piątek, 24 czerwca 2016

O Mistrzostwo Europy 16. Dlaczego piłka?


Piłka nożna jest najpopularniejszym sportem w znanej nam części kosmosu, ponieważ jest to najbardziej ludzka gra, jaką wymyślono. Jeśli zdarzy się, że napotkamy na swej drodze „obcych” jednym z ważniejszych zadań, zaraz po wycyganieniu od nich tajemnic napędu grawitacyjnego i pigułek przedłużających nasze nędzne życie do lat trzystu, będzie skopanie im tyłków w meczu futbolowym. Dlaczego akurat piłka?
Jest siedem zasadniczych powodów.
1. W piłkę może skutecznie grać prawie każdy. Nie decyduje wzrost, ani siła fizyczna. Na boiskach piłkarskich nie widzimy horrendalnie umięśnionych atletów, ani nakoksowanych do obłędu biegaczy. Piłka, co by nie powiedzieć o możliwościach wydolnościowych graczy, jest grą ludzi przeciętnych fizycznie.
2. Aby rozegrać fascynujący mecz piłkarski, nie trzeba nic więcej, poza, mniej więcej kulistym przedmiotem, który można kopać i popychać nogami. Reszta jest luksusem. Spróbujcie zagrać w koszykówkę bez koszy, albo w siatkówkę, bez siatki i wyznaczonego liniami boiska. To będzie tylko dziwna zabawa, a tu wystarczy cokolwiek, czym wyznacza się bramki i coś do kopania. Nie jest przypadkiem, że pamiętam z dzieciństwa mecz rozegrany piłką do tenisa, na wydeptanym trawniku koło torów. Mecz zakończony zwycięstwem 25-24, w którym strzeliłem decydującą bramkę leżąc na murawie, w wyniku czego zostałem zaatakowany przez rozemocjonowanego kolegę o dźwięcznym pseudonimie Bibas. Pozdrawiam!
3. Piłką można się fascynować na każdym poziomie. Tylko w meczu piłkarskim dziewiątej ligi, można znaleźć elementy porównywalne z zagraniami na poziomie mistrzostw świata. Inne gry są skażone specjalizacją i tylko absolutna elita graczy może skutecznie budzić podziw kibiców, podczas gdy na meczu B klasy, stosunkowo łatwo zobaczyć gola strzelonego z trzydziestu metrów w samo, prawda, okienko!
4. Piłka nie jest grą inflacyjną. Mecz, jego najwspanialsze fragmenty można zawrzeć w trzyminutowym skrócie i da to oglądającemu, jakiś tam obraz gry. Na tej samej zasadzie, mecze futbolowe zostają w naszej pamięci. Nie sposób wyobrazić sobie fascynującego meczu koszykówki, zakończonego wynikiem 0-0, a historia piłki kopanej jest pełna takich wydarzeń.
5. Futbol jest grą sensacyjną. Jedyną, gdzie przed pierwszym gwizdkiem każdy może liczyć na sukces. Bierze się to z ludzkiej niedoskonałości ( hi, hi ) w operowaniu kończynami dolnymi. Wystarczy pechowy dzień faworytów zderzony z meczem życia naszego bramkarza i już mamy radosną niespodziankę. Choćby, przepraszam wrażliwych, nasz mistrzowski Stelmet Zielona Góra narobił w portki, na sto meczów z mistrzem NBA przegra sto, a taki Piast Gliwice zawsze będzie miał swoje szanse, wybiegając na boisko przeciwko Realowi Madryt.
6. Na piłce nie trzeba się znać, nie tylko, by kibicować, ale nawet by zgarnąć pełną pulę dostarczonych przez graczy emocji. Odwieczne ględzenie o kobietach, nie znających zasad spalonego, psu na budę! Niby, akurat tutaj sytuacja jest zbliżona do innych sportów, bo nie wierzę, by rozśpiewane trybuny meczów siatkarskich, wypełnione były znawcami tej gry, ale nagroda za kibicowanie i to, co zostaje w pamięci... Patrz na punkt trzeci.
7. Piłka jest zbiorem wszystkich naturalnych aktywności i stosunkowo łatwo powiązać tę grę nawet ze starożytnymi Igrzyskami Olimpijskimi. Poza rzucaniem ciężkimi przedmiotami, mamy tu wszystkie obecna tam formy aktywności. Bieg, walkę, zapasy... Piłka jest zbiorem, konglomeratem absolutnej przeciętności z gwiazdorskim wyczynami obdarzonych przez Boga indywidualności. Każdy chłopiec może wyobrażać sobie, że będzie drugim Lewandowskim, a tylko nieliczni wyrośnięci chudzielcy mogą inspirować się wspaniałymi karierami Kurka czy Wlazłego.
Prawdziwy, szczery kibic piłkarski, zaciska kciuki i drze mordę, by wspomóc Naszych w każdym sporcie. Siatka, ręczna, hokej, rugby... Tam, gdzie emocje i gdzie gra Polska, tam znajdziesz fanów piłki kopanej. Odwrotnie, niekoniecznie. Od lat słyszę, że nożna to sport dla plebsu i takie tam. Na dzień przed wielkim meczem, powstrzymam się przed rozwijaniem tego tematu.
Jest i tajny punkt ósmy, składający się z jednego słowa.
8. Wygramy!

czwartek, 23 czerwca 2016

O Mistrzostwo Europy 15. Dobrzy faworyci, źli barbarzyńcy.


Piłkarze rozegrali trzydzieści sześć meczów, i tak jakoś wyszło, że w ćwierćfinale nie zobaczymy Hiszpanów albo Włochów. Na dodatek, zwycięzca ich starcia trafia na Niemców. Zwolennicy przewidywalnych tryumfów narzekają, że nie godzi się odprawiać z kwitkiem tak słynnych drużyn, nim gra o złoto wkroczy w decydującą fazę. Na szczęście obecne Mistrzostwa Europy, podobnie jak każdy wielki turniej, mają swój własny oryginalny scenariusz, własną dynamikę i tworzą własnych bohaterów.  Na przykład, przy całych zachwytach nad ambicją Islandczyków, wielu traktuje  ich awans do fazy pucharowej  jako dysonans, zapominając, że tak naprawdę turniej rozpoczął się dwa lata temu i właściciele wielu gejzerów wyeliminowali, dwukrotnie ogrywając do jaja, trzecią drużynę świata, czyli Holandię. Czy ktoś przytomny dziwiłby się widząc Olendrów w jednej ósmej finału?
Wróćmy na moment do eliminacji i przypatrzmy się, skąd się wzięło szesnaście drużyn, z których każda ma szansę na zdobycie Mistrzostwa Europy. Okazuje się nagle, że najsilniejszą, mającą największy potencjał grupą eliminacyjną była nasza grupa, ponieważ zespoły w niej grające, w komplecie awansowały do szesnastki. Fakt, że Irlandczykom pomogli, grający rezerwami Włosi, nie umniejsza ich sukcesu. Szkoci mogą sobie teraz pluć w szkockie brody. Podobnie w samych finałach, choć dzięki systemowi rozgrywek, nie było to niczym osobliwym, z naszej grupy wywlókł się na szerokie wody komplet zespołów, i znowu awansowała Irlandia, tylko inna. To była taka dygresja, by wzmóc nieco optymizm wśród czytelników tego bloga
Najpopularniejszym argumentem tłumaczącym kłopoty faworytów jest gadka o zmęczeniu sezonem. Nie neguję liczby rozgrywanych przez najlepszych meczów, ale to żaden argument. Gra wśród świetnych zawodników, reprezentantów własnego oraz innych krajów, w lidze, gdzie tak jak w hiszpańskiej, odprawia się słabszych rywali kilkoma bramkami, a każde dotknięcie wielkiej gwiazdy jest traktowane jak napad na bank, nie jest znów taką tragedią. Spytajcie piłkarzy grających na zapleczu angielskiej ekstraklasy. Tu chodzi raczej o kłopoty z mobilizacją, gdy faworyzowany team mierzy się z przeciwnikiem, którego gracze są dla mistrzów jakimiś anonimowymi barbarzyńcami. Nie dość, że nie wiedzieć czemu chcą wygrać, to jeszcze nie przebierają w środkach.
Takich dzikusów przystąpi do dalszej gry dokładnie połowa, o ile zaliczymy do nich reprezentację Polski. O dziwo, uważam, że byłoby to nieco naciągane. Naszpikowana piłkarzami grającymi w najlepszych ligach Chorwacja jest liderem, ale właśnie liderem barbarzyńców, podczas gdy nasz zespół niepostrzeżenie, krok po kroku, troszkę trzymając za rękaw Niemiaszków, przesunął się do strefy akceptowalnych, powiedzmy, ćwierć faworytów. Ale dwie Irlandie, Walia, Węgrzy, Słowacy i dzielni Islandczycy, postrzegani są jako zakały turnieju, których zrządzenie losu wyforowało na tak znaczące miejsce w tegorocznej imprezie.
Oczywiście wszyscy deklarują szacunek dla takich rywali, wychwalają ich zaangażowanie i umiejętność gry zespołowej, ale jak tak potencjalni mistrzowie siedzą w szatni, stukając niecierpliwie korkami w lśniącą posadzkę, tak naprawdę, zbliżający się mecz odhaczyli w swoich łepetynach jako wygrany. Kto tak kombinuje, zdziwi się niewąsko. A potem wypluskany przy brzegu egzotycznej wyspy, będzie w śliczniutkim barze, sącząc wyszukane koktajle oglądał mecze półfinałowe.
W sobotę rozpoczyna się najstraszniejsza dla kibiców tura. Kto przegra, wraca z niczym. Mgła niepamięci pokryje najcudowniejsze gole, wspaniałe robinsonady i zawziętą walkę o każdy metr murawy. Tylko Irlandczycy, Słowacy, Islandczycy i Węgrzy, o ile polegną po zaciętej walce, nie osiągając ćwierćfinału, będą mogli uznać turniej za udany. Dla wszystkich pozostałych drużyn, porażka będzie li tylko zawiedzeniem rozbudzonych nadziei. Zapowiada się kapitalna gra. Będą dogrywki, serie karnych, sensacje i gole w ostatnich minutach. Wszystko, co prawdziwi kibice lubią najbardziej.
A my? My trafiamy na idealnie średniego rywala. Nie na zawiedzionych dotychczasową grą faworytów, ani na niesionych niespodziewanym sukcesem barbarzyńców. Szwajcaria w tym turnieju jest niczym ciepłe piwo. Wypić można, ale żeby się takim napitkiem pasjonować, to już przesada. Takie podejście, wiem, jest trochę niebezpieczne, ale z naciskiem na „trochę”. Mam nadzieję, że naszym piłkarzom nie zależy na wcześniejszych urlopach i nie uznali wyjścia z grupy za sukces, skoro gramy o Mistrzostwo Europy, dokładnie tak, jak nazwałem ten skromny cykl.
Powtarzam: O Mistrzostwo!

środa, 22 czerwca 2016

O Mistrzostwo Europy 14. Szwajcarowi grosz za fatygę


Wczorajszy mecz z Ukrainą jest w tej chwili równie istotny, jak eliminacyjne mecze ze Szkotami. Przyniósł nam korzyść. Gramy ze Szwajcarią, a wnioski, co do postawy i przydatności poszczególnych piłkarzy, niech wyciąga Nawałka. Na razie Polska drużyna, od początku sprawia wrażenie świadomej celu, w jakim pojawiła się we Francji, a jedynym sensownym jest zdobycie mistrzostwa. Nie piszę tutaj, czy i jakie mamy szanse, tylko o wyznaczonym celu. Na zimno, z nieskrywaną premedytacją, Nawałka minimalizuje straty. Osiągamy kolejne cele, cały czas sprawiając wrażenie, że już za chwilę, w kolejnym meczy pokażemy prawdziwe, jeszcze groźniejsze oblicze. Nawet jeśli to złudzenie, to bardzo przekonujący miraż. Dwieście siedemdziesiąt minut bez straconej bramki. – Nie w kij dmuchał!
Zdobyliśmy siedem punktów, siedmiokrotnie strzelając celnie na bramkę rywali. Z jednej strony, te siedem strzałów to straszna nędza. Z drugiej, każe myśleć o ukrytym potencjale drużyny. Nasz najbliższy rywal oddał dwa razy więcej celnych strzałów, choć podobnie jak my, w jednym meczu nie trafił w bramkę ani razu, i podobnie jak my strzelił w trzech meczach dwa gole.
Tak naprawdę statystyki już rozegranych meczów Polski i Szwajcarii w jednym punkcie różnią się zasadniczo, a jest to punkt, który chyba najlepiej obrazuje sposób gry obydwu drużyn. Nasz zespół sześciokrotnie został przyłapany przez sędziego na spalonym, czyli dokładnie tyle samo razy, co jego rywale. Bilans Szwajcarii jest zasadniczo różny. Skrajny, można rzec i wynosi trzy do piętnastu. W meczach z Helwetami, rywale tylko trzykrotnie „spalili” a nasi rywale aż piętnastokrotnie! To wiele mówi o ich sposobie gry, a także o metodach jakich musimy użyć, by dobrać im się do skóry. Będzie trzeba cholernie uważać na kontry, podczas gdy oni nie stworzą nam zbyt wielu takich możliwości. Nie ma innego wyjścia niż nacisk, niż gniecenie, zamykanie, ostrzeliwanie pozycji przeciwnika, co w kontekście statystyki oddanych dotychczas strzałów, nie musi budzić koniecznie przesadnego optymizmu. Na dodatek wchodzimy w fazę pucharową i patrząc na zawziętość dotychczas rozegranych meczów , gra na dogrywkę i karne, staje się wielce prawdopodobną taktyką wielu drużyn. Szczególnie w jednej ósmej, bo ćwierćfinał dla zespołów nie postrzeganych jako faworyci, to już jest jakiś wymierny sukces.
Z tym ćwierćfinałem to już jest zabawnie. Eksperci zastanawiali się, czy lepiej zagrać z Hiszpanią, czy z Włochami, w związku z czym, możemy trafić na Chorwację, albo jej najbliższego rywala z trzeciego miejsca, bo ci dzielni południowcy lubią być chimeryczni do rozpaczy, więc w sumie nic nie wiadomo. Na razie naszym zmartwieniem są tylko i wyłącznie Szwajcarzy. Uważam, wbrew opinii rozpowszechnianej przez niektórych dziennikarzy, że na naszą korzyść działa fakt dłuższego o czterdzieści osiem godzin wypoczynku Helwetów po meczach grupowych. To żaden handicap w tej fazie turnieju. Może w półfinale jedna doba to skarb, ale teraz to tylko wytrącenie z rytmu meczowego, tym bardziej, że po naszych chłopakach nie widać, by jakoś szczególnie nadwyrężali swe siły. Dwa dodatkowe dni myślenia o meczu, podtrzymywania bojowego nastroju, uważania na treningach, żeby nie wydarzyło się nieszczęście... Trzeba wyjść i skopać im tyłki! Mamy się bać Szwajcarów? Niech nas się boją!
Bardziej boję się komentatorów, którzy chcąc ubarwić swój słowotok, będą ględzić o spadkobiercach Wilhelma Tella, frankowi czach, gwardii papieskiej i szwajcarskim serze. To ja tu dodam złośliwie, że Szwajcar to gość, który drzwi z namaszczeniem otwiera. Mam nadzieję, że także do ćwierćfinału.
 Nie jestem przesądny, nie wiem, co to zabobon, i przepraszam, że gdzieś mi umknął trzynasty numer notki o mistrzostwach. Umknął to umknął, nie będę ganiał za jakimś głupim numerem, bo i wiek nie po temu i siły na kibicowanie muszę oszczędzać.
Panowie piłkarze, z Bogiem, do pracy!

