poniedziałek, 13 sierpnia 2018

Trędowata i inne klęski spuszczone na nasze biedne głowy

Helena Mniszkówna, która sama należała do tak zwanej sfery wyższej opisała jej byt codzienny oraz ekscesy miłosno-towarzyskie w sposób charakterystyczny dla osoby, która nigdy nie bywała na dworze. Nawet, pardą, z jajami. Jej sukces wynikał z tego, że konsekwentnie pisała z perspektywy właśnie takiej osoby. Nie mam pojęcia, czy świadomie, czy z braku zmysłu obserwacji, ale udało jej się trafić w tak zwane potoczne wyobrażenie o życiu ziemiaństwa. O tym wyobrażeniu wiele mówi sukces frekwencyjny adaptacji „Trędowatej” nakręconej w 1976 przez Jerzego Hofmana nie tylko w Polsce, ale i na przykład w ZSRR, co z wielu powodów jest dość zabawne.

Tak sobie kombinuję, że metoda Mniszkówny jest bardzo żywa w dzisiejszych czasach, tyle tylko, że obecnie stosuje się ją przeważnie do opisu tak zwanego ludu. Poczynając od popularnych seriali, przez propagandę polityczną, a kończąc na dziwacznych analizach socjologicznych upowszechnianych przez media. Fałszerstwo dotyka samego języka. W takich serialach jak „Rancho” czy powiedzmy „Ojciec Mateusz” prosty człowiek, gdy już zacznie mówić, koniecznie musi przestawiać szyk zdania na nieprawidłowy i akcentować na wschodnią modłę, ale też fałszywie. Z tej racji, że sam jestem prostym człowiekiem, a żyjąc w prowincjonalnym miasteczku jestem otoczony równie prostymi ludźmi, z całą stanowczością mogę stwierdzić, że nikt, ale kompletnie nikt nie mówi w taki sposób. Za tym oczywistym fałszem idą kolejne, zupełnie jakby fałszywy język determinował zachowania, gradacje ważności problemów i całe codzienne życie.

To są tylko pozorne błahostki, jeśli przypomnimy sobie, jak unieważniono sztukę powstającą poza obiegiem akademickim tworząc kanony sztuki ludowej, rynek na nią i centrum dystrybucji w postaci Cepelii. Jako dziecię trafiłem do pracowni ludowego artysty, który wyrabiał święte figury i frasobliwych Jezusów. To znaczy wtedy akurat nie wyrabiał, ponieważ za darmochę rzeźbił właśnie realistyczną figurę jakiegoś świętego dla miejscowego kościoła. Oczywiście jako dziecko, o nic nie śmiałem zapytać, ale zdziwienie pozostało, że tu powiewająca szata, a tu te niemalże kloce.

Widzenie świata przez ludzi nadających ton kulturze czy politycznej propagandzie jest skażone tym, że sami są jej odbiorcami, a misję zmieniania czy jak sądzą poprawiania świata w którym żyjemy traktują nadzwyczaj poważnie. Z takiej perspektywy człowiek, który znajduje się choć o kilka metrów od granic środowiska w jakim sami żyją jest dla nich człowiekiem równie egzotycznym jak australijski Buszmen. Jeśli z konieczności zawodowej muszą go dostrzec i opisać, są w stanie uczynić to tylko jednowymiarowo. I takiego płaskiego, jakby wyciętego z kartki papieru człowieka próbują ożywić i tchnąć w niego stosownego ducha. Tak się nie da.

Nędza demiurgów politycznej propagandy wynika nie tylko z marności metody i braku rzetelnej obserwacji, ale i z tego, że różnorodność kanałów przepływu opinii oraz idei sprawia, że z kreatorów stali się dziwadłami. Straty zaś, jakie ponieśli i nadal ponoszą są po prostu nie do odrobienia. Tym bardziej, że konieczności życiowe zmuszają ich do uporczywego trzymania się politycznych podnóżków swych mocodawców. Na rynku propagandy nie zmieni się nic, dopóki płacący za tego typu usługi nie zorientują się, że są robieni w bambuko, a dystans pomiędzy nimi a wymarzonym i wedle zapewnień specjalistów ciemnym elektoratem zamiast zmniejszać się, powiększa się dosłownie z każdą propagandową akcją.

Mamy na przykład w miarę młodego polityka, który chce zyskać popularność wśród młodzieży. W związku, że na co dzień przygląda się młodzieży w postaci partyjnej młodzieżówki, swoim asystentom i tym podobnym reprezentantom, wydaje mu się, że klucz do serc tej części elektoratu ma w ręku. Dla pewności pyta speców od wizerunku i analityków, którzy za swoje światłe przemyślenia wystawiają faktury, co jest jedyną realną rzeczą w całej operacji. Potem oczywiście wychodzi na durnia i zaczyna snuć powieści, jaka ta młodzież jest głupia, niewdzięczna i otumaniona przez wroga.

Nie może być inaczej, ponieważ dla nich wszystkich człowiek jawi się, o czym napisałem powyżej, jako postać jednowymiarowa. Wybór cechy nadrzędnej, która determinuje polityczne poczynania jednostki kiedyś wydawał się dość skuteczny, ale chyba nikt nie poinformował politycznych macherów, że to już przeszłość. Rozumiem, że to dość trudne, ta wielowymiarowość współczesnego człowieka, ale nie ma przymusu tkwić w jawnych błędach i jeszcze uważać się przy tym za wielce sprytnego i nowoczesnego.

Jedyną rzeczą jaka się udała partyjnym propagandzistom, to doprowadzenie niewielkiej części populacji do autentycznej fiksacji, ale na tym nie da się nigdzie zajechać. Ludzie, choć lubię retorycznie nazywać ich „dziwnymi” w swojej masie są rozsądni. Łatwiej przy tym rozzłościć ich niż pozyskać i o tym w ogóle dziwnie łatwo się zapomina. Ludzie nie lubią przesady i budzenia w nich samych wewnętrznego konfliktu. Wbrew temu co się powszechnie sądzi spór polityczny choćby z bliskimi osobami nie jest niszczący. Najgorszy jest spór wewnętrzny, gdy zamiast zmniejszać, poszerza się pakiet przedstawiany jako konieczny do zaakceptowania w ramach poparcia dla partii X czy Y. Dlatego rozsądny polityk tnie radykalizm nawet, gdy pozornie jest mu na rękę, a polityk głupi funduje rozwrzeszczanym agitatorom radykalizmu stosowne nagłośnienie.

Poza wszystkim obywatel nie powinien być przez okrągły rok pompowany politycznymi emocjami niczym w szczycie kampanii wyborczej. To rzecz pierwsza. Do tego dochodzi prawdziwy i niepohamowany wręcz wrzask polityczny ewidentnych już szaleńców. Jeśli ktoś sądzi, że w ten sposób nęci elektorat jest w błędzie. Męczy po prostu ludzi niczym biegający po ulicach wariat, który z jednej strony jest ponoć niegroźny, ale na wszelki wypadek lepiej przejść na drugą stronę ulicy. Co dziwne największymi wariatami wydają się być zaangażowanie w polityczną wojnę dziennikarze. Świat, który kreują jest już do tego stopnia oddalony od świata w którym żyjemy, że bez żadnej przesady można pisać o rzeczywistości równoległej. Niczym małe upiory, sączące w nasze żyły trąd z piosenki „Czerwony autobus” Kaczmarskiego.

Zacząłem od „Trędowatej” pani Mniszkówny, a kończę „trądem” Kaczmara. Jak to się ładnie ułożyło!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz