszam, że ostatnio cię nie odwiedzałam.

- Witaj Elżbietko i poznaj moją córkę Lilkę – skierowała wzrok na córkę – To wnuczka pani Karskiej.

- Witam panią – powiedziała dość chłodno Lilka – i cześć Piotr, dzięki, że mi porwałeś mamę ze szpitala – zażartowała tym razem i uśmiechnęła się pokazując białe równe zęby.

- Bez takiej oficjalności – odważyła się zażartować Ela – jestem po prostu Elżbieta, z Andrzejem, Marylką i Robertem już jestem na „ty”.

- O! – Zawołała zdumiona Lilka – Znasz naszego ulubionego braciszka?

- Lila! – na pół żartobliwie, na pół gniewnie zawołała Kanusia.

- Dobra mamo, oczywiście, już nic nie mówię – i zrobiła gest, jakby zamykała sobie usta na zamek błyskawiczny. – Poza tym i tak muszę się zbierać, ale zostawiam cię w dobrych rękach – spojrzała na Piotra wymownie. – Mogę z tobą na słówko? – zapytała Piotra i spojrzała na Elę.

- Jasne – powiedział, widząc uśmiech sympatii na twarzy Elżbiety – odprowadzę cię do samochodu.

Elżbieta widziała jak chwilę rozmawiali, a potem Lilka wsiadła do samochodu i odjechała.

poniedziałek, 4 października 2010

25 małżeństwa! czyli Iwona i Jacek

Piątego października roku 1985 o godzinie siedemnastej w kościele Matki Boskiej Szkaplerznej w Golinie został zawarty związek małżeński między Iwoną Grzegorek i Jackiem Jareckim. Od tego czasu upłynęło dokładnie 25 lat.

Mamy srebrne gody!

Mieliśmy tyle szczęścia, żeśmy dotrwali w tym związku zawartym w tak dziwnych czasach.

Młodsi pewnie nie wiedzą, starsi mało chcą pamiętać, a był do czas dziwny, by nie powiedzieć zwariowany.

Wszyscy i wszystko chciało się wyrwać na wolność, a my się dobrowolnie zniewoliliśmy.

Straszne to były czas, bo dobra doczesne były albo reglamentowane, albo raczej mało dostępne dla normalnego śmiertelnika.

Moja suknia, szyta przez moją mamę, gdzie koronka czyli to z czego miała powstać sukienka, była zakupiona w Poznaniu w okrąglaku i to tylko dzięki znajomością koleżanki mojej mamy. Materiał na halkę, jedwab, był zakupiony we Wrześni…pończochy białe kupiła mi moja przyszła teściowa.

Welon wraz z Jackiem kupiliśmy u modystki (czyli pani, która była fachowcem od kapeluszy, wianków i welonów) )na konińskiej starówce wis, a wis konińskiej far.

Garnitur Jacka był kupiony w tzw. gaciowcu w Koninie. Był koloru jasno - stalowego. Jak Jacek pięknie w nim się prezentował!

Buty Jacka sama wybrałam, były śliczne, skórzane czarne, tak lekkie i miękkie, szkoda, że szybko się popsuły.

Moje buty zakupione u prywatnego rzemieślnika, bo mojego rozmiaru w normalnych sklepach było trudno kupić, mam rozmiar 36, ale małe 36. Czyli siekane o rozmiar niżej.

Pamiętam jak sama mu do jedwabnej chusteczki w butonierce dopinałam mirtę, sama miała całą sukienkę tą mirtą ozdobioną.

Potem moment ślubu, moje nerwy, przerażenie…i w końcu przy komunii św. zemdlałam.
Cóż to była za sensacja! Cała Golina przed długi czas miała o czym gadać że pewnie ojca zobaczyła (mój tata zmarł trzy lata przed moim ślubem, gdy ja miałam zaledwie 17 lat).

A tu zadziałał tylko stres, bo rzeczywiście byłam przerażona.

Wesele było w domu, niewielkie, ale do dziś nasz przyjaciel i astronom (zresztą dziś profesor zwyczajny) mówi, że takiego nieba jaki był w dzień naszego ślubu to nie widział. Widać i gwiazdy były po naszej stronie, choć szaleńczo’śmy się pobrali, bo po czteromiesięcznej zaledwie znajomości.