wtorek, 21 czerwca 2016

O Mistrzostwo Europy 12. Papierowe futbolówki


Prawie, robi wielką różnicę. Dzisiaj dzień meczu, to i nie ma co podbijać, już podbitego bębenka. Jestem od rana wystarczająco zdenerwowany. Czym? Ano, spodziewam się sukcesu, a do sukcesów naszych piłkarzy nie jestem przyzwyczajony. Odzwyczaiłem się, ujmując to inaczej i teraz cały czas będę się denerwował, że za chwilę jakiś dobrodziej złośliwie zbudzi mnie ze snu słodkiego.
 Aby zabić czas, jaki pozostał do pierwszego gwizdka można sięgnąć po książkę o futbolu, bo to co mówią, że od czytania książek można zgłupieć, to bujda. Muszę się przyznać, że zazdroszczę dzisiejszej młodzieży, barwnej, szerokiej do przesady oferty pozycji o tematyce piłkarskiej. Większość to banialuki i reklamiarstwo, ale pewnie zawsze się trafi jakaś perełka. Za moich czasów było tych książek maleńko, maciupeńko. Wydawano je głównie przy okazji kolejnych mistrzostw świata. Miałem dzieło o Europejskich Pucharach, o naszej lidze. Te pozycje szczególnie ceniłem z powodu licznych tabelek, zestawień wyników i składów. Siadałem sobie na przykład i szukałem wszystkich meczów Derby County, albo innej Garbarni Kraków. Taki byłem!
Szczególne, osobliwe miejsce w mojej ówczesnej skromnej kolekcji zajmował komiks „Od Walii do Brazylii”. Osobliwe, bo już wtedy budził raczej śmiech, niż podziw. Niemniej, po ponad czterdziestu latach sporym sukcesem autorów jest fakt, że zapamiętałem dwie kwestie z tego dzieła, a pierwsze powiedzonko, na stałe weszło do mojego języka. Drugiego używam sytuacyjnie.
Na pierwszym obrazku widzimy polskich piłkarzy po meczu inauguracyjnym, pochylonych nad rozłożonymi gazetami. Oto w Bildzie zasugerowano, że jeden z naszych graczy został przyłapany na dopingu. Ktoś oburzony poucza:  To kolejna prowokacja springerowskiej prasy!
Inny, wspaniały w swej prostocie dialog, znajdujemy, gdy akcja komiksu dociera na Wembley. Kopnięty w rękę Tomaszewski zwija się malowniczo na murawie. Pochylony nad nim kolega pyta:
- Boli cię Jasiu?
- Bardzo, ale nie opuszczę bramki! – odpowiada Tomaszewski.
Jeszcze zabawniejszym dziełem, jakie zakupiłem w 1975 roku, była książka radzieckiego pisarza  Lwa Kassina, zatytułowana „Bramkarz republiki”. Nawet jako dwunastolatek widziałem książkę jako nieprawdopodobną wręcz bujdę. Wyczytałem przed chwilą, że na jej podstawie nakręcono nawet film, ale niestety nie udało mi się go odnaleźć.
Do drużyny zakładowej, gdzie piłkę kopali we wspólnym trudzie robotnicy, inżynierowie i kadra, prawda, kierownicza, dokooptowano na stanowisko bramkarza dorosłego chłopa, którego talent dostrzeżono, gdy ten brał udział w załadunku płodów rolnych i chwytał, stojąc na barce, rzucane z brzegu arbuzy. Jest to człowiek tak prosty, że nie dość, że nigdy nie grał w nogę, to nawet nie widział piłki. Namówiony na trening, broni wszystkie strzały, choć piłka nie arbuz i początkowo parzy go w dłonie. Chłop trenuje, zostaje robotnikiem, zaczyna się uczyć, zapisuje się do organizacji młodzieżowej, poznaje subtelną dziewczynę. Normalny ideał. Gdyby był napastnikiem, napisałbym że drugi Lewandosiu.
W końcu wchodzi na boisko, zmieniając sfrustrowanego wpuszczeniem „szmaty” bramkarza, który na starość stał się szpanerem i mięczakiem do tego stopnia, że broni w rękawiczkach. Nasz bohater gola nie wpuszcza i przegrywany zero do dwóch mecz, kończy się zwycięstwem. Przy okazji dowiadujemy się, że ta robotniczo-inżynierska drużyna jest zespołem jak najbardziej ligowym.
Zaczyna się passa zwycięstw bez straconego gola, ale licho nie śpi. Okazuje się, że nawet w czasach stalinowskiej opresji, sprytni działacze nie zasypują gruszek w popiele i kaperują arbuzowego herosa do stołecznej, mistrzowskiej drużyny, gdzie ruja, poróbstwo, pieniądze i wino musujące. Autor nie szczędzi nam opisów degrengolady bohatera. Oto ogłupiony mamoną kupuje skórzane, buty, płaszcz, rękawiczki i kapelusz, a potem z bukietem zakupionych u prywaciarski róż, idzie na spotkanie z ukochaną. Ta, widząc swoje mężczyznę w kapeluszu, płacze i ucieka w rozpaczy.
Passa trwa, goli nie wpuszcza, choć z powodu zawodu miłosnego zaczyna chlać. Trzeźwieje, gdy jego zespół gra z pierwszą, byłą, czystą, uczciwą drużyną, w której debiutował. Byli koledzy rozgryźli go, opracowując fortel, polegający na niestrzelaniu na bramkę, co najwyraźniej zgapili współcześni Szwajcarzy. Zmęczony napięciem, bezrobotny goalkeeper, w końcu wpuszcza gola, potem kolejnego. Sfrustrowany taranuje swojego szczerzego, najlepszego przyjaciela tak mocno, że ten trafia do szpitala.
Wstrząśnięty wraca przecież na dobrą drogę. Przestaje się wygłupiać w płaszczu, wraca do szkoły, drużyny i dziewczyny. Nagrodą jest powołanie do reprezentacji Republiki (chyba radzieckiej?), na mecz z najlepszą, zawodową I słynną z brutalności drużyną... turecką.
Co tam się wyrabia! Bramkarz Republiki demaskuje najlepszego strzelca zawodowców, który jest Maurem i gra w metalowej mycce na głowie, ukrytej pod kolorową bandaną. Tą mycką załatwia wszystkich z byka. Pomimo licznych niegodziwości i pułapek, Republika wygrywa 1-0. Złośliwy, pozbawiony mycki snajper strzela karnego naszemu bramkarzowi. Ten rzecz jasna łapie piłkę w swe ogromne dłonie i rzuciwszy ją przed siebie, sam gna na bramkę, a dopadłszy pola karnego strzela jak z armaty. Mniej więcej na tym kończy się ta wstrząsająca opowieść. W każdym razie tak ją zapamiętałem. A wy towarzysze zapamiętajcie sobie, że jak jeszcze raz zobaczę Szczęsnego czy Fabiańskiego w płaszczu...

poniedziałek, 20 czerwca 2016

O Mistrzostwo Europy 11. Różne nieprawidłowości


Jak to dobrze, że wczoraj ogłosiłem swoje prognozy dotyczące ostatniej rundy meczów grupowych. Jeszcze lepiej, że uzyskałem stuprocentowo nietrafiony wynik. To budzi nadzieję, że spełnią się choć te, dotyczące naszej grupy.  Francja strzelająca sześć razy bez widocznego efektu, najlepiej wygląda, występując w pięciominutowym skrócie meczu. Żabojady stały się takim „bitym” faworytem, że nie pozostaje im nic innego do zrobienia, jak odpaść w pierwszym pucharowym meczu, oczywiście po dogrywce i rzutach karnych.
Za to Szwajcarzy nie uznali za stosowne kopać celnie na bramkę rywali. Coraz częściej się zdarza kończyć drużynom mecze z dziewiczym kontem w tej podstawowej dla zdobywania goli dziedzinie. Dobra wiadomość dla „frankowiczów” jest taka, że ich ulubiona waluta poleci wkrótce na pysk, skoro Helwetów nie stać na prawdziwe koszulki i ubierają reprezentację w papierowe. Produkuje się takie atrapy strojów z przeznaczeniem funeralnym, ale pierwsze widziałem, żeby ktoś ganiał w czymś takim po boisku. Kryzys musi straszny!
Rumunia... Płacz piękny Rumunie, bo nic już nie umiesz. Dracula tak się wkurzył, że rozbił telewizor, zakupiony ze środków ministerstwa kultury i rumuńskiego dziedzictwa, a potem napisał na blogu, że w dupie ma dalsze bycie wampirem i wyjeżdża do Niemiec, jako uchodźca. Przegrać z Albanią, która pomimo zwycięstwa nadal ma tylko iluzoryczne szanse, to jednak sztuka. Z tego meczu obejrzałem czterominutowy skrót i uznałem, że i tak był zdecydowanie za długi.
Jeśli zajmiemy drugie miejsce, zmierzymy się ze Szwajcarią. Moim zdaniem, może być. Bać się Szwajcarów to jak wierzyć, że Gargamel zje w końcu Smurfy, zamieniając pogodną bajkę w krwawą ucztę z horroru, czy inny paszkwil na programy kulinarne.
U nas jak zwykle panika. Nalazło się domorosłych matematyków z kalkulatorami i obliczają, co będzie, jak przegramy z Ukrainą. Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego niby mamy przegrać, ale namawianie, by w imię jakiegoś wyimaginowanego komfortu, kibicować przeciwko Słowacji w meczu z Anglikami to straszny nietakt, podobnie jak kalkulacje, na które co rusz się natykam, jakie to miejsce najlepiej zająć w grupie, by w ćwierćfinale... Najlepiej, miejsce przy oknie.
Niemcy rzekomo nie chcą grać z Włochami i łaknąc naszego zwycięstwa, sami sprytnie zremisują, ponieważ ich największym marzeniem jest gra z Hiszpanami. Nawet jeśli tak jest, należy pamiętać, że Hiszpanie zagrają, znając wyniki naszej grupy. Rozumując w ten sposób, w najgorszej sytuacji są Włosi, którzy już zajęli pierwsze miejsce i z pozycji lidera nie mogą uciec, w związku z czym zagrają z drugą drużyną grupy D, czyli z Chorwacją, Hiszpanią, albo Czechami. Proste, prawda?
Jasne jest, i niech to wybrzmi raz a dobrze. Polska musi zagrać z Ukrainą o zwycięstwo. Wszelkie kalkulacje, kombinacje i wypatrywanie szans w tabelkach to skrajna głupota. Jeśli Niemcy boją się Włochów, niech sobie remisują z Północnikami. My się Włochów nie mamy powodu bać, a raz podważone pozasportowymi kalkulacjami morale drużyny, nadwyrężonym pozostanie.
Wtorkowy mecz musi odblokować naszych graczy ofensywnych i w tych kategoriach należy do niego podejść. Adam Nawałka nie jest osłem, żeby nastawiać wielkie uszy i słuchać rad głów niedoważonych.
Ukraina jest do ogrania i zostanie ograna!
Ględzenie o jakichś natchnionych rezerwowych, którzy rzucą się na nas, by pokazać światu, że są lepsi od ukraińskich gwiazd, jest zupełnie gołosłowne i pozbawione sensu, a już przywoływanie w kółko przykładu z 2002 roku, kiedy Polska ograła 3-1 USA, rodzi pytanie w stylu: Gdzie Koluszki, a gdzie Amazonia?
Czy Nawałka wprowadzi od początku nowych graczy? Być może. To jest turniej, razem z turniejowymi realiami, takimi jak kartki, kontuzje czy niedyspozycje. Z całą pewnością nie pora na tym etapie mistrzostw na eksperymenty. Kto miał się objawić, albo potwierdzić swoje umiejętności, już się objawił i potwierdził. Nie sądzę też, by nawet najlepszy występ zmiennika spowodował, że wtargnie w kolejnej rundzie na stałe do pierwszego składu.
Wygramy, bo tylko zwycięstwa się liczą, jeśli chcemy grać o wysoką stawkę. W tabelki niech zaglądają ludzie w przyszłości, sycąc oko pasmem tryumfów biało-czerwonych. Tylko zwycięzców pamiętają kibice. Przed chwilą, pisząc powyższy tekst, musiałem poszukać składów drużyny Engela z 2002 roku, żeby porównać zmiany w składzie ( w końcu ten wątek i tak wypadł z tekstu) ale obudzony w środku nocy, bez pudła wydeklamuję: Tomaszewski – Szymanowski, Gorgoń, Żmuda, Musiał – Kasperczak, Deyna...
Oby za czterdzieści dwa lata, mój synek,  dzisiaj pasjami oglądający mecze Polaków, potrafił wymienić skład obecnej drużyny. Jedynie sukces tak hartuje pamięć.  Tylko zwycięstwa, miłe panie i szlachetni panowie. Tylko zwycięstwa!

