piątek, 27 lipca 2012

Beretem. Na przykładzie Kalemby

Ciemny jestem i nijak nie mogę pojąć, dlaczego w związku z ministerialną nominacją Taty, z pracy ma rezygnować młody Kalemba. Czy On jest, prawda, małoletnim szczenięciem? Tu pachnie wielką bujdą.

Skoro facet jest ambitny, profesjonalny a swoją wysoko płatną posadę zawdzięcza własnym zdolnościom, kompetencjom i pracowitości. Jeśli w jego karierze nie pomagał sprytny Tata, o czym sam raczył mnie zapewnić z telewizora, podkreslając wykształcenie syna, oraz to, że na stanowisko namaściła go "pani doktor, po doktoracie" to jakim, do diaska, prawem żąda się od niego odejścia?

Mamli nie wierzyć w zapewnienia nowego ministra, że syn własnym przemysłem doszedł?
Jeśli nie, Tusk w postaci Kalemby wpuszcza szczerego nepotę, czyli jakby lisa do kurnika.

Jeśli tak, ldaczego psuje się chłopakowi karierę i odrywa się go od pracy? Jasne, że "chłopak" gotów jest się poświęcić. Widać z tego, że zna zycie. Wyżej polityki partyjnej nie da się podskoczyć.

Bujda polega na tym, że wszyscy wiedzą, że Polską rządzą od dawna "linie partyjne", koneksje towarzyskie oraz rodzinne. Klucz PZPR, ZSL, SD zastąpiły rozgrywki personalne rządzących nami partii, w systemie demokratycznym, ponieważ ta nasza demokracja to jest po prostu "bujda na resorach"

środa, 25 lipca 2012

Jedną taką Olimpiadę miałem w życiu

Pierwsza Olimpiada, z jakiej powinienem mieć, choćby szczątkowe wspomnienia odbyła się w Monachium. Niestety jako dziewięciolatek miałem sport w nosie i zupełnie nie rozumiałem ekscytacji dorosłych. Pograć w pikuty, biegać po piwnicach bloku z “maszynówą” w garści, śmigać na półkolarzówce “Start” albo kryć się z chłopakami, w ramach rekonstrukcji walk powstańczych w krzakach dzikiej róży, to były sporty zajmujące, intensywnie przeżywane i oczywiste.

Nie, jacyś tam, piłkarze. Czym złote medale w boksie, przy dramatycznych wydarzeniach dziejących się na podwórku, przed blokiem? Nie pamiętam wyczynu Władysława Komara, za to doskonale moją klęskę, gdy oburzony na oszukującego “w klipę” młodszego Maląga, złapałem go za nos, chcąc mu ten jego fałszywy kinol odkręcić, a on pokonał mnie, w moje prywatne smarcząc palce. Przegrałem, że tak się wyrażę “przez obrzydzenie” Taka to była wówczas moja olimpiada.

Nagle, nie wiedzieć czemu, sport porwał mnie i uwięził na dobre, wiosną 1974. Żeby tak po słynnych mistrzostwach w piłkę, łatwo by można to wytłumaczyć. Ale pół roku wcześniej?

Olimpiadę w Montrealu, przeżywałem jako grający do upadłego piłkarz, bramkarz broniący w zimowych, skórzanych rękawiczkach i w pełni ukształtowany kibic.

Czytelnik Piłki Nożnej, Przeglądu Sportowego, Tempa i katowickiego Sportu. Ba, jako miłośnik statystyk, tabel, lig wszelkiego rodzaju, oraz znawca i koneser konińskiego sportu. Fan Kazimierza Deyny, Legii Warszawa i oczywiście ukochanego “Zagłębia” Konin.

Piłkarze, trzecioligowi koszykarze, siatkarze i drugoligowe koszykarki, z moją ukochaną Danutą Sawą na czelne. ( Piękna to była koszykarka, a ja miałem 13-14 lat i na trybunach ino wytrzeszczałem gały)

1976.
Zimą - Skwapliwie korzystając z tego, że szczęśliwie zapadłem na zapalenie oskrzeli, w całości oglądałem Olimpiadę w Insbrucku, co było dużym kibicowskim wyczynem, ponieważ nasza reprezentacja była na tych Igrzyskach do tego stopnia wyzuta z jakichkolwiek sukcesów, że trzeba było kontentować się jednym jedynym punktem, zdobytym za szóste miejsce hokeistów, tylko dlatego, że o ile pamiętam, w zawodach startowało akurat sześć reprezentacji.

Ostatni raz używam zwrotu “o ile pamiętam” ponieważ cały tekst opieram na pamięci, nie sięgając do źródeł pisanych, ani do słodkiej “Wiki” Jasne, że “pamięć” może być trochę podrasowana, czytanymi później wspomnieniowymi książkami Bohdana Tomaszewskiego.

Pauza. Kilka dni temu oglądałem finał Wimbledonu, który komentował pan Bohdan i silnie się wzruszałem słysząc jego głos. Dwieście lat, Panie Bohdanie - Dwieście lat!

36 lat temu Pan Bohdan też komentował, w charakterystyczny, cudowny sposób, zmagania olimpijczyków. To jego zawieszenie narracji, by dać kibicom czas, by swobodnie mogli napawać się chwilą, odgłosami stadionu. - Klękają w blokach startowych. Pomilczmy przez chwilę. Słychać komendy startera. - Mój Boże!

Przenieśmy się do Montrealu, od razu na siatkarskie parkiety. Dosłownie na błyszczące parkiety zrobione z parkietowych klepek. Inna siatkówka. Sety do 15. Punkty zdobywane tylko po własnym serwisie. Zamiast “asów” z wyskoku, niektórzy, szczególnie azjatyccy gracze serwujący “od dołu”

Polska obok ZSRR i Japonii należała jako Mistrz Świata, do “bitych” faworytów. Pierwsze mecze nie były transmitowane w TV. Dramatyczny mecz z Koreą, w którym przegrywaliśmy 0-2 by w końcu wygrać 3-2 słuchałem w radio, jednocześnie oglądając męki naszych piłkarzy w inauguracyjnym spotkaniu z Kubą (0-0) Uwaga o pamięci. Istnieje możliwość, że było odwrotnie. Jednak 36 lat, nie w kij dmuchał!

