sobota, 18 sierpnia 2018

Tragedia czyni okazję


Pan Bóg pokarał nas mediami, które największą nawet ludzką tragedię potrafią już na poziomie opisu zdarzenia zmienić w nędzną publicystykę. Uruchamiając jednocześnie do działania hordy ludzi do tego stopnia przepełnionych nienawiścią, że już zupełnie niezdolnych do jakiejkolwiek refleksji.

Każdy dzień jest pełen zdarzeń dramatycznych, ludzkiego bólu i śmierci. Każda chwila jest chwilą w której cierpią ludzie. Zdarza się, że śmierć zostaje zauważona przez media i wtedy prawie zawsze mamy do czynienie z wielopoziomowym obłędem. Ostatnia, wciąż opisywana tragedia w Darłówku jest tutaj wymownym przykładem.

Nie ma czegoś takiego jak współodczuwanie bólu i nawet ryzykownie zakładając, że część doniesień medialnych chce wywołać podobny efekt, to wynikiem jest agresywna ciekawość i chciwość na cudzy ból, którego jakość może ocenić szeroka publiczność. Gdyby powrócił zwyczaj publicznych egzekucji masa ludzi byłaby gotowa znieść wszelkie niedogodności podróży, by na żywo obejrzeć cudzą mękę. Dzisiaj mogą popisywać się w Internecie, ale o nich na końcu, bo tylko na koniec zasługują.

Na wstępie media zafundowały nam następujący obraz: Nad morzem wypoczywa rodzina z czwórką dzieci. Nie dość, że na odcinku plaży, który nie jest strzeżony, to jeszcze sami rodzice nie dopilnowali swoich pociech, a morze porwało je na śmierć. Pozornie wszystko się zgadza. W wyobraźni ujrzałem trójkę biednych, pozostawionych wobec żywiołu maluchów. Po chwili okazało się, że dzieci były dużo starsze, co oczywiście nie umniejsza samej tragedii, ale powinno całkowicie zmienić medialny opis, a o niczym podobnym nie słyszałem.

Kiedyś ukuto, zapomniane już słowo „nastolatek” opisujące młodziaków, którzy już nie są dziećmi, a trudno ich jeszcze zaliczyć w szeregi młodzieży. Wbrew pozorom takie rozróżnienie było całkiem konkretnym opisem granic oraz intensywności wymaganej społecznie opieki rodziców. Zawsze pod pręgierzem stawali rodzice, których kilkuletnia pociecha bawiła się sama przed blokiem, sama wchodziła do morza czy jeziora, ale jedenastolatek buszujący po ulicach z przysłowiowym „kluczem na szyi” nie budził niczyjego zgorszenia. Na wsi, podobnie jak dzisiaj, ten próg z powodów pragmatycznych był i jest obniżony o 3-4 lata. Znam to z autopsji, to wiem.

No właśnie. Jako jedynak byłem wobec moich kolegów nieco zapóźniony w nastoletniej samodzielności. Nie przeszkadzało to oczywiście w tym, że w wakacje dostawałem parę złotych na bilet i sam lub z kolegami jeździłem w dni upalne nad jezioro Pątnowskie. Jak spojrzę na skalę czasu, to niewątpliwie pierwsze takie samodzielne rajdy odbyłem jako dwunastolatek. Jechałem nad jezioro, by wodne wyprawiać brewerie. Rodzice w pracy, a lato piękne. Dostawałem instrukcję, czego nie wolno mi robić i jechałem. Portfelik z drobnymi, razem z ręcznikiem i gatkami na zmianę zostawiało się przy kocu kogoś, kto wyglądał w miarę poważnie i do wody! Patologia, czyż nie?

Dawniej dzieci i nastolatków otaczali dorośli ludzie. To nie ma nic wspólnego z tragedią, która jest tu pretekstem, ale warto o tym wspomnieć. Nigdy nikt nie spytał mnie na tej plaży, dlaczego jestem sam, ponieważ ludzie rozumieli, że w ich obecności sam przecież nie jestem.

Ktoś powie, że wówczas panowała inna wrażliwość. I z tym się zgadzam! Gdyby coś mi się wówczas przydarzyło, nikt by nie obwiniał mojej matki. Nikt by nie właził jej z buciorami w cierpiącą duszę. Z tym się zgadzam! Ta cała medialna, narzucana nam empatia jest w najlepszym wypadku podglądactwem, ohydną manierą szukania winnych wśród najbardziej cierpiących. Manierą, prowokującą do wynurzeń ludzi stojących sto kilometrów od granicy jakiejkolwiek przyzwoitości.

Tragedia jako przyczynek do dyskusji o polityce prorodzinnej rządu. Ludzka tragedia jako pole politycznego ataku, jako wyraz absolutnej pogardy… To jest zbyt wstrętne, żeby o tym pisać. Jeśli chcecie się przekonać, jak nisko może upaść istota potrafiąca pisać poczytajcie komentarze na internetowych portalach skierowanych do gawiedzi. Na dodatek to już stały element, żelazny punkt programu, że się tak wyrażę.  

wtorek, 14 sierpnia 2018

Gra w Biedronia o podział konfitur w Europarlamencie


Gra w Biedronia nigdy się chyba nie skończy. Jest to rozrywka tak nudna i przewidywalna, że nie sposób zrozumieć motywacji grających w nią specjalistów od politycznego dymu. Trudno też dociec, jaką rolę odgrywa w niej sam Biedroń. Czy jest pionkiem na politycznej planszy, czy jedną z pośledniejszych, ale jednak figur? Przed kilkoma tygodniami wysłuchałem wywiadu z tym dziwnym człowiekiem i moje ówczesne cierpienie w ogóle nie pomogło mi nabyć stosownej wiedzy. To było wtedy, gdy PO do spółki z PiS nie udzieliły mu absolutorium i jego oburzenie tym faktem było chyba świeże i szczere.


Pan Robert potwierdził w tym wywiadzie, że jego najsilniejszą stroną jest niczym nie ograniczona megalomania, oraz absolutny brak politycznego rozumu. Sądziłem naiwnie, że jego namolni promotorzy schowają go gdzieś przynajmniej na jakiś czas, ale moje nadzieje okazały się płonne. Tym razem ogłaszają jego wielki plan pod nazwą „Kocham Polskę”. Oczywiście w ramach sondowania szans sam bohater dystansuje się od sprawy, ale jest to metoda stosowana za każdym razem, gdy mocodawcy pana Biedronia próbują wypuścić go na szersze polityczne wody. Jestem zdumiony, że im się to jeszcze nie znudziło.

Tym razem pomysł dotyczy wyborów do Parlamentu Europejskiego, czyli po prostu konfitur. Jak zwykle powodzenie akcji nie zależy od pana Roberta, a tym razem od prezydenta Dudy, który jeśli nie zawetuje zmian w ordynacji wyborczej, uczyni cały plan bezsensownym i Biedroń setny raz będzie zmuszony powrócić do polityki lokalnej. Oczywiście na chwilę, bo zaraz wybory samorządowe i trzeba będzie się zdecydować, czy nie czas zawalczyć o stanowisko prezydenta Polski. Nie jest lekko być panem Biedroniem!

W ten sprytny publicystycznie sposób dochodzimy do zmian w ordynacji wyborczej, dyskryminujących mniejsze ugrupowania polityczne. Nie dającej szans nowym inicjatywom. Muszę w tym miejscu wyrazić zdziwienie, że pan prezydent Duda jeszcze się zastanawia nad jej podpisaniem. Veto byłoby poważnym błędem, a samo podwyższenie progu, wynikające ze struktury wyborów jest jak najbardziej korzystne także dla nowych inicjatyw politycznych, które by trwać dłużej niż sezon muszą zaczynać od zgoła innych wyborów.

Przy obecnej ordynacji szans nie zyskują bynajmniej mniejsze partie polityczne, a byty celebrycko-medialne, przy czym ich kreacja odbywa się tylko i wyłącznie w kontekście wspomożenia/zaszkodzenia większym partiom. W zasadzie jest to najlepsza szansa by zaistnieć tanim kosztem, przy minimalnym wkładzie pracy i bliskim zeru poczuciu odpowiedzialności wobec elektoratu.

Nikt nawet nie kryje, że polega to głównie na zebraniu „znanych nazwisk” a dalej to już tylko prostackie „jadziem z tym koksem, a głupki niech głosują, a potem się cieszą”. Żadna partia zbudowana na sukcesie w wyborach do europarlamentu nie przetrwa, ponieważ znanym nazwiskom chodzi jedynie o ich osobiste przetrwanie w polityce. Dlatego tworzą rozmaite miraże, od prawa do lewa. Miraże właśnie w rodzaju „Kocham Polskę”.

Mniejsze partie, aby stać się większymi muszą pracować, tworzyć struktury, własny obieg idei, znaleźć sposoby na pozyskanie ludzi, którzy ich otaczają na co dzień. Tego nie robią w ogóle, a jeśli robią, to źle. Aby odróżnić się od rządzącego centrum starają się pokazać swój radykalizm, w związku z czym zamiast pozyskiwać, straszą. 

Najgorsze, że ich liderzy zdają się być zachwyceni taką sytuacją. W miejscu przebiera nogami lewackie Razem, podobnie jak Narodowcy wszelkiego rodzaju, którzy również nie potrafią wykorzystać żadnej społecznej okazji by zaistnieć w polityce. O "liberalnych liberałach" wiadomo tylko tyle, że gdzieś tam się tlą, a ich niedawni liderzy od czasu do czasu robią z siebie błaznów w telewizji czy internecie. 

Odpowiedzcie sobie na proste pytanie:
Dlaczego takie byty zasługują na konfitury, skoro nie potrafią upiec najprostszego politycznego chleba?

poniedziałek, 13 sierpnia 2018

Trędowata i inne klęski spuszczone na nasze biedne głowy

Helena Mniszkówna, która sama należała do tak zwanej sfery wyższej opisała jej byt codzienny oraz ekscesy miłosno-towarzyskie w sposób charakterystyczny dla osoby, która nigdy nie bywała na dworze. Nawet, pardą, z jajami. Jej sukces wynikał z tego, że konsekwentnie pisała z perspektywy właśnie takiej osoby. Nie mam pojęcia, czy świadomie, czy z braku zmysłu obserwacji, ale udało jej się trafić w tak zwane potoczne wyobrażenie o życiu ziemiaństwa. O tym wyobrażeniu wiele mówi sukces frekwencyjny adaptacji „Trędowatej” nakręconej w 1976 przez Jerzego Hofmana nie tylko w Polsce, ale i na przykład w ZSRR, co z wielu powodów jest dość zabawne.

Tak sobie kombinuję, że metoda Mniszkówny jest bardzo żywa w dzisiejszych czasach, tyle tylko, że obecnie stosuje się ją przeważnie do opisu tak zwanego ludu. Poczynając od popularnych seriali, przez propagandę polityczną, a kończąc na dziwacznych analizach socjologicznych upowszechnianych przez media. Fałszerstwo dotyka samego języka. W takich serialach jak „Rancho” czy powiedzmy „Ojciec Mateusz” prosty człowiek, gdy już zacznie mówić, koniecznie musi przestawiać szyk zdania na nieprawidłowy i akcentować na wschodnią modłę, ale też fałszywie. Z tej racji, że sam jestem prostym człowiekiem, a żyjąc w prowincjonalnym miasteczku jestem otoczony równie prostymi ludźmi, z całą stanowczością mogę stwierdzić, że nikt, ale kompletnie nikt nie mówi w taki sposób. Za tym oczywistym fałszem idą kolejne, zupełnie jakby fałszywy język determinował zachowania, gradacje ważności problemów i całe codzienne życie.