niedziela, 19 czerwca 2016

O Mistrzostwo Europy 10. Jak wilk na gwiazdach




Wszystkie drużyny uczestniczące w Mistrzostwach Europy rozegrały po dwa spotkania, w związku z czym mogę wyciągnąć pierwsze wnioski, przy okazji zabawiając się we wróżbitę. Oczywiście UEFA straszy wykluczeniami, ktoś może się niespodziewanie wyłożyć, inny rozegrać mecz życia, ale zaryzykuję, typując ostatnią rundę. To łatwe, o ile nie stawia się przy okazji forsy u buka. Przy okazji, dociekliwsi i pamiętliwi, będą mogli w razie czego napisać za kilka dni, że znam się na piłce, jak wilk na gwiazdach. Wilk - imponujące.
Grupa A.
Francja była tu faworytem i choć strzelała decydujące gole w końcówkach, zebrała sześć punktów. W meczu z Helwetami wystarczy jej remis, by zająć pierwsze miejsce. No chyba, że Żabojadom zachciewa się koniecznie zagrać z nami. Nie sądzę.
Szwajcaria, wbrew temu co opowiadają fachowcy, to zgoła przeciętna drużyna. Niby tacy poukładani, dokładni, a grają tak, jakby po meczu mieli grupowo iść do dentysty. Już dzicy Rumuni sprawiają lepsze wrażenie i spokojnie ograją Albanię. Obserwując mecze obojętnych mi drużyn, lubię kibicować słabszym, ale przecież nie Albanii. Hodża wybudował im miliony bunkrów i zamiast w nich siedzieć, uganiają niepotrzebnie po świecie.
Stawiam na jednobramkowe zwycięstwo Francji i dwubramkowe Rumunii, w wyniku czego cała trójka awansuje dalej, z tym że Szwajcaria wyląduje na trzecim miejscu, a my zmierzymy się z naszym przyszłym rywalem w eliminacjach Mistrzostw Świata.
Grupa B.
Anglia jak zwykle została mistrzem już przed turniejem i teraz gra niejako z musu. Wygra grupę, ale obstawiam, że zremisuje ze Słowacją i ten punkt wystarczy do awansu zarówno im, jak i naszym południowym sąsiadom. Rosja? Rosja jest żenująco słaba i gra niczym banda oldboyów, ale jestem prawie pewny, że ogra zawsze pechową Walię z tym ich zakitkowanym Bale’m. Niestety Kacapy pójdą dalej, no chyba że UEFA...Ale tych dziadów nie biorę pod uwagę.
Grupa C.
O tym napiszę osobno, ale dla porządku zaznaczę, że przewiduję dwubramkowe zwycięstwa Polski i Niemiec, co da nam w końcowej tabeli drugie miejsce. W walce o ćwierćfinał zabraknie toporków z Ulsteru, bo wyszło jakoś tak, że z trzecich miejsc awansują czteropunktowy. I dobrze! Jeszcze ich tam potrzeba.
Grupa D.
Sądzę, że Hiszpania zgarnie komplet punktów, co nie przeszkodzi awansować Chorwacji. Czesi, podniesieni na duchu niespodziewanie wyszarpanym w ostatnich minutach punktem, poradzą sobie z anemicznymi Turkami. Hiszpania pomimo wszelkich swoich zalet i wielkiego wychwalania jakoś mnie nie przekonuje. To nie będzie ich turniej. Chorwaci, jak to Chorwaci. Kwadrans niczym mistrz świata, a za chwilę palec do buzi i czekają na pociąg do Zagrzebia. Czesi nudni, skuteczni, silni fizycznie i przewidywalni.  W sam raz, by pomęczyć w następnej rundzie Francuzików.
Grupa E.
Najprostsza do opisania grupa. Włochy, Belgia i nic. Dziwni są ludzie, poza Szwedami oczywiście, którzy na jednym Ibrachimowiczu oparli kalkulacje szans tego zespołu. Niby Trzy Korony, a prawdę pisząc, jedna czapka. Irlandia, która w eliminacjach wygrała i zremisowała z Niemcami a nawet odebrała punkt słynnej, świetnej, faworyzowanej przez znawców Polsce, chyba reprezentuje we Francji jakąś tajną trzecią ligę gleb kamienistych.
Grupa F.
Węgrów zawsze lubiłem za ich historyczne, piłkarskie zasługi, choć przez lata byli prześladowcami także naszej reprezentacji. Na szczęście w tamtych czasach bujałem w obłokach jako przed aniołek. No i Kiraly. Przecież ten facet ma z osiemdziesiąt lat, w tych swoich kocich portkach. Ronaldy po dwóch remisach jednak wygrają z Bratankami, a ku mojemu żalowi, dzielnym rybołowom dokopie ta nieszczęsna Austria. Dziesiąty zespół rankingu FIFA. Mój Boże! Żeby tylko Ronaldom, jakiś zadowolony z siebie gwiazdor znowu nie trafił w słupek, potwierdzając prawdziwość starodawnego piłkarskiego przysłowia.
Powyższe, powierzchowne obserwacje i prognozy wykluły taki oto zestaw par.
Polska – Rumunia
Hiszpania – Austria
            Anglia – Szwajcaria
            Portugalia – Belgia
Niemcy – Rosja
Włochy – Chorwacja
             Francja – Czechy
             Węgry – Słowacja
W ćwierćfinałach zmierzą się zwycięzcy sąsiadujących w tym zestawieniu par. Wedle moich niepewnych typów, oczywiście. 

sobota, 18 czerwca 2016

O Mistrzostwo Europy 9. Wieje wiatr


Skąd mamy wiedzieć, na przykład, co to znaczy mieć dobrą reprezentację piłkarską, skoro od ostatniego prawdziwego sukcesu dzielą nas trzydzieści cztery lata? Ileż rozbudzonych nadziei, wyjątkowo uzdolnionych pokoleń, świetnych karier, przepitych talentów... Ileż zawodów, kopniaków od losu, stronniczych sędziów, fatalnych losowań, bo Anglia, bo Szwecja, bo Holandia. Zawsze pod wiatr, jedną ręką przytrzymując czapeczkę, by nam czapeczki nie zwiało z rozgrzanej dawną wielkością łepetyny. I korupcja, i odstręczające burdy, i nędza ćwieczkowatych stadionów, i ciągłe poszukiwanie akceptacji. Potwierdzenia, że ktoś poza nami pamięta, że my też kiedyś biliśmy, nie tylko nas cięgiem bito.

Niby skąd mamy wiedzieć, że to już? Że za chwilę wiatr nie porwie naszej czapeczki, gdy zabierzemy się do klaskania? Medialni ignoranci walą w bębny i na ich dźwięk słusznie zatykamy uszy. Mdli gadanie o zwycięskim remisie, przywoływanie złotych jedenastek i ględzenie piłkarskich gwiazd, Orłów z czasów, gdy reprezentacja padała na pysk w sześćdziesiątej minucie, bo zgrupowania kadry były okazją do jeszcze lepszej zabawy.

I nagle czytam, że mecz z Niemcami obejrzało ponad piętnaście milinów Polaków. W większości są to ludzie, którzy czekają na pierwszy w kibicowskim życiu piłkarski sukces. Należy im się, należy jak pieskowi dobry obiadek, i kolacja, i jeszcze smakołyk jeden czy drugi dla kurażu.

Ostrożnie. My optymiści, którzy pamiętamy, co znaczy należeć do grona faworytów, idziemy z naszymi prognozami, stąpając niczym po kruchym lodzie, bo zaraz, bo w ostatniej chwili stanie się coś okropnego. Inni, myślę że zapeszają, swoje nadziej ukrywają za tarczami mniej czy bardziej udanych bon motów o nieuchronności klęski, aby z braku jakiejkolwiek satysfakcji, mieć choćby taką, że nie dali się porwać nastrojowi chwili.

Z uśmiechem zrozumienia czytam, jaki to słaby, usypiający mecz rozegraliśmy z Niemcami, z jakiego chaosie i technicznej nędzy zrodził się ten przypadkowy remis, a ile goli wbiłaby nam ich ukochana Barcelona, gdyby grała w mistrzostwach.