Należy, dla nauki młodzieży, wspomnieć, że była to pierwsza z trzech kolejnych Olimpiad, odbywająca się w cieniu bojkotu. Zaczęło się właśnie w Montrealu, bojkotem przeprowadzonym przez reprezentacje państw “Czarnego Lądu” protestujących przeciwko udziałowi w Igrzyskach Nowej Zelandii, której rugbiści grali towarzyskie mecze z rugbistami RPA. Przypominam, że był to czas rzezi w Kambodży, sukcesów “radzieckich doradców” w Angoli. Ogólnie rzecz ujmując - Krew lała się do dużej miski, no ale rugbiści - Wiadomo!

Bardzo mnie to wówczas dziwiło, ponieważ rugby nie było dyscypliną olimpijską. Z naszej piłkarskiej grupy wypadła reprezentacja Nigerii. Na jej miejsce zaproponowano grę drużynie Urugwaju czy innego, prawda, Paragwaju(?) którym, z kolei, w ogóle nie chciało się grać. Taka to była ranga piłkarskiego turnieju na Olimpiadzie. Wiedza o tym, studziła sportowe emocje.

Na pewno oglądałem mecz siatkarzy z Kubą. Transmisja rozpoczęła się w momencie, gdy znowu przegrywaliśmy 0-2 w setach i nastroje sprawozdawców były minorowe.

Noc. Na podłodze przed telewizorem marki Neptun mościłem sobie stanowisko kibica i tak, w półleżącej pozycji oglądałem zmagania naszych dzielnych sportowców. Mecz z Kubą oczywiście wygraliśmy, w półfinale 3-2 z Japonią i podobnie w ogólnie znanym finale z ZSRR.
Komentatorzy ukuli na naszych mistrzów określenie “mistrzowie piątego seta” Jasne. Po prostu Wagner tak im wstawił w d…ę, że siatkarze mieli siły na siedem setów. Wspaniała drużyna!

Mecze siatkarzy kosztowały mnie, niewiarygodnie dużo nerwów. W chwilach największego napięcia, gdy od porażki dzielił nas dosłownie włos, wychodziłem na balkon i rozglądałem się po osiedlu. W większości okien paliły się mgławicowe światełka ekranów.

Meczbol dla ZSRR. Obroniony! A potem to już tylko pokaz naszej siatkarskiej potęgi. Cudowne chwile. Byle nie zasnąć! Twarz zimną wodą. Emocje i na koniec smak szczerego sukcesu. A wszystko po cichu - Mama śpi!

Za to występ piłkarzy był bolesny. Cóż znaczy srebrny medal, skoro przegrywa się finał z NRD? Po remisie z Kubą, zwycięstwo z Iranem 3-2. Nasi - dla starodawnego mnie - najlepsi na świecie gracze, przegrywali do przerwy 0-1. Z Iranem! Co z tego, że po przerwie wyszli na 3-1, skoro zaraz stracili gola i od haniebnego remisu uratował nas słupek.

W ćwierćfinale wygraliśmy z chłopakami Kim Ir Sena, co prawda 5-0, ale gole posypały się dopiero gdy brutalnie grający rywale zostali wykartkowani przez sędziego. Półfinał z Brazylią był retransmitowany o drugiej w nocy. Pilnie uważałem by przedwcześnie nie poznać wyniku. Dwa do zera po bramkach ulubionego Szarmacha, co dało mu tytuł “króla strzelców ale nawet trzynastoletni kibic rozumiał, że ta Brazylia, to w sumie, żadna Brazylia, choć z tej drużyny wyszło kilku asów. Później.

Finał w pierwszej połowie to była prawdziwa klęska. Tomaszewski panikował a obrona była dziurawa jak durszlak. Potworność pod każdym względem. Na 1-2 zmniejszył Lato i były szanse na remis, ale Streich (?) pozbawił, mnie, nas kibiców, złudzeń.

Pamiętam Jacka Wszołę. Deszcz. Konkurs skoku wzwyż, którego murowanym faworytem jest rekordzista świata, Amerykanin Dwight Stones. Dwudziestoletni, długowłosy Wszoła na rozbiegu. Dłonią, delikatnie, niczym niepewna siebie, koścista dziewczyna poprawia włosy. Na nadgarstku “hipsterska” plecionka. Biegnie na tych swoich niewiarygodnie długich nogach. Wybija się w powietrze.

Skok o tyczce. Kozakiewicz kontuzjowany przed rozpoczęciem relacji. Wygrywa Tadeusz Ślusarski. Trzej zawodnicy osiągają taką samą wysokość. Piąty albo szósty jest Władysław Buciarski. Cztery lata później pan Tadeusz zdobywa srebrny medal w Moskwie. Jego niebywałe sukces przykrywa rekordem świata i słynnym gestem, Władysław Kozakiewicz. Kilka lat później dwukrotny medalista olimpijski ginie w wypadku samochodowym razem z Władysławem Komarem, bohaterem z Monachium i ……. .

Pamiętam Irenę Szewińską, wygrywającą z ogromną przewagą bieg na 400 metrów. Strasznie się denerwowałem, ponieważ przed “wyrównaniem” wydawało mnie się, że biegnie za wolno. Te jej długie, stawiane z gracją kroki kontrastowały z dynamiką rywalek. A tu na finiszu, dobre dwadzieścia metrów przewagi oraz rekord świata.

Czterysta to był wówczas, chyba najdłuższy olimpijski dystans dla pań. Dzisiaj wydaje się to nieco dziwne, gdy widzimy te wszystkie drapieżne mrówki z krajów o których Bóg zapomniał, wygrywające biegi na długich dystansach z czasami, które w Montrealu zarezerwowane były dla mężczyzn.

Pamiętam wspaniałe biegi na 400 i 800 metrów, kubańczyka, Alberto Juantoreny. Biegał podobnie jak Szewińska, długim bezwzględnie pięknym krokiem. Jakby od niechcenia. Płynął do mety. Dwukrotnie zwyciężył.

W pięcioboju nowoczesnym wieńczący konkurencję bieg przełajowy i tryumf nieprawdopodobnie zmęczonego Janusza Pyciak - Peciaka. Przedtem dochodziły tylko wieści z aren kolejnych zmagań. Sprawozdawcy liczyli punkty, sekundy. Sukces urealnił się w tym właśnie biegu. W białej czapeczce z daszkiem, spoglądając na zegarek, z wykrzywioną bólem twarzą rwie do mety zawodnik o dziwnym nazwisku. Nieprawdopodobny turniej szermierczy do 1 trafienia, rozgrywany systemem “każdy z każdym” Niewiarygodny, całodzienny wysiłek. Potem, precyzyjne strzelanie z pistoletu, pływanie, konkurs hippiczny na wylosowanym (!!!) obcym jeźdźcowi koniu, a wszystko w sosie przeliczeń, sumowania, liczenia punktów, kar. Na koniec decydował bieg silnych, zdeterminowanych mężczyzn.
Tak to pamiętam.
Ciekawostka. Kilkadziesiąt lat temu, o olimpijski medal w pięcioboju nowoczesnym otarł się porucznik Patton. Znany obecnie jako Generał Patton.

Były też inne medale. W sumie siedem złotych. Srebro drużyny kolarskiej z Szozdą i Szurkowskim, które raczej martwiło, ponieważ pilnie wierzyłem, że Szurkowski jest najlepszy. Brąz piłkarzy ręcznych. Pioruny rzutów Jarzego Klempela i bramkarskie parady Szymczaka. Spokój Rozmiarka.

To dziwne, ale najlepiej pamiętam tamtą Olimpiadę.
Pewnie dlatego, że oglądałem ją w wieku, w jakim przeżywa się najżywiej sportowe emocje.

Zapamiętałem też kadłubowe zawody w Moskwie. Ba, pięć dni przed końcem turnusu zerwałem się z sopockiej plaży, by dokładniej przeżywać finisz olimpijskich zmagań. Dobra - ściemniam. Chodziło oczywiście o pannę i bycie panem na 40 metrowych włościach.

Kolejna Olimpiada została ukryta, Seul to była klęska, a potem… potem zmagania olimpijczyków zeszły na drugi, trzeci, dziewiąty plan.

Były emocje - Owszem. Srebro piłkarzy w Barcelonie. Renata Mauer, zapaśnicy w Atlancie, judo, pływanie, ciężary, Kamila Skolimowska, Szymon Ziółkowski, wioślarze. To esencja sportu i cała z niego radość i zabawa.

Tyle, że teraz oglądam Igrzyska niczym atrakcyjny film. Emocje, wrażenia estetyczne, wzruszenia. Ale wszystko kilkudniowe, wypychane za chwilę przez nowe obrazy, nowe emocje, wzruszenia. Sportowy fast food - Ot, co!

Pisząc poza zasięgiem netu sam sobie urządziłem konkurs olimpijskiej wiedzy. Po powrocie do domu, sprawdziłem. Okazało się, że po solidnym namyśle potrafiłem wymienić prawidłowo wszystkich złotych medalistów Igrzysk sprzed 36 lat, a jeśli chodzi o Pekin 2008, zupełnie się nie popisałem. Starzeję się. Okazuje się przy okazji, że tylko jedną, Taką Olimpiadę miałem w życiu. Młodym kibicom życzę, by mieli ich pod dostatkiem. Będę oglądał, denerwował się, złościł i podziwiał. Jakem kibic! Niestety, ten smak, smak naiwnej wiary i radości z tryumfów, chyba już do mnie nie powróci.

Poza wymienionymi, złote medale w Montrealu zdobyli, bokser Rybicki oraz zapaśnik stylu klasycznego, Kazimierz Lipień. Pół godziny kombinowałem, kto zdobył ten siódmy, złoty medal. W końcu przypomniałem sobie, że po Olimpiadzie kupiłem serię czarno białych pocztówek z naszymi medalistami, a na jednej z nich przewracał przeciwnika długowłosy blondynek - zapaśnik. Było dwóch Lipieni, identycznych, ale nie Józef, a Kazimierz. Kazimierz Lipień!

Uwaga! Wchodzę na chybotliwy grunt bardzo szczegółowe pamięci. Kazimierz Lipień reprezentował Naprzód Janów!

Jeszcze raz sięgam do Internetu i okazuje się, że ….

Ps.

Przeglądając zasoby internetu natrafiłem w turniejowych statystykach, dotyczących turnieju bokserskiego na nazwisko “Tate” Amerykanin, zdobywca brązowego medalu w wadze ciężkiej, której bezapelacyjnym, amatorskim liderem był wówczas sławny Kubańczyk, Teofilo Stevenson.
Tate’a widziałem na ringu w Koninie w zremisowanej walce z uwielbianym przez miejscowych kibiców, Antonim Kuskowskim. Ten towarzyski mecz zakończył się remisem ( 10 - 10 ) Bilety były dla mnie za drogie, ale na ostatnią walkę można się było wślizgnąć za darmochę. Jako dzieciak.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Potknięcie Eryka Mistewicza o kamień

“Wmawianie dziecka w brzuch” to nie jest najlepsza opowieść. To jest po prostu wmawianie dziecka w brzuch. Ostatnio, pan Eryk pisze teksty, zupełnie jakby chciał wmówić we mnie ciążę.
Moje skromne responsy, że nijak w ciąży być nie mogę, ponieważ nie posiadam macicy, zbywa prychnięciem, charakterystycznym dla człowieka bardzo uświadomionego. We Warszawie.