To są tylko pozorne błahostki, jeśli przypomnimy sobie, jak unieważniono sztukę powstającą poza obiegiem akademickim tworząc kanony sztuki ludowej, rynek na nią i centrum dystrybucji w postaci Cepelii. Jako dziecię trafiłem do pracowni ludowego artysty, który wyrabiał święte figury i frasobliwych Jezusów. To znaczy wtedy akurat nie wyrabiał, ponieważ za darmochę rzeźbił właśnie realistyczną figurę jakiegoś świętego dla miejscowego kościoła. Oczywiście jako dziecko, o nic nie śmiałem zapytać, ale zdziwienie pozostało, że tu powiewająca szata, a tu te niemalże kloce.

Widzenie świata przez ludzi nadających ton kulturze czy politycznej propagandzie jest skażone tym, że sami są jej odbiorcami, a misję zmieniania czy jak sądzą poprawiania świata w którym żyjemy traktują nadzwyczaj poważnie. Z takiej perspektywy człowiek, który znajduje się choć o kilka metrów od granic środowiska w jakim sami żyją jest dla nich człowiekiem równie egzotycznym jak australijski Buszmen. Jeśli z konieczności zawodowej muszą go dostrzec i opisać, są w stanie uczynić to tylko jednowymiarowo. I takiego płaskiego, jakby wyciętego z kartki papieru człowieka próbują ożywić i tchnąć w niego stosownego ducha. Tak się nie da.

Nędza demiurgów politycznej propagandy wynika nie tylko z marności metody i braku rzetelnej obserwacji, ale i z tego, że różnorodność kanałów przepływu opinii oraz idei sprawia, że z kreatorów stali się dziwadłami. Straty zaś, jakie ponieśli i nadal ponoszą są po prostu nie do odrobienia. Tym bardziej, że konieczności życiowe zmuszają ich do uporczywego trzymania się politycznych podnóżków swych mocodawców. Na rynku propagandy nie zmieni się nic, dopóki płacący za tego typu usługi nie zorientują się, że są robieni w bambuko, a dystans pomiędzy nimi a wymarzonym i wedle zapewnień specjalistów ciemnym elektoratem zamiast zmniejszać się, powiększa się dosłownie z każdą propagandową akcją.

Mamy na przykład w miarę młodego polityka, który chce zyskać popularność wśród młodzieży. W związku, że na co dzień przygląda się młodzieży w postaci partyjnej młodzieżówki, swoim asystentom i tym podobnym reprezentantom, wydaje mu się, że klucz do serc tej części elektoratu ma w ręku. Dla pewności pyta speców od wizerunku i analityków, którzy za swoje światłe przemyślenia wystawiają faktury, co jest jedyną realną rzeczą w całej operacji. Potem oczywiście wychodzi na durnia i zaczyna snuć powieści, jaka ta młodzież jest głupia, niewdzięczna i otumaniona przez wroga.

Nie może być inaczej, ponieważ dla nich wszystkich człowiek jawi się, o czym napisałem powyżej, jako postać jednowymiarowa. Wybór cechy nadrzędnej, która determinuje polityczne poczynania jednostki kiedyś wydawał się dość skuteczny, ale chyba nikt nie poinformował politycznych macherów, że to już przeszłość. Rozumiem, że to dość trudne, ta wielowymiarowość współczesnego człowieka, ale nie ma przymusu tkwić w jawnych błędach i jeszcze uważać się przy tym za wielce sprytnego i nowoczesnego.

Jedyną rzeczą jaka się udała partyjnym propagandzistom, to doprowadzenie niewielkiej części populacji do autentycznej fiksacji, ale na tym nie da się nigdzie zajechać. Ludzie, choć lubię retorycznie nazywać ich „dziwnymi” w swojej masie są rozsądni. Łatwiej przy tym rozzłościć ich niż pozyskać i o tym w ogóle dziwnie łatwo się zapomina. Ludzie nie lubią przesady i budzenia w nich samych wewnętrznego konfliktu. Wbrew temu co się powszechnie sądzi spór polityczny choćby z bliskimi osobami nie jest niszczący. Najgorszy jest spór wewnętrzny, gdy zamiast zmniejszać, poszerza się pakiet przedstawiany jako konieczny do zaakceptowania w ramach poparcia dla partii X czy Y. Dlatego rozsądny polityk tnie radykalizm nawet, gdy pozornie jest mu na rękę, a polityk głupi funduje rozwrzeszczanym agitatorom radykalizmu stosowne nagłośnienie.

Poza wszystkim obywatel nie powinien być przez okrągły rok pompowany politycznymi emocjami niczym w szczycie kampanii wyborczej. To rzecz pierwsza. Do tego dochodzi prawdziwy i niepohamowany wręcz wrzask polityczny ewidentnych już szaleńców. Jeśli ktoś sądzi, że w ten sposób nęci elektorat jest w błędzie. Męczy po prostu ludzi niczym biegający po ulicach wariat, który z jednej strony jest ponoć niegroźny, ale na wszelki wypadek lepiej przejść na drugą stronę ulicy. Co dziwne największymi wariatami wydają się być zaangażowanie w polityczną wojnę dziennikarze. Świat, który kreują jest już do tego stopnia oddalony od świata w którym żyjemy, że bez żadnej przesady można pisać o rzeczywistości równoległej. Niczym małe upiory, sączące w nasze żyły trąd z piosenki „Czerwony autobus” Kaczmarskiego.

Zacząłem od „Trędowatej” pani Mniszkówny, a kończę „trądem” Kaczmara. Jak to się ładnie ułożyło!

wtorek, 7 sierpnia 2018

Czy Polska jest już państwem kolonialnym?


Ludzie są naprawdę dziwni. Napisze jeden z drugim tekst o tym, że Polacy powinni migiem wracać powiedzmy z Wielkiej Brytanii na Ojczyzny łono, ponieważ zamiast pracować na dobrobyt tamtejszych anglosaskich cwaniaków, lepiej żeby przelewali pot ku chwale Polski. Doda przy okazji, że powinno się im stworzyć jakieś specjalne warunki, ale w to już mniej się wgłębia. Potem je obiad i smaruje tekst o zalewaniu Polski przez tanią siłę roboczą ze wschodu. Mnoży, dodaje, dzieli i najlepsze, że wszystko mu się zgadza w ramach jego patriotycznej roboty.
Rozumiecie? Nasi harują na obczyźnie, a żywioł ze wschodu nas kolonizuje. Wychodzi na to, że jakby się nie odwrócić zawsze mamy pod górę. Na dodatek takie obłędne ględzenie zdobywa poklask, szczególnie gdy autor raczy domieszać do swoich wywodów krwawe łuny przeszłości. Z jednej strony alarm, że wymieramy, z drugiej dziwaczna chęć otorbienia się właśnie w tym wymieraniu. Do tego dochodzą przeciwnicy jego argumentów, którzy diabli wiedzą czemu majaczą o wielonarodowej Rzeczpospolitej. To są wszystko bajki, dosłownie z mchu i paproci, tyle tylko, że niektórzy bajkopisarze biorą rzetelne wynagrodzenie od  sponsorów wcale nie kojarzących z dziecięcymi urojeniami.

Z drugiej, tej naiwniejszej strony mamy pokłosie lat minionych, gdy społeczeństwu podstawiono zniekształcające lustro wykradzione z bankrutującego lunaparku. A w lustrze zamiast człowieka – pokraka, zamiast państwa – pokraka i tyle, że można było się pośmiać, pilnie rozglądając się za drogami ucieczki. Widać, że wielu zasmakowała taka zabawa i choćby przyprawili sobie husarskie skrzydła będą zawsze wyglądali jako chore gołębie, razem ze swoją dziwaczną logiką.
Polska, aby wejść na drogę prawdziwego rozwoju, w swoich obecnych granicach powinna liczyć co najmniej 50 000 000 obywateli. No chyba, że ktoś ma życzenie mieszkać w skansenie przyrodniczo-historycznym. 

Droga do uzyskania takiej populacji nie jest łatwa i prawie niemożliwa do opisania w ramach sensownej futurologii społecznej. ( Jest w ogóle coś takiego?) Ludzie muszą pojąć, że jest to forma ekspansji wobec ludów sąsiednich. Nie zabiera się ziemi, a oraczy. Świat bowiem niepostrzeżenie zmienia priorytety, w pokrętny sposób wracając do bardzo starych porządków.  Nie ma oczywiście mowy o zbrojnych rajdach w celu pozyskania rąk do pracy, ale jak widać można się bez tego obyć.

Bunt przeciwko takim porządkom sprowadza się i jest najbardziej nośny, gdy jego głosiciele opowiadają, że P.T. Ukraińcy czy im podobni pracownicy odbierają Polakom miejsca pracy. Czyli w ramach samoobrony przed obcym żywiołem Polak powinien, gdy zachodzi taka patriotyczna potrzeba zasuwać na dwóch etatach. To może od razu wprowadzić przymus pracy, szczególnie w gałęziach gospodarki, gdzie „rozwydrzonemu” Polakowi nie chce się zginać karku? Takie teorie są zwykle dziełem ludzi, dla których umycie naczyń po obiedzie jest ciężką pracą fizyczną.

Zawsze sądziłem, że pragmatycznym ideałem jest zarabianie pieniędzy bez przesadnego wysiłku, ale widzę, że wielu nadal chętnie odwołuje się do haseł, które można było spotkać rozwieszone w czasach komuny na płotach okalających zakłady pracy. Trochę przesadzam, bo w takiej Anglii propaganda skierowana przeciwko pracowitym innych nacji jest praktycznie bliźniaczo podobna, choć poddani Królowej nigdy w takim stopniu jak my nie zaznali mocy propagandy komunistycznej. Tyle tylko, że tam werbalny atak na przybyszów z europejskiego wschodu, zaspokaja potrzeby emocjonalne, których bezkarnie wyrazić już nie można.

Problemem dla nas nie jest milion czy dwa miliony Ukraińców, a raczej fakt, że na razie bardzo ostrożnie osiedlają się na stałe na naszym terytorium. My bowiem, nie dość, że ich potrzebujemy w celach oczywistych, to przede wszystkim potrzebujemy ich dzieci. To są zresztą procesy rozłożone na dziesięciolecia, ale ich pierwociny oglądamy tu i teraz. Aby rozwijać Polskę potrzebujemy ludzi, technologii, pieniędzy oraz stałego rozwoju infrastruktury. Jeśli zabraknie pierwszego czynnika, sama idea wielkiej, silnej Polski zawali się nam na łeb i pod tymi gruzami sczeźniemy.

poniedziałek, 6 sierpnia 2018

Chytre brodate panny kontra rzymskie legiony, czyli historia Polski via Hollywood

Wydaje się, że poprawianie wizerunku Polski poprzez projekty wizerunkowo-artystyczne to jeden z lepszych pomysłów biznesowych, a do tego całkowicie bezpieczny dla organizatorów podobnych szwindli. Bezpieczeństwo gwarantuje państwo, które jest zleceniodawcą tej bredni, a w ostatecznym rozrachunku także recenzentem, który z założenia nie może się przecież przyznać do tak grubego błędu. W tej chwili można jeszcze zakończyć hucpę pod nazwą Polska Fundacja Narodowa i wyjść z tego świństwa ogłaszając sukces oszczędnościowy, w charakterystyczny dla obecnej propagandy sposób, ale oczywiście wybrano brnięcie dalej, co oczywiście w najlepszym przypadku skończy się serią skandali korupcyjnych i wielkim rozczarowaniem P.T. naiwniaków.