Legendarne czasy są zawsze, tyle tylko, że dowiemy się o tym po ostatnim gwizdku sędziego, bo zawsze jest ten ostatni gwizdek, któremu towarzyszy westchnienie, że następnym razem...
Nie da się wykupić abonamentu na niekończące się pasmo sukcesów, ale najpierw trzeba w ogóle posmakować zwycięstwa. Wszyscy widzą na koszulkach reprezentacji Niemiec cztery gwiazdki, z których każda, to jedno zdobyte Mistrzostwo Świata. Przyjrzyjcie się tej pierwszej, za rok 1954. Cofnijcie się o sześćdziesiąt dwa lata i spójrzcie na tamtejszych faworytów: Wielkie, niedościgłe Węgry, świetna Brazylia, genialna Argentyna, Francja, jak zwykle najlepsza we wszechświecie Anglia, aktualny mistrz Urugwaj. Gdzie Niemcy? Tym bardziej po grupowej porażce z Madziarami 3-8. To była dopiero sensacja, ale to wydarzenie sprawiło, że od tej pory Niemiaszki już zawsze należeli do światowej czołówki, choć na następny tytuł musieli czekać równo dwadzieścia lat. Cierpliwi? Łatwo być cierpliwym, gdy wciąż walczy się o najwyższe cele.

Pamiętam naszą słyną dekadę piłkarskich sukcesów i równie dobrze fakt, jak szybko przeminęła z wiatrem. Jeśli teraz, w co wierzę, wiatr się odwraca i za chwilę zacznie nam dmuchać w plecy, nie wolno już odpuścić, tylko piąć się w górę, pazurami, zębami, czymkolwiek trzymać swoją pozycję. Powiecie, że fantazja.

Przecież dopiero co, na waszych oczach, zgoła podobną zmianę kierunku wiatru przeżyliśmy w innych zacnych grach zespołowych: siatkówce i piłce ręcznej. Sukcesy sprzed trzydziestu, czterdziestu lat, po latach posuchy, uporczywego aspirowania i rozgrzewających serca wspomnień, z powrotem stały się realne.  Wygrywają, przegrywają, budzą nadzieje, czasem rozczarowują, ale zakotwiczyli w ścisłej czołówce i od lat w niej są. Zmieniają się zawodnicy, trenerzy, ale te reprezentacje Polski, to najwyższa światowa jakość i gwarancja niezwykłych emocji.

Nasi piłkarze mają w tych dniach dołączyć do wielkich, stać się drużyną sukcesu, przejść do cholernej sportowej legendy. Pozwolę sobie napisać, że jestem przekonany, że im się to uda i wkrótce znajdziemy się wszyscy w świecie, gdzie sensacją będzie nie zwycięstwo, a porażka reprezentacji Polski.


Może mi łatwiej, ponieważ tak prognozując, nie kładę na szali autorytetu, którego nie posiadam, ale potrafię wyjść na pole i pośliniwszy palec, sprawdzić z skąd wieje wiatr i gdzie może zanieść nasze skromne, bo kibicowskie, marzenia.

piątek, 17 czerwca 2016

O Mistrzostwo Europy 8. Wór zrzucony z pleców


To był dobry mecz, wypełniony walką i zawziętym dążeniem do sukcesu. Obydwie drużyny zagrały na wyniszczenie fizycznych sił rywala i obydwie po równo się nacięły. Niemcy mieli więcej z gry i liczyli, że w końcu nasi zaryją nosami w ziemię ze zmęczenia, ale nic takiego się nie zdarzyło. I to jest pierwsze zdziwienie. Drugie zdziwienie dotyczy konsekwencji taktycznej, upartej, robionej zgoła po niemiecku, realizacji taktycznych planów Nawałki. Szukając pod tym kątem analogii, trudno mi znaleźć w pamięci podobny mecz polskiej drużyny.
Błędy? W futbol, bezbłędnie to można zagrać mecz tylko w wyobraźni. Niemcy trzykrotnie dopuścili nas do stuprocentowych sytuacji, a przecież grali tak solidnie i odpowiedzialnie, jak tylko mogą grać Niemcy.  Pressing, krycie, podwajanie, nadbieganie zewsząd na próbującego rozpocząć akcję piłkarza. Pod tym względem górowali. Mają ci Niemcy sił pod dostatkiem, ale i tak nie dali rady.
Wcześniej, oglądałem w internecie mecz pomiędzy Irlandią Północną a Ukrainą i to była, mili moi, zupełnie inna liga. Miejsca na boisku pod dostatkiem, czasu pod dostatkiem i w porównaniu z polsko – niemiecką bitwą, ten mecz był niczym sparing. W naszym wieczornym starciu, chwilami miałem wrażenie, że po murawie Stade de France ugania ze trzydziestu chłopów. Taka gra, to nie są żarty.
Gdybym opinię o wczorajszym meczu zapisał w formie szkolnej cenzurki, wśród pozytywnych ocen raziłaby dwója ze skuteczności. Panowie, tak nie można! Zdarza się, że pod bramką przeciwnika kiksuje zabłąkany tam obrońca i na to można przymknąć oko, ale jeśli zawodzą napastnicy, trudno to wytłumaczyć i jedyne na co mnie stać, to vonnegutowskie „Bywa i tak”. Wierzę, że to ostatni raz, bo inaczej Mariusz Stępiński...
Co nam dał ten mecz, poza, realnie patrząc, awansem do rozgrywek pucharowych, gdzie zacznie się prawdziwa gra o Mistrzostwo Europy? Trzy bezcenne rzeczy, drodzy czytelnicy.
Wiarę w skuteczność naszej defensywy. To w każdym turnieju absolutna podstawa. Tym chłopakom po meczu z Niemcami nie mają prawa drżeć łydki przed żadnym rywalem. Przed turniejem obiegowa opinia głosiła, że to nasza najsłabsza formacja, nasza dziura w portkach, którą trzeba wstydliwie zakrywać. Skuteczna obrona jest dla drużyny absolutną podstawą. W pamiętnym, wygranym 2-0 warszawskim meczu, te dziury były widoczne, ale był Maciek Szczęsny i ciągle Maciek i Maciek i Maciek. Wczoraj Łukasz Fabiański, pewny jak tylko może być pewny goalkeeper, w decydującym momencie uratował nam tyłek fantastyczną paradą, ale nie był narażony na zmasowany ostrzał bramki.
Druga rzecz to przekonanie o niezawodności decyzji trenera. Bez wiary w słuszność obranej przez niego koncepcji gry i wyborów personalnych, na wielkim turnieju można tylko statystować. Mecz z Niemcami niewątpliwie wzmocnił Nawałkę, co wyjdzie drużynie i nam na dobre, bo coś tak czuję, że przed nami jeszcze niejeden mecz.
Trzecie, to stosunkowo łatwe do znalezienia i wyeliminowania w kolejnych meczach błędy. Mam na myśli przede wszystkim konstruowanie kontrataków pod presją, lepszą koncentrację napastników i staranność przy wykonywaniu stałych fragmentów gry. Szczęśliwie były to i pewnie nadal są, silne strony reprezentacji Polski. Wystarczy, by maszyna zaskoczyła raz a dobrze. To gotowy do wykorzystania potencjał. Nasze ukryte smoki, które straszą, choć jeszcze nie rozpostarły skrzydeł.
Nie łudźmy się. Każdy kolejny mecz będzie meczem walki, ale nie wyobrażam sobie trenera, który koniecznie chciałby trafić w kolejnej rundzie na reprezentację Polski. Na razie ten problem, z głowy mają Niemcy, ale jestem dziwne przekonany, że jeszcze się z nim w tym turnieju spotkamy. Bywa i tak, na tej piłkarskiej karuzeli emocji. 