Też jestem uświadomiony naukowo a nawet mogę w każdej chwili sprawdzić, w co natura raczyła mnie uzbroić. W ciąży nie jestem i nie będę!

A ten wmawia mnie ciążę!
A szczególnie w dzisiejszym “UważamRze”!
A szczególnie reklamując swój… co ja widzę? … kwartalnik.
A kwartalnik to jest jednorazowy wygłup, nie żaden tam periodyk, który jak sama nazwa wskazuje, musi być miesięcznikiem.
Pan Eryk, niby powtarzając własne tezy z interesującej i wartej przeczytania książki “ Anatomia Władzy” jednocześnie ustawia się na pozycji “wioskowego głupka” który mało rozumie tekst własnej książki.

Panie Eryku! A gdzie, do diaska, opowieść i jej cudowne efekty?

Pan uważa, że przetrwają, jako dziennikarze: Jaworowicz, Olejnik, Piasecki, Lis, Kuźniar i Warzecha.

Przecież z wymienionej szóstki, jedynie Łukasz Warzecha potrafi coś tam z siebie wydukać. A, mają zatrudnić “mrówki” za nich piszące. Szczególnie przydałyby się te “mrówki” wymienionym w pańskim tekście paniom, gdyż wzorem Telimeny “płaszczą dupy byle gdzie”
Piaseckiemu i Lisowi nic już nie pomoże, ponieważ sami, bez żadnej prinuki, przy każdej nadarzającej się okazji robią z siebie niewolników władzy.

A Kuźniar? Ogląda Pan Kuźniara?

Pan nie odpowie, wiem. Ja sobie, o ile mam czas, włączam go na pięć minut. Nigdy się nie zdarzyło, bym się nie raczył obśmiać.
Ostatnio w sobotę, Kuźniar rozmawiał z Jackiem Wszołą.

- Czy pamięta pan swój skok w Montrealu, po złoty, olimpijski medal?

- Czy ja, aż tak źle wyglądam? - Odpowiedział Wszoła

W sumie, też nie wyglądam za dobrze, ale nie aż tak. Pytanie prostego Jareckiego jest takie, a zaznaczam, że “Anatomię Władzy” przeczytałem od początku do końca; Dlaczego się Pan tak wygłupia?

Serdecznie pozdrawiam!

No chyba, że się pan do meni łasisz pisząc w konkluzji swojego tekstu…

“…nie potrzeba nam opinii ani informacji od ludzi mądrych, ale jednocześnie szarych, nijakich, ceniących umiar, rozwagę; ludzi, którzy nie ferują wyroków, nie flekują rozmówców, nie budują napięcia dla napięcia. “

I sam Pan widzisz, panie Eryku, jakiego idiotę Pan z siebie robisz! To jest głupawe zaklęcie. Nie chcę takiego dziennikarstwa, choć wszystkie pańskie zaprzeczenia, jasno wskazują, że właśnie ja, jestem od dzisiaj liderem tej bandy. Bardzo to słabe!

Ludzie są głupi, Sprawa "Grażyny"

Oj, ciężko pisać o sprawach błahych, na poważnie, ponieważ zaraz ktoś zapyta, dlaczego piszę o sprawach błahych na poważnie? Trudno wymyśleć zadowalającą odpowiedź.

Mamy oto, rozdmuchiwaną sprawę przedziwnie głupiej i przerażająco grubej “Grażyny” która wygłaszała pogadanki w necie przy pomocy “tubki” przez co stała się wrogiem dla większości tamtejszych, publikujących komentarze internautów. Tym razem mowa o czcicielach lewackiego raju, żyjących dzięki plemnikom wydalanym przez liderów Krytyki Politycznej, Gazety Wyborczej czy innego Onetu.

Ponoć chamstwo komentarzy przekroczyło wszelkie granice, w tym, grożono tej pani śmiercią. Sprawdziłem. Bywało i tak.

Pani “Grażyna” głosiła jak raz, takie poglądy, jakie wyznawcy tolerancji oraz ogólnej światłości, raczą przypisywać tak zwanym moherom, co jest bujdą na resorach, co najmniej.

O sprawie dowiedziałem się z tekstu blogera Nocri, pod którym napisałem komentarz, na który rzeczony Nocri, słusznie odpowiedział, że nie ważne są poglądy, a ważny jest sposób w jaki panią “Grażynę” potraktowano.

Dobrze to świadczy o wymienionym blogerze jako delikatnym i “detalicznie” szlachetnym człowieku, lecz niestety także o tym, że nie dostrzegł prawdziwie przerażającego aspektu tej sprawy.
Chamstwo jest tutaj kwestią drugorzędną.

Dla niezorientowanych krótkie wyjaśnienie.

Po kilkunastu odcinkach, ociekających drastycznymi komentarzami, a było tych komentarzy kilkadziesiąt tysięcy, autorzy filmików w których występowała pani “Grażyna” ujawnili, że jej występy to napisana i nakręcona przez nich prowokacja. Bujda.

I tu dopiero ujawnia się cała obrzydliwość i groteskowa groza sytuacji. Oto, ci, którzy bluzgali, grozili, próbowali zastraszać, po ujawnieniu fikcyjności postaci, dalejże przepraszać, bić się w piersi und rekompensować “straty moralne“, co jest zgrabnie i bezrefleksyjnie opisane na stronie Gazeta.pl.

Przecież to horror!

Ni mniej nie więcej, wyhodowano ludzi, którzy sądzą, że realną osobę można mieszać z błotem, zastraszać i grozić jej śmiercią w męczarniach, ze względu na jej, wyrażone werbalnie poglądy, zaś naturalną aktorkę biorącą udział, w wykreowanej przez osoby trzecie prowokacji należy przytulić do piersi i pogłaskać.

Niesamowite!