Pomysł z panem Cezarym Śliwowskim i transferem gotówki do Hollywood, aby to zainteresowało się historią Polski to prawdziwe kuriozum. Tkwi w nim tylko jedna jedyna zaleta, a mianowicie taka, że w podobny sposób nie próbuje się reanimować naszego przemysłu filmowego, który jest od dawna autentycznym trupem i nie da się wskrzesić go sposobami doktora Frankensteina.

Działalności oraz pomysłów PFN nie da się nawet rozpatrywać w kategoriach sukcesu czy klęski. Samo jej powstanie skażone jest grzechem nieprzystojnego w środowiskach ludzi wykształconych idiotyzmu. Wykreowano bowiem potrzebę, która w swojej istocie jest brednią i jako takiej nie da się jej zaspokoić w żaden sposób. Sprawą dyskusyjną jest jedynie to, jak wiele dolarów uda się zmarnotrawić nim ktoś zorientuje się, jacy szatani są tutaj czynni.

Po pierwsze, czego nie zauważają nasi decydenci, światowy porządek kina popularnego został ustalony dawno temu i akurat Polska i nasza historia została bez przydziału. Nie różnimy się w tym od większości narodów. Na przykład głównym reprezentantem całej Europy Środkowej jest hrabia Dracula i nawet miliard dolarów nie pomoże, by zepchnął go z tronu nasz Sobieski. Nie wiem, czy jakoś szczególnie odpowiada to Rumunom, ale ich próby opowiedzenia o walkach z Rzymianami czy imperium otomańskim jakoś nie trafiły do przekonania szerszej publiczności. Kino popularne to, wbrew technicznym fajerwerkom, zakurzona rekwizytornia, która praktycznie nie przyjmuje nowych eksponatów. Owszem, z powodów politycznych zmienia się wróg, czarny charakter z którym walczy dobro, ale emocje i większość dekoracji pozostaje taka sama.

Pomysł na PFN a teraz na hollywoodzką inwazję wynika pewnie z przykładów rażącego fałszowania polskiej historii. To dobry pretekst, ponieważ trafiający na podatny grunt naszych narodowych przeczuleń. Niemniej jest to brednia, która w ogóle się nie liczy w skali globalnej. Na potrzeby wewnętrzne różne cwaniaki podnoszą krzyk, że w światowym kinie Polska stała się czarnym, ponurym lunaparkiem, gdzie nie działo się nic poza zagładą Żydów. To oczywiście nieprawda, ale gdyby nawet tak było rzecz nie ma najmniejszego wpływu na propagandowy wizerunek Polski, ponieważ sam odbiór dotyczy przede wszystkim środowisk, które od dziesięcioleci tkwią i tak w podobnym przekonaniu.

Ktoś mnie skontruje, że Niemcy kładą większe sumy na stół, by swoją historię wybielić. Po pierwsze, czy my musimy? Czy my jesteśmy Niemcami? Oni i tak nie mają najmniejszych szans, skoro nawet ciemna strona mocy w Gwiezdnych Wojnach jest skrojona na ich podobieństwo. Rzecz nie w tym, czy ewentualne filmy będą ciekawe, a losy ich bohaterów pasjonujące. Nasza historia, z czym wypada się zgodzić, sama w sobie jest nielichym scenariuszem, ale do jej pokazania potrzebna jest nasza własna rekwizytornia, co od razu unieważnia nasze globalne aspiracje. Na taką nie ma bowiem miejsca w ogólnoświatowej wyobraźni i wrażliwości. Wszystko należałoby opowiedzieć od początku. To tak, jakby nigdy w historii kina nie kręcono westernów i nagle ktoś wpadłby na pomysł, że ten dziki zachód wart jest opowiedzenia. Tylko szaleniec podjąłby się dzisiaj takiego zadania. Kim dla widza byliby zarośnięci niedomyci ludzie w kapeluszach przeganiający po równinach bydło, dziwne drewniane miasteczka, rozdrażnienia kończone strzelaniną z broni krótkiej… Wszystko należałoby wyłożyć od początku, a kino to nie sala wykładowa. Na tej zasadzie nigdy nie wprowadzimy do światowego obiegu naszych dzikich pół, polskich powstań czy naszych bohaterów wojennych i każdy dolar wydany na podobną próbę jest dolarem wyrzuconym po prostu w błoto.

Dziwi już sam poziom aspiracji, bo nie jestem w stanie zrozumieć, po jaką cholerę stręczy się nam coś podobnego? Poza reakcją na zaczepki podobnie bezradnych w opisie swych dziejów nacji nie ma w tych promocyjnych poczynaniach cienia sensu. Wyobraźnia przeciętnego odbiorcy została ukształtowana bez naszego udziału i pchamy się w jej czeluście całkiem niepotrzebnie. Nawet koniec świata, inwazja obcych czy krwiożerczych zombie zostały zawłaszczone, a co dopiero historia i wojny. Założę się, że jeśli jesteś miły czytelniku kinomanem, lepiej znasz Manhattan z jego Central Parkiem niż sąsiednie miasteczko.

Poza tym trzeba mieć świadomość, że filmy pochłaniające gigantyczne budżety są z konieczności biznesowej kierowane do jak najszerszej publiczności, co tak naprawdę oznacza, że górna granica refleksji ustawiona jest wyjątkowo nisko. Im większy zakładany zasięg, tym większe uproszczenie i tym więcej zrozumiałych dla tamtejszej widowni klisz fabularnych. Gdyby Hollywood nakręcił film o Powstaniu Warszawskim, który znalazłby szeroką światową widownię, my wychodzilibyśmy z kina z gębami czerwonymi ze wstydu.

- No tak, ale to nie film dla nas – ktoś zauważy przytomnie.