A wracając do dziwności czasów, wiadomo komuna, wiadomo zdelegalizowana Solidarność i gazetki, które czytało się po kryjomu. Nam akurat przypadło w udziale być wtedy młodym i mieć tyle energii, gdy tow. generał marszcząc brwi pod ciemnymi okularami chciał nam wdrażać reformy. Do dziś pamiętam rysunek satyryczny z Jaruzelskim który trzyma w rękach reformy damskie z nogawkami i podpis, „Wojtek, gdzie twoje reformy?”

No cóż, czego sobie życzę po tych dwudziestu pięciu latach?

Chyba więcej odwagi, bo często mi jej brakowało.

Pozdrawiam.

Dom Elżbiety LXVI


Kiedy Robert wyszedł, Ela oparła się o drzwi wyjściowe. Zaczęła się zastanawiać, czy rzeczywiście Robert nie ma trochę racji. Fakt, jest z niego niezły bufon i zarozumialec…a jak się zachowywał. Na tę myśl jednak przebiegł jej po twarzy uśmiech. Nie, żeby jej, jego zachowanie imponowało, ale dlaczego zaufała tak bezgranicznie Piotrowi? Bo jest ujmujący, bo ma czarowny głos, bo coś jej mówiło, że to jej bratnia dusza? A może to tylko jej wyobrażenia, a rzeczywistość jest zupełnie inna?

Pokręciła głową, sama sobie zaprzeczając. Przecież wie, że Piotr jest taki, jakim go sobie wyobraża. Czemu takie myśli zalęgły się jej w głowie? Bo poczuła zainteresowanie innego faceta? Czy to Carlota próbuje nią sterować, czy może sama się nie zna?

Znów pomyślała o Robercie i o tym co mówił o zapachu „ drogie perfumy”, „zapach luksusu”. Wyobraziła sobie go jako małe dziecko przychodzące tu z Kanusią. Kanusia robiła porządki, a on…no cóż, zapewne marzył. Widać taka była jego natura, a tam mogła się wedrzeć pokusa - Carlota i zaczęła mącić w głowie dziecku. Mogło być też tak, że po prostu taki ma Robert charakter. Przecież ojciec Roberta też na nic nie zaważał, ani na dom, ani na rodzinę.

I to nazwisko Kraska, czyżby Kanusia była krewną uratowanego przez Carlotę dziecka? Jeżeli tak, a sądziła, że tak jest w istocie, znaczyło, ze babcia nie była tak całkiem spontanicznie dobroczynną. Dlaczego Carlota zadała sobie tyle trudu, by wyleczyć beznadziejny przypadek, bo z tego co pisała Zofia, dziecko miało jakieś wady genetyczne, albo zapalenie opon mózgowych.
Czemu wciąż było więcej znaków zapytania, niż rozwiązań. Im głębiej się w to zanurzała, tym wszystko było bardziej pokręcone. Przeszłość i przyszłość znów się jakby skrzyżowały, a ona nie mogła zrozumieć tego wszystkiego, bo niestety była tu nadal intruzem, kimś z zewnątrz.

Wyszła na zewnątrz i skierowała się w stronę składziku na narzędzia, chciała zobaczyć miejsce gdzie według słów ducha Zofii, spoczywają jej doczesne szczątki.

„Słów ducha”- pomyślała – „czy ja po prostu nie zwariowałam?”

Poszła jednak dalej, gdzie rzeczywiście rósł stary dąb, uklękła pod nim i odmówiła „Wieczny odpoczynek”. Chwilę stała wpatrując się w zrośniętą trawą ziemię. Nic nie wskazywało na to, że jest tu grób. Pomyślała, że powinna tu, na razie postawić krzyż. Rozejrzała się za czymś, co by mogło stać się krzyżem, ale wokół była tylko trawa i krzewy.

Spojrzała na składzik i skierowała się w jego stronę. Wtedy usłyszała głos Piotra.

- Elżbieta! – Wołał i dało się wyczuć w jego glosie zaniepokojenie.