Taki przekaz można znaleźć pomiędzy wierszami opublikowanego w GW tekstu. O, jacy mili ludzie z netu! W ramach rekompensaty za własne zbydlęcenie, proponują pani, udającej przez kilka tygodni, panią Grażynę - wczasy.
To nie jest zabawne.

Druga rzecz to przeświadczenie (przykładem bloger Nocri) że gdyby prowokacja poszła w odwrotnym kierunku, reakcja “moherów” byłaby identyczna. To rozumowanie jest ostatnio bardzo popularne wśród jasnych rycerzy adamowego grodu. Zgwałcił? Trudno, ale gdyby zgwałcona miała odpowiedni osprzęt, sama by gwałciła na potęgę! I jeszcze dogłębniej. I straszniej! Bezkarniej!

Podobnie postępuje pan Bachman, publicysta organu z Czerskiej, który na potrzebę chwili, tak doniosłej, zmienia starodawne hasło “Nie ma wolności dla wrogów wolności” na istne kuriozum “Nie ma tolerancji dla wrogów tolerancji”

Oryginał był używany dla rozmaitych łajdackich celów, ale chociaż “trzyma się kupy“, a przeróbka dokonana przez dziennikarza GW, już tylko zwykłej kupy.

A propos kupy. Na moment odszedłem od laptopa i młoda jaskółeczka uznała za stosowne narobić na mój laptop.

Znaczy się, pierwszy komentarz już mam!

Bujają gapki, cały czas nad moim blogerskim stanowiskiem. Dowcip jaskółeczki - Na półuśmiech, jak piszą gazetowi mini recenzenci, mini komedii, w mini gazetach.

Oczywiście, pan Bachman musiał, przyduszony konwencją udawania idioty, podobnie jak bloger Nocri, odnieść się do hipotetycznego ataku moherów, na zasadzie “a gdyby tu było przedszkole w przyszłości?”

Na marginesie dodam, że mam z oceną takich tekstów, jak tekst pana Bachmana kłopot. Pierwsze wrażenie jest takie, że facet po prostu żartuje. Może i żartuje, ale od czasów rzymskich, oficjalnie wiadomo, że forsa nie śmierdzi. Żart szydzący ze słabszych jest tylko wezwaniem do pogromu. Tak to traktuję. Glogera “Nocri” rozgrzeszam, jako “czyniącego za darmo”

Cóż. Babilończycy też pewnie mieli jakąś opinię na ten temat. Jak ładnie cytuje Pan Ceram, odkrył, czytając wprost ze starodawnej, pokrytej pismem klinowym, cegły, prostą prawdę.

“Ludzie, jak tak się rozejrzeć w koło
są głupi”

I takich odkryć, Państwu życzę!

środa, 18 lipca 2012

A Reichstag stoi! - Na razie

Nie trzeba osobliwej inteligencji by dostrzec, że świat do którego przywykliśmy, zdechł. Jest równie daleki jak Ateny Peryklesa.

Wystarczy spojrzeć nieco wnikliwiej.

Demokracji nie ma i na razie nie będzie. Nastąpi przerwa, mili moi.
Nie, wcale się z tego nie cieszę.

Współczesny model świata zbankrutował na wszystkich możliwych i niemożliwych płaszczyznach.

Aby na przykładzie pokazać, czym jest dzisiaj, odwołam się do prostego przykładu. Łapiemy koguta , ucinamy mu łeb i puszczamy wolno. Biega zdekapitowany kogut po podwórku i krwią zrasza ziemię. Po chwili pada.
Dzisiaj jeszcze biega, ale przecież już nie pofrunie.
To jest widowisko, ale tak naprawdę chodzi o rosół.

Jasne jest, że należy jakoś zabezpieczyć interesy klasy politycznej z przyległościami, za co ktoś musi zapłacić. Skoro nie ma forsy, ktoś musi zapłacić krwią. Z grubsza, nawet wiadomo kto.

Demokracja przez ostatnie kilkadziesiąt lat była skoncentrowana na wyprodukowaniu powiązanej z polityką, iście arystokratycznej klasy próżniaczej, wspieranej przez urzędniczą, medialną i samorządową „szlachtę” zagrodową. Trzymając się nawet szczątkowych procedur demokratycznych, nie da się zapewnić dominacji tych klas, w możliwej do ogarnięcia przyszłości.

Oczywistym jest, że „kierownicy kuli ziemskiej” śmiało skierują się stronę jawnej przemocy i dyktatury. Powody są łatwe do przewidzenia.
Leżą po prostu na ulicy.

Już by nas złapali za mordy, ale trwa przetarg na bunt społeczny, na jego przywódców i oczywiście, na przyszłe ofiary przewrotu.
W takiej sytuacji nikt przytomny nie pójdzie na żywioł. Obalenie „komuny” to była pestka przy trwającej właśnie operacji.

Samochody jeżdżą. Deszcz pada. Psy szczekają a Reichstag stoi.
Na razie.

wtorek, 17 lipca 2012

Polska wychodzi na jaw

W niedzielę, przenudne marudy w rodzaju Igora Janke odkryły, że media są całkiem do dupy i wkrótce będzie im „kęsim” Wczoraj do szanownej publiki dotarł wyimek z rzeczywistości politycznej, made in PSL.

Jak mało trzeba być bystrym, by od stu miliardów lat nie widzieć co się dzieje, nie czuć smrodu gówna, wylewającego się z mediów, ani nie kumać, że Polską pomiatają pospolite gangi, nie wiedzieć czemu nazywane partiami politycznymi.

Gangi, nie żadna mafia.

Od PO do UPR, przez PiS, PSL i SLD. Gangi! Rządzą nami bandyci. To przykra informacja, ale w sumie, nic osobliwego.

Jako znany prostak i cham, posiadłem tak osobliwą wiedzę kilka lat temu.

Media to burdel kontrolowany przez bandytów. Blogosfera to szatnia w burdelu. Zastanów się, kim jesteś, Przyjacielu?