Racja, czyli z góry i dobrowolnie przyjmiemy każdą brednię, byle o nas. Słowacy zyskali coś podobnego zupełnie za darmo, dzięki cyklowi horrorów „Hostel” z których można dowiedzieć się, że wypoczynek na Słowacji wiąże się z ryzykiem bycia zjedzonym czy torturowanym na śmierć. Nie jestem pewny, ale chyba Słowacja nie odpowiedziała filmem o urokach tamtejszego hotelarstwa. Może dlatego, że to kraj do tego stopnia ubogi, że nie ma własnej Fundacji Narodowej.


sobota, 4 sierpnia 2018

Przeglądając stare i nowe fotografie


Natknąłem się na dziwną aferę z reklamiarskim acz politycznym popisem aktora Michała Żebrowskiego. Ani mnie to oburza, ani bawi. Problem tkwi w czymś innym. Otóż musiałem uruchomić przeglądarkę, żeby dowiedzieć się, kto to w ogóle jest? Nie, znałem oczywiście aktora Żebrowskiego, choćby z roli Skrzetuskiego w  dziwacznej adaptacji „Ogniem i Mieczem” ale wpatrując się w publikowane obecnie zdjęcia nijak nie mogłem zbić w jedno tych dwóch gąb. Nie jestem jakimś tam fizjonomistą, ale w sekundę rozpoznam Jacka Nicholsona czy innego De Niro, choćby fotografia miała więcej niż pięćdziesiąt lat.

I tak jakoś się stało, że zacząłem przeglądać zdjęcia w sieci. Rozmaite. Przez aktorów, trafiłem do piłkarzy, potem bokserów i siłaczy, a skończyłem na zbiorowych fotografiach kadr profesorskich i nauczycielskich z czasów zamierzchłych, potocznie zwanych „przedwojennymi”. Układ w przeglądarkach jest taki, że obok staroci prężą swe barwy zdjęcia współczesne o podobnej tematyce, co daje asumpt do wyciągnięcia dość zabawnych wniosków.

Na przykład jakość starodawnego retuszu musiała bić na głowę dzisiejsze fotoszopy, bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że na „przedwojennych” zdjęciach wszyscy pozujący wyglądają dokładnie tak, jak człowiek naiwny może wyobrażać sobie przedstawicieli elity intelektualnej. I rzecz nie w brodach, bokobrodach czy fryzurach, ponieważ dotyczy to i szanownych pań.Przecież, do diaska, tytułów naukowych nawet w czasach zaborów nie przyznawano za wygląd!

Na współczesnych nam zdjęciach widzę grupy przypadkowych osób i nie pomagają nawet gronostaje. Gęby po prostu jakieś takie niewyraźne, że trzeba szukać opisu, bo równie dobrze mogłyby być to fotografie zbiorowe absolwentów szkoły powszechnej zrobione na klasowym, sentymentalnym spotkaniu po latach, albo z całym szacunkiem dla zawodu, tramwajarzy przed wyruszeniem w rejs dookoła Warszawy.

Powtarzalność obserwacji jest tak wysoka, że nie można uniknąć pytania, czy wiedzę, kulturę osobistą oraz inteligencję można sfotografować? Jeśli tak, gdzie się ujawnia? W rysach twarzy, spojrzeniu, całej sylwetce, a może unosi się gdzieś wyżej, tuż nad głowami pozujących? Tego oczywiście nie wiem, ale fakt pozostaje faktem. Są też oczywiście zdjęcia prywatne. Starodawni luminarze myślenia najchętniej pozowali w plenerze, czasem z pieskiem, czasem w stroju sportowo-rekreacyjnym, który dzisiaj uchodziłby za wymuskany i dziwnie hipsterski. Nic to nie zmienia. Nadal naukowiec wygląda na naukowca, sędzia na sędziego, wysokiej rangi oficer na wysokiej rangi oficera i tak dalej. Wyobraźcie sobie państwo, że ludzie ci, aby podkreślić swoje intelektualne przewagi nie musieli występować na tle książek, co teraz czyni pierwszy lepszy analfabeta, chcący uchodzić za mądrale.

Oczywiście powyższy tekst to tylko powierzchowna obserwacja, moje wnioski nie są uprawnione, a są jedynie wyrazem tęsknoty za choć minimalnym uporządkowaniem świata pod względem estetycznym. Jakoś nie przekonuje mnie najwyższa pani prezes, skoro wygląda po prostu na przekupkę, ani profesor, który prezentuje się z wdziękiem menela poszukującego wsparcia dla idei „rozbicia” flaszki taniej nalewki. Jasne, mój ogląd jest oglądem chama i przez to w pewnym sensie od razu ulega unieważnieniu.

I tak szczęście, że nie mam dostępu do nagrań dźwiękowych, a niezwykle ciekawe byłoby porównanie sposobu mówienia, używanej argumentacji, tonu głosu, prawidłowości akcentowania, której też nie znajdziemy na ulicy. Ktoś powie, że kiedyś było łatwiej, ponieważ od małego wszyscy ci ludzie prześladowani byli łaciną, greką i podobnymi wynalazkami, a współcześni nam musieli łokciami i kolanami przepychać się przez marksistowsko- leninowską dialektykę i przez to nabrali wyglądu i zwyczajów charakterystycznych dla parobków. 

To trzeba zrozumieć i ja to rozumiem, ale czasem można pomarzyć o czasach, gdy o przynależności do elity nie decydował podpis zawierający wszystkie możliwe i niemożliwe tytuły, ani nawet markowe ciuchy, a elitarność można było rozpoznać na pierwszy rzut oka. Nawet na plaży, co byłoby bardzo wskazane w czasie obecnych upałów,

czwartek, 2 sierpnia 2018

O wzroście, Łokciu i produkcji sukna. Tekst jak najbardziej współczesny


Weźmy takiego Napoleona. Ledwie stał się zagrożeniem, brytyjska machina propagandowa zaczęła przedstawiać go jako złośliwego karła. Bardzo to było sprytne, tym bardziej, że chętnie używała do tego celu swoich znakomitych rysowników i karykaturzystów. Minęło ponad dwieście lat i współczesny człowiek wśród pierwszoplanowych cech Cesarza wymienia jego nikczemny wzrost. Temu przekonaniu w ogóle nie szkodzi fakt, że Bonaparte mierzył 170 cm, co w czasach jego panowania było wzrostem minimalnie ponadprzeciętnym, a i dzisiaj nie zwracałoby szczególnej uwagi.