czwartek, 16 czerwca 2016

O Mistrzostwo Europy 7. Dzień meczu czyli luzik



Spotkałem wczoraj na ulicy starego kibica i wystawcie sobie, że nasza rozmowa dotyczyła reformy rozgrywek trzeciej ( czyli czwartej ) ligi oraz wpływu zmniejszenia ilości drużyn w tej klasie rozgrywkowej na wzrost poziomu rozgrywek w lidze czwartej ( czyli piątej ) Na koniec wyraziliśmy wspólną satysfakcję z faktu, że do pierwszej ligi ( czyli drugiej ) awansowały Stal Mielec i GKS Tychy, oraz nadzieję, że Polonia Warszawa i Warta Poznań wygrają rozgrywane wczoraj baraże o drugą ligę ( czyli trzecią ) co się, nawiasem mówiąc, tym starym firmom udało . Za zastrzeżenia w nawiasach podziękujcie reklamiarzom – idiotom, którzy wymuszają taką nomenklaturę.
Napisałem o tym, żebyście wiedzieli, że nie samymi mistrzostwami żyje prawdziwy kibic. Jeśli nie zrozumiałeś pierwszego akapitu, jesteś koniunkturalistę patriotycznego wzmożenia. Fanem, ale fanem okazjonalnym, łaknącym emocji oraz narodowej dumy z tryumfu. To nic złego. To świetnie, że dołączasz, gdy gra Polska. Jesteś w większości i w sumie, piłkarze dla ciebie grają bardziej, niż dla mnie. Do ciebie mizdrzą się i klepią truizmy redaktorkowie młodzi w telewizyjnych studiach i dla ciebie niemiecki supermarket przygotował narodowe flagi, które wystarczy odebrać i mieć. 
Baw się i skacz, człowieku, ale jak już nabawisz się i naskaczesz przed telewizorem, rozejrzyj się po wycinku planety, który zwiedzasz codziennie i spróbuj odnaleźć swoją lokalną drużynę, choćby grała w siódmej ( czyli ósmej ) lidze. To też jest piłka nożna i boisko wbrew telewizyjnym pozorom nie jest dwa razy mniejsze niż we francuskim Parku Książąt. Idź, a zobaczysz ludzki wymiar tej pięknej gry.
Poznasz tam ludzi, których nie spotykasz na co dzień i zaręczam ci, że z każdego meczu przyniesiesz choć jedno zabawne, miłe sercu wspomnienie. Kiedyś dotarłem na stadion za wcześnie. Nuda. Piłkarze dopiero zaczynają się leniwie rozgrzewać. Słońce piecze, wietrzyk wieje. Nikogo znajomego, żeby otworzyć gębę, ale za mną siedzi zupełnie obcy facet i rozwiązuje krzyżówkę, półgłosem powtarzając każde hasło nad którym się mozoli. Strasznie to denerwujące, bo człowiek automatycznie chciałby podpowiedzieć, a nie wiadomo czy wypada.
- Polski pisarz, autor „Krzyżaków”... – marudzi.
- Autor „Krzyżaków” na si... – uszczegóławia.
- Si, si – powtarza, a ja zaczynam odczuwać lekki niepokój, bo facet siedzi tuż za mną.
- Sinkiewicz! – tryumfuje, ale przedwcześnie.
- Cholera, za mało liter... Si, si... – Facet się nie poddaje.
Potem okazało się, że obcy jegomość, to obserwator z trzecioligowego klubu. Sam talent, a do tego na etacie łowcy talentów.
Piękne Panie i Szlachetni Panowie, wrzućcie przed meczem na luzik, pamiętając, że cmentarze są pełne ludzi, którzy zbytnio przejęli się sprawami, na bieg których nie mieli żadnego wpływu.
Nie... No wiem przecież, że zaciskanie kciuków pomaga, że są szczęśliwe krzesła, fotele czy kanapy, z których, gdy oglądamy mecz, nasi niezawodnie wygrywają. Są szczęśliwe koszulki, czy w ekstremalnych przypadkach majtki ( syndrom Loewa ). Starsi kibice, pamiętający trenera Górskiego, nie golą się przed meczem. Młodsi, po starannej analizie stanu defensywy rywala, obiecują swoim partnerkom, by zachęcić je do kibicowania, że dadzą radę tyle razy, ile nasi wbiją goli. Różne i nieopisane, są bowiem obyczaje kibicowskiego plemienia. Najgorszym jest chlanie przed i w trakcie meczu. Zacny kibicu! Pamiętaj, że tylko pijącemu, zapach piątego piwa, otwartego w trakcie pierwszej połowy wydaje się wspaniały i zachęcający. Nazajutrz można takiego kibica spotkać na ulicy.
- Liczyłem na więcej, ale dobry i remis – zagaja.
- Jaki remis, przecież było trzy do jednego – dziwię się niezmiernie.
- Trzy, jeden, dla kogo? – Teraz on jest zdumiony.
Jak się bliżej przyjrzeć, pod szczeciną zarostu można dostrzec ślady po smugach z buraka i pasty do zębów. Gość robił w domu patriotyczną oprawę i nie domył. Bywa i tak. 

środa, 15 czerwca 2016

O Mistrzostwo Europy 6. Ograć Niemców!



Nie pamiętam tego z powodu piłkarskiej amnezji, ale ponoć przez kilkadziesiąt lat tylko przegrywaliśmy, albo remisowaliśmy z Niemcami. Mam nadzieję, że nasi piłkarze też tego nie pamiętają, ponieważ nie ma to nic do rzeczy. Jutro, aby odnieść prawdziwy sukces we Francji, powinniśmy ich ograć. Roztrząsanie jakichś tam „meczów na wodzie” w niczym nam nie pomoże.

Tu nie chodzi o sytuację w tabeli przed trudnym meczem z Ukrainą, ani nawet o tak zwaną drabinkę i kolejnych rywali w fazie pucharowej, a bardziej o emocjonalnego kopa, jaki zwycięstwo dałoby naszej dzielnej drużynie, kolejnych przeciwników wprawiając w osłupienie. Remis to tylko złudzenie sukcesu. Okazja  do maniackiej telewizyjnej gadki, która już teraz zalewa takich prostych kibiców, jak ja. Mieliśmy jeden „zwycięski remis” na Wembley i wystarczy. Mdli mnie, gdy słyszę ten zwrot. Jest równie głupi jak „porażka w dobrym stylu”. Nie ma czegoś takiego jak honorowa czy piękna porażka.  To zawsze wynik słabości, zaniedbań, błędów dowódcy, albo wykonawców rozkazów. Na dodatek w meczu piłkarskim, nie występuje coś takiego jak przewaga liczebna przeciwnika, przynajmniej na początku rozgrywki.

Po prostu, aby wygrać z Mistrzem Świata trzeba zrobić kilka rzeczy, a innych nie robić, choćby się trawa na boisku paliła. Nie wolno, na przykład, nastawić się na „zabójcze kontry” ponieważ, aby takowe wyprowadzić, trzeba podejmować przeciwnika w na  swojej połowie. To tak, jakby uzbrojonemu po zęby wojownikowi dać podejść do siebie, licząc, że uda mu się przywalić podniesionym z ziemi kamieniem. Niemcy przesiadujący w pobliżu naszego pola karnego to porażka. 

Za dobrze łobuzy biją wolne i kornery, że o strzałach z daleka, nawet nie warto wspominać. Dlatego należy atakować i szarpać do bólu w środku boiska. Kontra owszem, ale gdy odbierze im się piłkę w strefie środkowej.

Trzeba ustawić się dokładnie tak, jak na Irlandię Północną. Z tym, oczywiście, że zadania dla poszczególnych graczy będą nieco inne. Żadne rozmnażanie defensywnych pomocników nam nie pomoże, podobnie jak kombinacje z Milikiem jako fałszywym skrzydłowym i osamotnionym na szpicy Lewandowskim. To prosta droga do porażki oraz chaosu w grze ofensywnej. Trójka Grosicki ( Błaszczykowski) Lewandowski, Milik to za mało, by zagrozić defensywie Niemiaszków, tym bardziej, że przy Krychowiaku i Mączyńskim, pewnie zagrałby wówczas Jodłowiec. Podobnie jak przed pierwszym meczem, wołam o miejsce dla Kapustki. Teraz wydaje się to bardziej oczywiste i mam nadzieję, że Nawałka nie zmieni zwycięskiego składu, a cały powyższy akapit pozostanie li tylko zastrzeżeniem.

Druga rzecz, bardzo trudna lecz wykonalna, to zmuszenie Niemców do przyjęcia naszych warunków gry, albo przynajmniej doprowadzenie do konfrontacji dwóch podobnie ofensywnych konceptów. Przyjęcie niemieckich warunków, podążanie za nimi, reagowanie na nie, to prosta droga do porażki. Jeśli nie będzie im się układała się gra. Jeśli będą ślimaczyli w rozgrywaniu, a my patrząc na to będziemy oddychali swobodnie, zadowoleni, że nie taki diabeł straszny, zaraz dostaniemy pigułę do siatki.

Niemcy są bowiem mistrzami w usypianiu rywala. Żeby ich ograć trzeba ich bez przerwy absorbować naszymi rozwiązaniami ofensywnymi. Zmusić te stalowe łby do myślenia, co też ci Polacy kombinują? Wbrew pozorom, stany głębokich zamyśleń w trakcie gry nie sprzyjają zwycięstwu. Jak znam Niemiaszków, mieli naszą reprezentację rozgryzioną, opisaną w odpowiadającym im schemacie i w zasadzie już przed turniejem odhaczoną jako pokonaną. Na pewno byli przygotowani nawet na ofensywny wariant z Zielińskim, aż tu nagle Kapustka, który biega i biega, kręci kółeczka i kręci, robiąc zamęt, niczym jakiś wirus komputerowy, a do tego podaje i strzela nie wykazując młodzieńczej tremy. Tego się trzymajmy, panowie!

W czekającym nas meczu nie ma też miejsca na wznoszenie rąk ku górze i łapanie się za głowę. Nie łudźmy się, że będziemy mieli sto sytuacji strzeleckich. Te które wypracujemy, trzeba wykorzystać. To wszystko.  

Przed meczem media zasypią nas porównaniami graczy na poszczególnych pozycjach, szukając w tym nadziei, albo gasząc kibicowski optymizm. Co tu porównywać, skoro gramy z Mistrzami Świata. Jeśli kogoś cieszy, że mamy lepszy atak, niech spojrzy, kto strzelał dla Niemców w meczu z Ukrainą.
My grajmy swoje. Bez kompleksów i bez buńczuczności. Z fantazją, szybko i po ziemi, do przodu i z lewej na prawą... do środka i bach na budę! Niech ten Neuer pokaże na co go stać.