Prawda li to, czy fałsz?

poniedziałek, 16 lipca 2012

List do Igora Janke

W pierwszych słowach mojego listu informuję, że czuję się dobrze, czego i Tobie życzę. To, że bardzo kaszlę, kładę na karb ćmienia “kumet” okropnych. Pogoda u nas zmienna. Przed chwilą była burza a teraz nie ma burzy.

Wczoraj była niedziela i Odpust w Golinie. Zaspałem zarówno na odpust jak i na “Lożę Prasową“ ale nic w tym złego, skoro można obejrzeć powtórkę. Szkoda, że nie Odpustu.

Jasne, że masz rację, pisząc o upadku mediów. O ich zaprzaństwie w pogoni za oglądalnością. Wczorajsza ingerencja w tok Waszej dyskusji była dla mnie wstrętna. Niestety, musze zauważyć, że transmisja z konferencji Rutkowskiego, została zapowiedziana przez Panią Łaszcz przed programem. Dyskutując o burzach i politycznych trąbach, pogodziliście się chyba z faktem, że po dwudziestu minutach zostaniecie odsunięci z wizji. Prawda?

Rozumiem, że nie jesteś prostakiem i chamem, takim jak ja, który zaraz się drze, odsyłając swoich adwersarzy do piekła, ale należało z miejsca dawać respons, nie ograniczając się do robienia min i pogardliwego wzruszania ramionami.

Zwróć uwagę, że po kilku minutach bełkotu Rutkowskiego i jakiejś blond pannicy, TVN 24 przywrócił Was do łask. W trakcie, nasmarowałem Ci na twitterze, że sprawa zabójstwa Magdy z Sosnowca, tak naprawdę, nikogo nie obchodzi, poza mediami. Nie przywoływałbym tego, gdyby nie Pani Łaszcz, szermująca wzniosłą opinią, że… “cała Polska”

Informuję, że kręcąc się na dnie drabiny społecznej, od miesięcy nie spotkałem nikogo perorującego na ten temat.

Ludzie mówią o kryzysie, o piłkarzach, o tym, że telewizja kłamie, że żyć nie sposób, że kaczor jest głupi, że w TV szajs leci, o wartości złotówki, ojro, o liczniku Balcerowicza, o Smoleńsku, ale o Sosnowcu, jeszcze nie słyszałem.

Oburzyłeś się, a ja z Tobą. Przez marne minuty odczuwaliśmy pewnie to samo. Cóż, niestety przypomniał się meni Salon24.
Nagły dyskomfort.

Przecież robisz to samo. Stado idiotów nabiera wartości z powodu kliknięć. Nie byłoby w tym niczego złego, gdyby nie szczytne idee, które głosisz. To dopiero wkurza!

Obrażony w TVN24, zezwalasz w swoim sztandarowym wynalazku, jakim, jak mniemam jest S24 na równie obrzydłą działalność własnej administracji. Dodajesz, razem z Krawczykiem , nieprawdopodobne wręcz tłumaczenia, że Wy to właściciele,a jacyś tam “admini działają” pod wodzą osoby ze spółki zewnętrznej. Osoby o nieprawdopodobnym nazwisku “Luśtyk” - To już inna “czarna bajka”?

Oburzył Cię wczorajszy incydent? To jak, taki skromny i grzeczny “ja” ma się czuć, oglądając stronę główną, Salonu24?

Nie odpowiesz, ponieważ uwłaczałoby to Twojej dziennikarskiej godności. Mojej zaś godności uwłacza sposób w jaki Twoja Luśtyk rozmawia ze mną “na poczcie” I nie tylko mojej, jak widzę, rozglądając się po łąkach S24. Dawno temu napisałem tekst “Dzikie pola Internetu”
Żaden mój tekst tak radykalnie się nie zdezaktualizował.

Polityczna blogosfera została poddana pod wladzę/osąd ADMINISTRATORÓW. Nie ma już żadnych “portali społecznościowych” a Salon24 jest, dzięki swoim możliwościom, wynikającym z zagarnięcia jakiejś tam kasy, liderem wśród portali “antyspołecznościowych”

Drogi Igorze! Pisząc do Ciebie, jest mi smutno. Zupełnie tak jakbym pisał do starodawnej ściany. 100 000 lat temu pisałem o upadku “medialnego przekazu” i dziennikarstwa, ogólnie, oraz w niejasnych, do końca, szczegółach.

Przepraszam, żem gwałtowny, ale ile można nadstawiać drugi policzek?

Pisząc o mediach, miej świadomość, że nie kupuję gazet i czasopism. Pierwszy raz, odkąd skończyłem pięć lat, nie podchodzę do kiosku po gazetę. Nie ma, prawda, czego czytać.

Miesiąc temu “wypadła Rzepa” a trzy tygodnie temu “UwazamRze” Internet skurczył się do spraw lokalnych, piłki nożnej i przeglądu zaprzyjaźnionych blogów.

Pisać nie ma dla kogo i po co?

Ukryty na zawsze, przeklinany przez hołotę i administratorów, tak czy tak, nie mam gdzie iść.

Dobra nasza!


PS.

Projekt “włącz filtr” podoba się meni. Trza tak było od początku.

środa, 11 lipca 2012

Blogosfera. City. Koluszki. Kołomyja

Upał. A tu, panie tego, polityczna blogosfera umiera. Moczę nogi w beczce, a polityczna blogosfera umiera. Straciła impet, podzielona, skłócona i oddana w niewolę “adminów” oraz zwalczających się koterii wyznawców, przeważnie zakotwiczonych przy rozmaitych “projektach medialnych” związanych z prawicą, lewicą, a przede wszystkim z forsą.

Upał. Nawet nie zgłaszam oczywistego pomysłu, by blogerzy zawiązali swój związek, ponieważ jak zwykle skończyłoby się to dziką awanturą. Tym dzikszą, że potencjalni związkowcy musieliby przełknąć obecność w nim swoich ideologicznych przeciwników. To bez sensu, tym bardziej, że czujni prowokatorzy rozwaliliby taki projekt na strzępy. Polewam siwy łeb wodą z wiadra. Letnią wodą.

Upał. Niosę lodowatą wodę we wiaderku. Jeszcze raz łeb polewam.
Cud orzeźwienia!

Po pierwsze, pozostańmy z daleka od dziennikarzy, polityków i ich gwardii przybocznych. Powiem wam. Nie mam pomysłu ratunkowego.

Pisząc o “adminach” nie myślę o tutejszych, amatorskich und "niepopkowych" W każdym razie, jako blogerzy, leżymy i kwiczymy.

Niechże ktoś wreszcie, coś wymyśli!

Od dzisiaj, do każdej notki będę doklejał zestaw polecanych, przeze mnie linków. Pod specjalną kreską - Oczywiście.

niedziela, 8 lipca 2012

Blogosfera 2012

Odkryłem, że podczas upału, najfajniejsza Polska występuje na granicy łąki i lasu, o ile w pobliżu znajduje się czynny zbiornik wodny, w rodzaju: staw, jezioro, rzeka czy inny strumyk. W takie miejsce zabieram książkę, psa i telefon komórkowy. Siadam w cieniu, czytam książkę, pouczam psa, a dzięki komórce dowiaduję się co w trawie piszczy i zdobywam aktualne informacje o stanie przygotowań do obiadu.
Ptaszki śpiewają, las szemrze, robaki szaleją.
Siedzę oparty o pień sosny i akurat czytam:

„ … znamiennym przykładem uporu uczonych są osiemnastowieczni astronomowie, którzy nie chcieli przyjąć do wiadomości tego, że kamienie rzeczywiście spadają z nieba. W ten sposób protestowali oni przeciwko średniowiecznym przesądom i „babskim plotkom” Przy każdym więc upadku meteorytu obstawali przy tym, że kamień ten został przyniesiony przez wiatr, albo też, że naoczny świadek tego zjawiska kłamie. Nawet wielka francuska „Academie des Sciences” wyśmiała to jako przesądy ludowe, mimo, że już wtedy prowadzono liczne badania nad zjawiskami meteorycznymi. Dopiero 26 kwietnia 1803 roku, kiedy na miasto L’Aigle we Francji spadło wiele tysięcy małych meteorytów, astronomowie zaczęli traktować serio kamienie spadające z nieba”

Róża szczeka. Przerywam lekturę i obserwuję jak psica strasznie kopie. O rany – Myślę – znowu Różenka przyniesie kreta! Nic z tego! Coś ta Róża za głęboko kopie. Podchodzę. Pachnie ziemią świeżo rozkopaną. Zaglądam i widzę fragment czegoś błyszczącego, nadzwyczajnej urody. Szarpnąłem i wyciągnąłem tarczę. Opukałem z tej i tamtej strony. Rzemienie sparciały ale srebro i złoto połyskują. Musi być tarcza kogoś ważnego. Okrągła.

Róża ciągnie za tarczę, że niby jej. A idźże psico samodzielna!
Tarcza piękna, ale skąd nagle na łące, pod darnią?

Poplułem i palcem brud zdrapując dobrałem się do starożytnego napisu. Własność – Aleksander Macedoński. Czyli sensacja naukowa, jakby nie patrzeć! Obmyłem tarczę w strumyku, wytarłem koszulką i zatelefonowałem do znanego naukowca od tarcz. Usiadłem w cieniu, napiłem się mineralnej i patrzę na psicę, która raczy się pluskać. Oczekując na przybycie naukowej odsieczy, czytam dalej.

„ 1. Uważa się za geniusza.

2. Traktuje wszystkich bez wyjątku kolegów jak głupców. Nikt się nie liczy, tylko on. Często szkaluje oponentów, zarzucając im głupotę, nieuczciwość, lub podobne pobudki działania. Jeśli go ignorują, uważa to za dowód braku argumentów przeciwko jego teorii. Jeśli traktują go łagodnie, jeszcze bardziej utwierdza się w tym, że walczy z łajdakami…”


Patrzę na koniec książki, na przedostatnią kartkę. PiW. Nakład 5000 + 270 egzemplarzy. Data wydania – 1966. Słońce mnie atakuje. Róża leży w cieniu i ziaje. Zjadłbym grochu, ale mam tylko batonik. Zaglądam do torby. Batonik w stanie płynnym. Róża wylizuje czekoladę i ajerkoniakowe nadzienie ze sreberka. Spogląda wesoło. Czytam dalej.

„ 3. Uważa się za niesłusznie prześladowanego i dyskryminowanego… Rozwodzi się zwykle nad skierowanymi przeciw niemu złośliwymi oszczerstwami i bezpodstawnymi napaściami…”

Słyszę dzwonek. Nadjeżdża specjalista od tarcz. Irlandczyk. Ogląda i ocenia, że tarcza pochodzi z szesnastego wieku. Sprawa się komplikuje. Implikacje. Róża szczeka. Irlandczyk pedałuje. Chowam książkę Gardnera do torby, razem z tarczą i setką szyszek przeznaczonych na rozpałkę.

Słońce szaleje. Brodząc w strumyku kombinuję, że przewrotna jest panna historia. Nieźle będą musieli się uwijać akademiccy historycy, by umieścić Aleksandra Macedońskiego w szesnastowiecznej Polsce. Ja mam dowód w postaci tarczy, a oni, chyba tylko głupawe hollywoodzkie produkcje.

Na przykład, że Oleś Macedoński dotarł do Indii. Śmieszne! Podobnie kombinował niejaki Kolumb, a okazuje się, że też dotarł tylko do Goliny. Za Kolumbem przypłynęli tu, popychając swoje naziemne okręty Portugalczycy, Hiszpanie i Angole. Już o tym pisałem, a ja piszę teksty wedle swej najlepszej wiedzy.

Jakby na potwierdzenie moich przemyśleń, nadbiega Różyczka niosąc w pysku zielony, emaliowany garnek bez jednego ucha. Tu nie potrzeba archeologa. Od razu widać, że to zupny garnek konkwistadorów.

Idąc do domu rozgrzaną łąką, ze słodką psicą przy boku, mijam starodawne kości ukryte pod darnią. Bucefał rży za moimi plecami. Jeszcze sto metrów. Do cienia, mrożonej herbaty, do telewizora, który jest niczym słoń bojowy, do klawiatury, do bloga.
Siadam i przepisuję pointę, napisaną w latach 30 ubiegłego wieku, przez Charlesa Forta:

„Dziewczęta na froncie paplają o swoich, niezbyt ważnych sprawkach. Alarm. Nieprzyjaciel nadchodzi. Rozkaz dla dziewcząt – kołatek, aby się skupiły – a one pod krzesłami przylepiają gumę do żucia.
Pułk bucha płomieniem, żołnierze palą się jak pochodnie. Przez końskie chrapy wali dym z płonących wnętrzności. Posiłki zostają zmiażdżone skalnymi złomami, teleportowanymi z Gór Skalistych” W mgnieniu oka, Niagara przelewa się przez pole bitwy.
A małe dziewczęta – kołatki sięgają po swoją gumę do żucia”


Róża patrzy okiem smutnym. Ma rację, dość pisania o blogosferze! W ogóle, dość tego...wszystkiego

poniedziałek, 2 lipca 2012

Ach ten Coryllus!

Co ten człowiek wyprawia, przechodzi ludzkie pojęcie! Nie dość, że codziennie smaruje nowy tekst, dyskutuje mniej czy bardziej udatnie na blogach to jeszcze pisze i na dodatek handluje swoimi książkami.

Coryllus bywa denerwujący, nużący, agresywny i przekonany o swojej wyjątkowości. To dobrze. Czyni to z niego pisarza, a o to przecież chodzi. Tym bardziej cieszy, że jest jednocześnie wydawcą, a wydawca ma na sprzedaż tylko najlepszy i oryginalny towar. To rozumiem i taka postawa podnosi na duchu.

To, że Coryllus jest autorem, wydawcą i dystrybutorem, dziwi rozmaite niedoważone głowy, uważające z tego powodu, jego książki, za nic nie warte. Za przejaw wybujałych ambicji grafomana. Oczywiście, tak oceniający twórczość Coryllusa, nie zadadzą sobie trudu ich przeczytania. Pewnie dlatego, że czytanie jest niemodne.

Praca jaką wkłada w reklamę własnych dzieł, spotkania autorskie czy udział w targach, wedle jego krytyków, pogrąża go zupełnie. Tak, jakby krytycy Gabriela Maciejewskiego nie mieli żadnej wiedzy, ani o stanie rynku księgarskiego, ani o historii literatury, oglądanej pod kątem zmagań wydawniczych.

Zabawne jest to, że z takich pozycji atakują go ludzie, przy innych okazjach narzekający na dominację lewackiej podkultury, która zdominowała media, czyli z grubsza biorąc, kanały przesyłowe informacji oraz opinii, także o powstającej w Polsce literaturze.

Dobrze, że Coryllus nie jest wasz, tylko sam swój.
Dobrze, że pociąga za ucho Rymkiewicza, wali w nadętego, niewiele wartego Ziemkiewicza. Takie jego zbójeckie prawo.
Nie dla Coryllusa zdroje Gazety Polskiej, czy poklask “popularnej prawicy” Nijak nie można porównać Maciejewskiego z ponurym, pozbawionym krztyny humoru, masarzem literatury - Wildsteinem, którego dzieła były całkiem niedawno usilnie promowane w blogosferze.

Coryllus “poszedł w historię” niczym krowa “w szkodę” I nich się autor nie obraża za to porównanie, ponieważ krowa to zwierzę wielce pożyteczne, a reakcja właścicieli pola, zaatakowanego przez taką krowę, łatwa jest do przewidzenia. Kij w brudne łapska i heja na bydlątko, tak jakby mleko nie było nadrzędną wartością.
Nie zamierzam oczywiście doić Coryllusa - To uwaga dla kompletnych idiotów. ( Nie wyszedł mi powyższy akapit - Bywa i tak )

Gabriel Maciejewski przysłał dla meni, cztery swoje książki. Kończę czytać drugi tom “Baśni jak niedźwiedź” Kontrowersyjne,mocne, czytelne. Ogólnie rzecz ujmując, każda książka, opisująca starodawny przemysł, cyrkulację pieniądza czy idei, jest bliska mojemu sercu. Troszkę autor jedzie kolejką jednotorową, ale to nie przeszkadza. Nieco Baśń numer 2 wydaje się zbyt gęsta,jak na literaturę popularną, ale to temat na jakąś skromną recenzję.

Zaskoczyła mnie za to, pierwsza część “Baśni”. Większość tekstów znałem, ponieważ to wybór z bloga i, szczerze pisząc, niewiele się po niej spodziewałem. Błąd. Przeczytałem ją w ciągu jednego popołudnia. Na korzyść książki zadziałało to, co powinno mnie od niej odrzucić. Ponad sześćdziesiąt tekstów, zestawionych jedynie wedle jakiegoś tajnego pomysłu autora.

Ot, biegamy razem z Maciejewskim po stuleciach i faktach, ale o dziwo, całość ma całkiem jędrną strukturę. Nie nuży, czytelnika cieszy myśl, że siedzi w tej książce i czeka, co najmniej kilkanaście interesujących beletrystycznie fabuł.

Niezłe książki, tym bardziej, że można się z nimi spierać, szukać danych, przeglądać się w internetowych źródłach, a czytać pod orzechem, na kocyku, w świetle lata

Ach ten Coryllus! To istny, konsekwentny Maciek!