W ogóle kwestia przeciętnego wzrostu populacji na przestrzeni dziejów jest zupełnie zapoznana, ponieważ przeczy ogólnie przyjętej bujdzie o nieustannie pnącej się w górę krzywej rozwoju fizycznego i psychicznego naszego ludzkiego plemienia. Oparta na zgoła fantastycznych przesłankach każe nam widzieć ludzi średniowiecza, na przykład, jako brudnych, złośliwych niemalże malców. Te przesłanki, któremu jawnie przeczą badania antropologiczne oparte o wykopaliska, zostały ugruntowane w dwudziestym wieku, gdy zaczęto porównywać dziewiętnastowieczne spisy poborowych z przeciętnym wzrostem ludzi współczesnych badaczom. Teraz, gdy wiadomo, że przeciętny wzrost człowieka przypomina na przestrzeni dziejów falującą linię jest już za późno na odkłamywanie faktów.

Owszem, zjazd przeciętnego wzrostu rozpoczął się w wieku siedemnastym, a swoje dno osiągnął dwieście lat później. Na przykład zbroje rycerskie, których wielkość ma dowodzić karłowatości herosów średniowiecza kuto z powodu mody dekorowania wnętrz podobnymi ozdobami w wieku osiemnastym i odwzorowują raczej wzrost i ogólny wygląd współczesnej rzemieślnikom je produkującym populacji. Reszta jest tylko propagandą, w którą chętnie wierzymy, ponieważ miło jest wierzyć, że właśnie my, nasze pokolenia są jakąś tam koroną rozwoju. Oczywiście wzrost człowieka nie jest najważniejszą cechą, ale jako cecha prosta dobrze służy udowadnianiu pewnych cech.

Mamy oto kości królowej Jadwigi. Z ich długości wynika niezbicie, że była to młoda kobieta mierząca od 180 do 182 centymetrów. Opisywana jako piękna, wyjątkowo zgrabna, ale nigdzie jako wyjątkowo wysoka. Nikt z kronikarzy nie zauważa też jakiegokolwiek  dysonansu wobec wzrostu jej królewskiego małżonka. Innym królewskim przykładem jest Władysław znany pod przydomkiem Łokietek. O tym, że mierzył półtora metra przekonana jest większość współczesnych mądrali. Wiedzę swą opierają na napisanym 150 lat po śmierci króla jawnie propagandowym dziele Długosza. Historyk ten zaczął od zmiany samego przydomka, zamieniając Łokieć na Łokietka. Potrzebował bowiem historii o księciu całkowicie wyzutym z praw i szans do korony, który dzięki determinacji dopiął swego i aby uczynić tryumf jego woli jeszcze piękniejszym, dodał mu niemal karłowaty wzrost. Zmiana przydomka, tak pozornie z naszej perspektywy nieistotna jest tu decydująca dlatego, że Łokieć jest twardy, łokciami można się rozpychać i zadawać ciosy, a Łokietek to wiadomo… Na boku zauważę, że Długosz był mistrzem propagandy, a z kolei na jego dziele opierali się kolejni historycy, artyści i w zasadzie wszyscy ci, którzy za najwyższe dobro mają manipulowanie wrażliwością i wyobraźnią ogółu.

Powyższy tekst jest w zasadzie tekstem o tym, jak łatwo przypisywać sobie cechy nadrzędne wobec tych, którzy już nie mają sposobu by się bronić. Jeśli w XVIII czy XIX wieku analfabetyzm wśród warstw ludowych był powszechny, trudno pogodzić teorię nieustannego rozwoju z faktem, że trzysta czy czterysta lat wcześniej przy każdej parafii istniała choćby najprostsza szkółka. Skoro chłop jeszcze dwudziestowieczny w butach chadzał jeno do kościoła (w to też mamy wierzyć) to na jaką cholerę w wieku XV biznes szewski był tak powszechny. Nie trzeba patrzeć na archeologów, a wystarczy zapoznać się ze starodawnymi, obecnie w dużej części dostępnymi w sieci spisami podatkowymi, aktami miejskimi itp.

Lubimy zapominać, że historię kształtują zwycięzcy, a nie mam na myśli jedynie zwycięzców wojennych, ale przede wszystkim tych, którzy zmiany społeczne czy gospodarcze wykorzystali dla własnej korzyści. W ich oczywistym interesie zawsze leżało bowiem zaciemnienie obrazu dawnych porządków i zastąpienie realnej wiedzy sentymentem. Na tej bazie rosną nieporozumienia, których odległe echa sięgają naszego współczesnego realnego bytu i konceptów polityczno-gospodarczych, którym podlegamy.

Weźmy na koniec taki dziwny acz wielce pouczający przykład:

Oto na terenach dawnej Polski nigdy nie produkowano wysokiej jakości sukna. Sprowadzano je na potrzeby warstw bogatszych z Italii czy innej Flandrii, podczas gdy u nas masowo produkowano sukno tanie, na bazie prostych technologii. Zapytanemu o to, dlaczego tak było, współczesnemu człowiekowi przychodzą na myśl kraje dalekiego wschodu, tania siła robocza i zacofanie technologiczne.

I to jest jedna z prostszych pułapek w jaki popada zniewolony propagandą umysł, łatwo przenoszący współczesne doświadczenie w przeszłość. Wytłumaczenie jest bowiem zupełnie inne i dla wielu będzie powodem sporego zdziwienie.