O bramkarzu Bayernu nasłucham się przy okazji każdego meczu, jaki on najwspanialszy, najnowocześniejszy i jak świetnie gra nogami, że po prostu pomocnik, nie bramkarz. Mdli mnie od tego ględzenia. Przecież wystarczy, że w meczu naszej ligi bramkarz interweniuje poza polem karnym, zaraz komentator wyskakuje z tym Neuerem. Najwyższy czas, żeby ktoś temu „Pelemu w rękawicach” zabrał piłkę i strzelił do siaty. Najlepiej na trzy zero, czego sobie i szanownym czytelnikom życzę.

wtorek, 14 czerwca 2016

O Mistrzostwo Europy 5. Zapach trawy



Kiedy byłem chłopcem, pory roku ocenialiśmy przez pryzmat przydatności boiska do gry. Wbrew powszechnym sądom, zima nie była najgorsza. Mróz i śnieg w żaden sposób nie powstrzymywały nas przed grą. Kto nie kopał piłki w kopnym śniegu, nie wie jak fajnie można się rzucać, robić wślizgi i ile jest przy tym śmiechu, gdyż śnieg w znacznym stopniu niweluje różnice techniczne między graczami. Albo, ile osobliwej przyjemności sprawia rozsupływanie zamrożonych, pokrytych lodem sznurówek trampków, ukrywanie przed mamą piłkarskich ekscesów i jak intensywnie czerwoną gębę można mieć przedzierając się przez śnieg na lewym skrzydle, by zacentrować do kolegi, który w czapce z pomponem szarżuje na bramkę bronioną przez desperata w kusej ortalionowej kurteczce.

Najgorsze były marcowe roztopy. Śnieg zamienił się w błotnistą breję, a tu pierwsze powiewy ciepłego wiatru, a tu słońce wyglądające lufcikiem maleńkim. I na każdej przerwie zbiegaliśmy na nasze piaszczysto-gliniane boisko, sprawdzić, czy może ten wiaterek przez trzy kwadranse...

Grać się chce tak, że plac na którym zapadamy się po kostki w błoto, wydaje się coraz znośniejszy, prawie dobry. Może jutro? Ale przecież dziś, dziś! Po lekcjach taszczymy z osiedlowego sklepu kilka wyżebranych kartonów, które rozkładamy pod bramkami, żeby bramkarze mogli bronić w komfortowych warunkach.

Nie napiszę, jak wyglądałem przemykając do domu, jak szczoteczką moczoną w wodzie próbowałem doprowadzić „szkolne spodnie” do porządku, ani jak je suszyłem maminą suszarką, albowiem nie ma bezinteresownej miłości bez poświęceń.

A teraz czytam pytania zdziwionych, co ja w tej piłce widzę? Jest tyle ważniejszych spraw godnych opisania, a ja strzępię klawiaturę, dzień po dniu podbijając bębenek piłkarskich emocji, gdzie korupcja, milionowe gaże i chamstwo. Czy nie powinienem dorosnąć?

Najlepsze były wakacje.
Wstaję rano z takim bólem nóg, że z trudnością człapię do łazienki. Ledwie zmoczyłem gębę, ledwie zacząłem szykować sobie śniadanie, już pod balkonem głosy liczne.

- Jacek, wyjdziesz?

Twarze wesołe, wzniesione ku trzeciemu piętru. No, przyszli do posiadacza piłki, nie z samej sympatii, przecież.

- Zjem coś – odkrzykuję.

- To rzuć piłkę!

Jasne, piłki się zachciało. Kanapkę w dłoń, klucz do kieszeni i na dół, cuchnącą lizolem klatką schodową. Potem graliśmy. Składy się zmieniały, gracze pędzili na obiad, wracali z obiadu. Wraz z upływem czasu pojawiało się więcej piłek, chętnych do gry, możliwości. Zawsze spóźniony na kolację, zawsze z otartymi do krwi kolanami... Wspinałem się po schodach jak alpinista. Jeszcze dwa piętra, jeszcze jedno...

I ktoś się teraz pyta, dlaczego emocjonuję się meczami?

Problemem była nowa piłka, ponieważ nowa piłka to odpowiedzialność. Jej właściciel za nic w świecie nie chciał grać na szkolnym boisku, bo za bramką, za zdezelowaną siatką, ulica, a na ulicy auta. Poza tym, wiadomo że na piasku piłka się ściera. Potrafiliśmy całą szajką maszerować rozpalonymi przez słońce ulicami całe dwa kilometry, by grać na łące, na boskiej, intensywnie pachnącej trawie, ku bezbrzeżnemu zdumieniu pasących się krów.

Tam, nie trzeba było słupków, poprzeczek, linii bocznych. Nowiutka, dobrze „nabita” piłka toczyła się dziarsko, od nogi do nogi. Pamiętam siebie w połatanym na kolanach dresie i obowiązkowych skórzanych rękawiczkach, pochylonego, czujnie śledzącego grę, by w odpowiednim momencie wybiec i rzucić się pod nogi napastników, albo pofrunąć, tak pofrunąć, ku żółtemu pociskowi niechybnie zmierzającemu w górny róg wyobrażonej bramki, która tak naprawdę oznaczona była przez dwa stosiki ciuchów i torby z zabranym przezornie piciem.

Jak mam nie ulegać emocjom? Jak na zimno mam analizować szanse naszych, skoro nadal czuję kwaśny zapach ziemi, słodką woń rozgrzanej nadrzecznej łąki i cudowny aromat nowiutkiej skórzanej piłki, którą tulę w objęciach po udanej paradzie? 
Aż krowy podniosły łby, zwabione wojowniczym okrzykiem: Moja!

***
Pozwoliłem sobie na taki osobisty wpis, nim pochłonie nas mecz z Niemcami. To, kto wczoraj wbił i komu wbili, przecież wiecie. Dzisiaj mam zamiar kibicować Węgrom. Zawsze kibicowałem dziarskim Madziarom. Za komuny, razem z Czechosłowakami byli wyjęci spod odium kibicowskiej niechęci, jaką otaczaliśmy drużyny państw bratnich. Poza tym Węgrzy zaliczyli głębszy niż Polska piłkarski upadek. Świetni przed wojną, potem najlepsi w świecie, aż do lat wstydliwych, lat całkiem zasłużonych klęsk. Mam nadzieję, że powoli się dźwigną, czego im szczerze życzę.



poniedziałek, 13 czerwca 2016

O Mistrzostwo Europy 4. Kapustka to nasz nowy...



Polska pokonała Irlandię Północną. Tak jak napisałem wczoraj był to mecz na trzy do zera, a że skończył się skromniejszym zwycięstwem... Cóż, sytuacji było wystarczająco dużo, by zrealizować moją prognozę z naddatkiem. Bardzo jestem zadowolony z Kapustki. To jedyny piłkarz naszej reprezentacji o którym wczoraj wspomniałem, zaznaczając autorytarnie, że musi zagrać, jako mój ulubieniec. I zagrał.

Od chwili gdy zobaczyłem łobuza w meczu Cracovii, jak zbiera piłkę przed własnym polem karnym, pędzi przez całe boisko mijając rywali a na koniec strzela z osiemnastu metrów w okienko, pomimo tego, że w pole karne wbiegają jego starsi koledzy napastnicy. Nie sama akcja, a niezależność i odwaga w podjęciu decyzji sprawiły, że od tego momentu pilnie przypatrywałem się temu młodemu piłkarzowi, zawracając nim głowę miłośnikom piłki z którymi mam przyjemność rozmawiać. Świetnie się złożyło, że pan Nawałka wyciągnął podobne wnioski, jak ja. Amator i profan mądrala.

Teraz Kapustka obiega w swoim tempie Europejskie media i niejeden skaut wielkiego klubu ma czerwone uszy. To dobrze, bo nowa gwiazda polskiej piłki nie odejdzie na zachód za czapkę gruszek, co niestety przekłada się potem na przebieg kariery naszych młodych zdolnych.

Ten chłopak jest gotowy do gry na każdym poziomie, ponieważ gra swoją grę. Może się to podobać, albo nie, ale to jemu trzeba przygotować odpowiednie miejsce. W im lepszym zagra zespole, tym lepiej będzie grał. To wydaje się oczywistością, ale tak nie jest. Ludzie giną w świetle gwiazd, a ten młodziak urokowi gwiazd nie podlega. Przynajmniej w trakcie meczu.

Popatrzcie na te jego kółeczka, które sprawozdawcy nazywali początkowo zwalnianiem gry. To jest szukanie najlepszego wyboru, co niezorientowanemu co do wieku Bartosza i hierarchii panującej w reprezentacji może sugerować, że mają do czynienie z rutynowanym liderem drużyny.

Zaraz miłośnicy „złotych czasów” na mnie naskoczą, że zgłupiałem, ale jeśli miałbym szukać przykładu w przeszłości, porównałbym chłopaka do młodego Deyny. Młodego, czyli w wieku dwudziestu dwóch, trzech lat. I nie chodzi wcale o te kółeczka, a o to, że Kapustka gra swój mecz, koncentrując na sobie uwagę kibiców, mediów i rywali. Ma czas, by stać się liderem i rozgrywającym o jakim marzymy od kilkudziesięciu lat. Tyle tylko, że chłopak tak przyspiesza, że wcale nie zdziwiłbym się, gdyby swoje kolejne występy we Francji okrasił golami czy asystami.

W ogóle, zwróćcie na to uwagę, ze z dnia na dzień zniknął temat, czy Kapustka da radę, tylko, ile swoją grą da drużynie. Już teraz, przy czyścicielu Krychowiaku, może swobodnie brać się za rozgrywanie, zostawiając miejsce na skrzydle Grosickiemu. To fantastyczne, że turniej zaczął kreować nową polską gwiazdę i że ta gwiazda ma dziewiętnaście lat. To stwarza całej drużynie kapitalne perspektywy. Do listy zagrożeń, ni z tego nie z owego, wszyscy kolejni trenerzy naszych rywali, muszą dopisać kolejne nazwisko.