- Tu jestem! – Odkrzyknęła – koło składziku na narzędzia.

Za nim go zobaczyła usłyszała ja do niej biegł.

- Aleś mnie wystraszyła – powiedział zdyszany. –Wszedłem do domu, zostawiłaś drzwi otwarte, ale cię tam nie było. Myślałem, że coś ci się stało. Nie rób tak więcej.

- Przepraszam, nie pomyślałam, że cię tak wystraszę. Wiesz, myślę, by postawić tam pod dębem na razie krzyż, co o tym myślisz? A i wiesz jak się Kanusia nazywała z domu?

- Kraska, a czemu? I fakt, możemy postawić tam krzyż. Na razie nic więcej nie możemy zrobić, przecież wiemy tylko od ducha, że ona tam pochowana.

- No właśnie. A czy Kanusia i to dziecko, o którym wczoraj czytaliśmy, że je Carlota uratowała nie jest jej krewnym?

- Rzeczywiście! To raczej pewne, że jest jej jakimś pradziadkiem, bo tu nigdy więcej Krasków nie było.

Ela szarpnęła za drzwi od składziku, ale nie chciały ustąpić. – Zamknięte – powiedziała rozczarowana - ciekawe gdzie są klucze.

- Pewnie w domu – rzucił Piotr – a jak tam Robciu, przeszedł szybko do czarowania, czy raczej ściemniał, że boi się o matkę. Kanusia jak przyjechałem, była zdziwiona, a jak jej powiedziałem, że Robert dzwonił, że zasłabła tylko pokiwała głową . A mam naprawdę dobrą nowinę, tylko wystraszyłem się, jak cię nie znalazłem w domu. Kanusię przywiozłem, jest już u siebie i życzy sobie, byśmy do niej przyszli na herbatę oboje.

- Cudnie – Ela aż podskoczyła – to co, odkładamy pracę nad krzyżem na dziś?

- Na razie – Piotr podniósł z ziemi dwa patyki – położymy to pod dębem, ok.? Jutro z rana, pójdę do Kobielaka, to stolarz –wyjaśnił Piotr, bo zobaczył że Ela wzdrygnęła dźwięk tego nazwiska – i każe po prostu zrobić krzyż, dobrze?

- OK.! A to musi być ten Kobielak? Podobno, wybacz, Robert mi mówił, on rozpowiada o twojej mamie jakieś niestworzone historie.

Piotr uśmiechnął się smutno. – Kobielak był podobno jednym z kochanków matki, ale to stare historie. On mnie lubi, podobno nawet gadał, że jestem jego synem. – Znów ten sam niewesoły uśmiech pojawił się na jego twarzy - Nie ważne, to teraz samotny starszy pan, który dorabia sobie do emerytury stolarką.

niedziela, 3 października 2010

Dopalacze. Twarde Państwo czy paranoicy?

Jak to się dzieje, że coś co przez dwa lata budziło sporadycznie lokalne emocje bez mała z dnia na dzień stało się tematem numer jeden i największym zagrożeniem dla zdrowia i życia obywateli?

Jak to się dzieje, że państwo nie potrafi tego zagrożenia zneutralizować na drodze legislacyjnej tylko koniecznie musi popisywać się przemocą i naciąganiem prawa w zgoła niewyobrażalnej skali?

Jak to się dzieje, że bez zmiany prawa coś co do godziny 22 jest legalne, coś czym można handlować i co można zażywać w sposób niemalże dowolny, nazajutrz o 9 jest rekwirowane, zamykane są sklepy a sanepid biega po miastach z policją.

Może jestem wyjątkowym ciemniakiem, ale tego nie rozumiem.

Rozumiem za to, że wszystkie zamknięte sklepy ( firmy) działały legalnie. Były zarejestrowane w urzędach, otrzymały REGON, Nip, zgodę na lokalizację. Zgłaszając działalność wpisały kod tej działalności ( jaki? ) I na wielu szczeblach urzędniczej mitręgi było to akceptowane i przypieczętowane urzędniczymi pozwoleniami a podatki spływały do państwowej kasy.

Tak było, czy może inaczej? - bo ani ze mnie urzędnik ani handlarz dopalaczami a jeśli mam być szczery to nawet takiego sklepu nie widziałem. Wiem za to dobrze, kto będzie płacił odszkodowania, inaczej, z czyjej kieszeni zostaną wypłacone odszkodowania.

Tutaj robienie marsowych min przez premiera niewiele pomoże, tym bardziej, że już rok temu Unijka zgłosiła zastrzeżenia do prób ograniczenia handlu tym szajsem.

Zapotrzebowanie społeczne na tak radykalne popisy oczywiście jest, ale mimo wielu przykładów mówiących, że jest zgoła inaczej, nadal naiwnie sądzę, że Państwo przez duże „P” powinno zapobiegać takim sytuacjom tworząc prawo, nie zaś uganiając się po ulicach w pięć minut po tragedii.

Swoją drogą, ciekawe czy wobec sklepów handlujących „dopalaczami” istniał wymóg odpowiedniej odległości od szkół i miejsc kultu religijnego taki jaki obowiązuje sprzedawców piwa?

sobota, 2 października 2010

Janusz Palikot pcha wózek z kitem

Zabawny jest ten Janusz Palikot, człowiek, którego nazwisko słownik „worda” z iście maniackim uporem zmienia na „Palikom”
Może ktoś wie, kto to jest ten słynny Palikom, bo nic mi nie przychodzi do głowy ?
Zabawny jest choć mam wrażenie, że ostatnio chce uchodzić za poważnego, co zwiększa efekt komiczny.

Zobaczcie, facet wychodzi na scenę i wzywa, słusznie przecież, do odświeżenia polskiej polityki, nazywając liderów trzech największych partii politycznymi dinozaurami, ale na scenie gdzie daje występ z własnej woli otacza się największymi chyba „pierdzielami i pierdzielkami” od lat nużącymi publiczność swoimi wyskokami oraz przemyśleniami.

Jego repertuar programowy jest skonstruowany na zasadzie „dla każdego coś miłego” ale trudno się tam doszukać jakichkolwiek nowości. Trochę z zapleśniałego modlitewnika SLD, trochę z dawnego programu PO. Pan profesor Przystawa ( ukłony ) otrzymał wsparcie dla idei JOW, co samo w sobie może uchodzić za całkiem niezły dowcip i żelazny punkt programu każdego rozpoczynającego karierę ruchu politycznego.

Reszta to brednie lewackich dewotek i dewotów zebrane w punkty i okraszone iście blogerskimi komentarzami ( bez obrazy ) . Przy okazji wygadywanie na brzuchy biskupów, gdy ma się obok siebie Ryszarda Kalisza. No, ludzie!

Czy to się sprzeda jako polityczny produkt? Mam poważne wątpliwości. Uważam, że atrakcyjność lidera polegała głównie na tym, że swoimi występami pozwalał odreagować i uczestniczyć w politycznych bojach tym zwolennikom PO, którzy specjalnego pojęcia o polityce czy gospodarce nie mieli i nie mają. Czy pójdą za Palikotem, czy przeniosą swoje poparcie na… Właśnie, na kogo? Nie jest jasne, kogo pan poseł chce w wyborach wystawiać? Przecież nie będzie się klonował, a gromadzenie niezadowolonych z SLD czy PO to dosłownie przygotowywanie się do biegu maratońskiego poprzez trenowanie biegu na 110 metrów przez płotki.

Przecież sama obecność na scenie pani Manueli Gretkowskiej powinna uświadomić przytomnym zwolennikom pana Janusza jak i jego gorliwym przeciwnikom, jaka to ciężka i niewdzięczna praca to tworzenie partii politycznych. Pamiętam sondaże, które dawały temu „cudu” ponad dwadzieścia procent poparcia, ale są jeszcze takie szkaradne wymogi jak zbieranie podpisów, rejestracja komitetu wyborczego. Okropność!
A na samym antyklerykalizmie też trudno się wybić do parlamentu, bo niby temat nośny, ale jakoś nie widzę na szerokich wodach partii „Racja” A tak się starali, biegając w koszulkach z hasłem „wrzuć granat na tacę” I co? I nico!