Technologia produkcji wysokiej jakości sukna w wiekach średnich była bardzo mozolna i polegała na wielokrotnym powtarzaniu pewnych czynności. Tak w skrócie, że nie męczyć technicznymi wywodami. W dawnej Polsce nie sposób było po prostu znaleźć robotników, którzy godziliby się giąć kark za takie wynagrodzenie jak w krajach to sukno produkujących. Zaspokojenie finansowe roszczeń umożliwiających taką produkcje wywindowałoby ceny znacznie powyżej obłożonych cłami towarów importowanych. Tanie sukno zaś do momentu, gdy nowocześniejące państwo odebrało ludziom ten przywilej, było produkowane powszechnie i w pewnym momencie stało się jednym ze żwawiej bijących źródeł pozyskiwania przez wieś gotówki.

To tylko taka ciekawostka z czasów, gdy rośliśmy własnym przemysłem. Zaprawdę nie jesteśmy wyżsi, ani specjalnie mądrzejsi od naszych starodawnych antenatów. No i wiadomo, że aby odnieść sukces i się w nim umocnić, musimy być jak ten Łokieć. Znaczy się twardzi, nie mali.

środa, 1 sierpnia 2018

Zaczynając od starodawnego cytatu...


„Każdy mieszkaniec państwa jest jednakże nie tylko poddanym, lecz także obywatelem państwa, to jest: może domagać się od rządu opieki i obrony swojej osoby i swoich interesów i może mieć udział w samym rządzie. Udział ten może być większy lub mniejszy, co od formy rządu i istoty państwa zależy. Otóż nie tylko prawem, ale zarazem powinnością jest obywatela, ażeby udział ten w rządzie, jaki jest mu przez prawo przyznany, starał się dla dobra państwa zużytkować. Uczyni to, jeśli wyrobi sobie zdrowe przekonanie, jak państwo rządzone być powinno. Gdy zaś wszyscy ludzie nie mogą jednakich zupełnie mieć zasad, dobrze więc każdy obywatel działa, jeśli z ludźmi podobnego przekonania się zwiąże i łącznie z nimi zasady swe w zarządzie państwa przeprowadzić się stara. W ten sposób powstają w państwie stronnictwa, które ze sobą współzawodniczą.

Przeciwne sobie stronnictwa i ich nieustanne ścieranie się nie jest bynajmniej dla państwa rzeczą szkodliwą i zgubną, byleby stronnictwa takie starały się przeprowadzić pewne jasno określone zasady polityczne, a nie szukały tylko zaspokojenia swojej ambicji i samolubnych celów i byleby każde stronnictwo dążąc do władzy uznawało rząd istniejący i wspierało go, jak długo istnieje. W takim razie pozostaje powaga rządu pomimo ścierania się stronnictw nienaruszona, ludzie piastujący władzę mają nad sobą nieustanną kontrolę przeciwnego stronnictwa, przeprowadzają swoje zasady stanowczo, a z chwilą kiedy zasady te się przeżyją i nowym miejsca ustąpić muszą, ustępują i oni, robiąc miejsce ludziom przedstawiającym nowe zasady i nowe dążenie.”

Powyżej fragment wstępu napisanego przez Michała Bobrzyńskiego do „Dziejów Polski w zarysie” w 1879 roku. Mam przed sobą wydanie sprzed 44 lat. Dwadzieścia tysięcy egzemplarzy, czyli w starym stylu, gdy materiały historyczne trzymano pod korcem cenzury. 

Nie jest moim celem dyskusja o Bobrzyńskim, tylko próba zastanowienia się, czy wytłuszczony fragment jest tylko przejawem idealizmu autora. Wszak galimatias emocjonalny i bezrozumny, który mamy za politykę z perspektywy czasu służy w zasadzie tylko obniżeniu prestiżu państwa i rządów w nim panujących, czyli jego wartość z konieczności jest jawnie i w oczywisty sposób ujemna.

Nie mam tu na myśli tylko ostatnich trzech lat, gdzie szaleństwo stronnictw opozycyjnych uzyskało chyba swą pełnię i śmiało zmierza w kierunku zdrady stanu, ale i czas wcześniejszy, gdy również, może nie tak agresywnie i na tak szerokim froncie podważano legitymację do rządzenia kolejnych partii czy koalicji wybranych przez obywateli. Zjawiska podobne mają to do siebie, że się kumulują nie tylko na papierze czy w Internecie, ale i w ludzkich sercach, a chęć ciągłego przebijania stawki i natychmiastowego odegrania strat, przywodzi na myśl chorego na nienawiść hazardzistę.

Zaślepienie, absolutne zaślepienie sprawia, że za normalne uważamy obniżenie prestiżu państwa do poziomu ulicy. Konieczność przedstawienia władzy w fałszywym świetle może skutkować wszak nie upadkiem rządzącego państwem stronnictwa, a państwa jako takiego, czy może raczej zmienienia go w absolutną już wydmuszkę zarządzaną ku pożytkowi państw innych. Mam wrażenie, że część klasy politycznej dla zdobycia władzy jest gotowa i na taką przemianę, gdzie Polska stanie się „polską”.

Swoją cegiełkę dokładają też rządzący, nie pomni, że dziewięćdziesiąt procent społeczeństwa chce po prostu dobrze i spokojnie żyć, a ciągłe ucieranie się i ustępstwa wobec szaleńców i politycznych abnegatów, które rozzuchwalają tychże do absurdu są dla szerokich rzesz, w najlepszym przypadku stratą czasu, a w najgorszym doprowadzą do spadku ich poziomu życia i zabicia dopiero rodzących się aspiracji zbiorowych i indywidualnych. 

Miarą naszych szans na rozwój i bogactwo jest, co może brzmi nieco staroświecko, poziom identyfikacji z państwem i zaufanie do jego urządzeń. Kto je podważa i kładzie na szali politycznego sporu, ten jest nie tylko wrogiem rządzącego aktualnie stronnictwa, ale i wrogiem każdego obywatela z osobna. Chcąc rządzić choćby na gruzach państwa, deklaruje jednocześnie, że chce rządzić nami, którzy w tychże gruzach będziemy zamieszkiwali wygrzebane własnym przemysłem nory.