Wczoraj wszyscy zagrali dobrze, albo chociaż przyzwoicie. Były niedokładności, pojedyncze błędy, w tym jeden bardzo groźny w wykonaniu Pazdana, ale to przecież mecz piłkarski. Poza tym, wbrew zapewnieniom, widoczna była presja pierwszego meczu i konieczności zdobycia trzech punktów, co owocowało, szczególnie w pierwszej połowie, przesadną pieczołowitością w rozgrywaniu akcji. Na dodatek trudno było o zmianę tempa gry, czy kontrataki w sytuacji, gdy reprezentacja Irlandii Północnej przez większą część meczu skoncentrowani byli na blokowaniu gry.

Wygraliśmy, ale uważam, że ta strasznie grająca wczoraj drużyna nie wyjedzie z Francji, bez choćby jednego punktu. Kto będzie ofiarą irlandzkiego autobusu? Nie nasza sprawa. Co jeszcze? Aha, Niemcy wygrali z Ukrainą. Mamy się bać? Nie!


Z Ameryki nadeszła informacja, że Brazylia odpadła z Copa America po porażce z Peru. Obejrzałem skrót. Peruwiańczyk strzelił gola łapą w sposób tak ewidentny, że Maradona się chowa. Było stu sędziów, konsultacje i wielkie bieganie po boisku, a sędzia gola uznał. Niesamowite! Wielcy upadają, wielcy nie mają ochrony... 

A tu Kapustka!

niedziela, 12 czerwca 2016

O Mistrzostwo Europy. Te irlandzkie dziouchy...



... wielkie paradnice – zaczynam śpiewać, ale mój osobisty researcher, człowiek uczciwy i do bólu drobiazgowy, z miejsca studzi moje zapały, informując że w spódnicach chadzają raczej Szkoci. Przez chwilę upieram się, argumentując, że protestanci lubią chodzić w kieckach, ale ucisza mnie, ostrzegając, bym nie wzniecał waśni wyznaniowych. Skoro już zmarnowałem jeden początek tekstu, muszę teraz szczególnie uważać.

Irlandia Północna to dla mnie George Best, geniusz piłkarski i pijak. Tyle, że ten znakomity gracz, ozdoba Manchesteru United, od dawna nie żyje. Reszta, z którą przyjdzie nam się dzisiaj zmierzyć jest średnia. Zacząłem przeglądać wyniki, jakie osiągali na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat i poza tym, że byli dość mocni na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, oraz mieli dobrą „pakę” trzydzieści lat później, niczego zajmującego nie znalazłem. Gracze kopiący w ligach angielskich, na rozmaitych poziomach rozgrywek.  Z naciskiem na „rozmaitych” nie na „poziom”. 

Prezentują ciężki, nieprzyjemny styl, łączący chaos ataków z dość brutalną grą w defensywie, przy czym ich defensywa jest aktywna na całym boisku. Jasne jest, że aby ich pokonać, trzeba grać na całego. To w dzisiejszych czasach żadna nowość. W Europie jest tylko kilka drużyn z którymi nie trzeba, ale nawet na Wyspy Owcze należy się zmobilizować.

O  mobilizacji, w konfrontacjach z Północnikami nasi gracze często zapominali, stąd nasz kiepski bilans, rozgrywanych na przestrzeni pięćdziesięciu lat spotkań. Wszyscy pewnie pamiętacie maga babola wbitego na irlandzkim  kartoflisku do naszej siatki przez bystry duet Żewłakow – Boruc. Oby piłkarze oszczędzili nam takich emocji!

Jeśli zagramy „z jajem”, wygramy bez żadnych problemów. Żadne tam ich sukcesy, passy bez porażki czy wyższe miejsce w idiotycznej klasyfikacji FIFA nie mają znaczenia. To jest i przynajmniej do pierwszego gwizdka będzie mecz na 3-0. Jedynym problemem może być sędzia, o ile dopuści do bezkarnej, brutalnej gry.  Poza sędzią maniakiem, nie widzę innej szansy dla naszych rywali. Gadanie o sile fizycznej, grze zespołowej czy duchu walecznej drużyny, to tylko gadanie. Tak się mówi o zespołach, które nie mają zbyt wielu innych atutów. Przypominam, że przez lata właśnie tak mówiono o reprezentacji Polski.

Jak zagrać, poza tym, że trzeba walczyć? Wiadomo. Szybko i po ziemi. Do składu się nie wtrącam, ale mój ulubiony Kapustka musi zagrać. To tyle. Żadnego gadania o filozofii gry, angielskiej szkole, bo to żadna szkoła tylko braki techniczne nadrabiane siłą, szybkością raz waleniem z łokcia w żebra i poprawianie dżentelmeńskim deptanie po palcach. Będzie dobrze, o ile my też potrafimy grać fair.

Wczoraj Albania, ulegając szwajcarskiej mieszance etnicznej, zaprezentowała się akurat tak, jak się spodziewałem. Łącznie z czerwoną kartką, bo oni, proszę to zapamiętać, są łasi dosłownie na wszystko. Nawet na czerwone kartki.

Słowacja. O, to było ciekawe, bo Walia, to taka Irlandia Północna, tylko lepsza. Nasi południowcy mogli wygrać a przegrali. Foch! Duda wyrównał, a w końcówce wprowadzili nawet Stocha, ale ten potwierdził, że to nie jest jego sezon. Pierwszy gol Bale’a. Bramkarz Słowacki tak fiknął, że po prostu śmiech.

O, rany. Na koniec Anglia zremisowała z Rosją. Mecz, w porównaniu z tym, co zaprezentowali kibice, był raczej nudny. Rosjanie strzelają w ostatnich sekundach. Jak można tak skrzywdzić wynalazców footballu, no jak? Burdy, świństwo i chamstwo w dzikiej, brudnej Marsylii.

Korzystając, że mój researcher odsypia... ( Wyobraźcie sobie, że po meczu, poszedł szukać jakiegoś awanturującego się Kacapa, by spuścić mu łomot, ale zabłądził w lesie. Pomysł i wykonanie bez sensu!)... dodam, że Północni Irlandczycy naprawdę chadzają w kieckach, o ile nikogo nie ma w domu, oczywiście. Uszminkowani wpatrują się w lustereczka, dopytując, kto najlepiej gra na świecie, ale zamiast odpowiedzi, słyszą tylko śmiech i jakby końskie parskanie.

- Jakby zbliżała się kawaleria? – Zastanawiają się głośno. Potem, jak na komendę, przygładzają poślinionymi palcami niesforne zrudziałe grzywki i apiać męczą lustereczka swoimi idiotycznymi pytaniami.


sobota, 11 czerwca 2016

O Mistrzostwo Europy. Komentatorzy i gadacze



Dobrego meczu nie zepsuje nawet ciepła wódka, wniesiona na stadion w nogawce, przez sprytnego szwagra o wyglądzie zatroskanego intelektualisty. Na małym stadionie pachnie trawa, na większym produkowane mechanicznie żarcie, ale tłum faluje i wrzeszczy a pasjonaci pieją swe pieśni bojowe. Na stadionie, gdy zapadnie cisza, musi być naprawdę źle. W domu, przed telewizorem, mecz może zepsuć komentator pierdoła. Wszyscy to wiedzą, komentatorzy też. Dlatego szkolą się i szkolą, albo ufają swojemu talentowi, który wyniósł ich na zawodowe wyżyny, pozwalając bezkarnie zawracać głowy milionom ludzi będącym w stresie meczowym, czyli w tak zwanych „nerwach”.

W trakcie meczu szczególnie drażni mnie, podawanie przez komentatorów rozmaitych danych, szumnie nazywanych statystycznymi, które tak naprawdę są tylko nieuporządkowanym zbiorem ciekawostek. Na poziomie finałów Mistrzostw Europy nie ma żadnego sensownego znaczenia informacja ile bramek strzeliła Irlandia Północna w trzecim kwadransie meczów eliminacyjnych, nawet jeśli zdarzyło się im nie strzelić w tym czasie, ani jednego gola w dwumeczu z Wyspami Owczymi.

Na przykład wczoraj, w meczu inauguracyjnym Jacek Laskowski kilkakrotnie poinformował mnie, że Rumunia ma znakomitą obronę, ponieważ straciła w dziesięciu meczach eliminacyjnych tylko dwa gole.  Naprawdę, zapamiętałem tę informację już po pierwszym razie. Zauważę przy okazji, że Francja ma jeszcze lepszą obronę, ponieważ jako gospodarz turnieju finałowego, wybroniła się w ogóle, przed graniem meczów eliminacyjnych, w związku z czym nie straciła żadnego gola.

Jeszcze gorsze, niż ciekawostki statystyczne jest gadanie o pieniądzach i realnych, oraz planowanych transferach. Tu pięćdziesiąt milionów euro podaje piłkę do siedemdziesięciu ośmiu milionów (funtów!) a te zagapiają się i piłka wychodzi na aut. Te siedemdziesiąt osiem milionów to pieniądze zapłacone przez Real za walijskiego gracza Bale’a, ale nie na pewno, ponieważ utajniono kwotę transferu, aby nie drażnić Cristiano Ronaldo, a ten Bale jest najszybszym piłkarzem świata, przyłapanym, gdy pędził z piłką czterdzieści trzy kilometry na godzinę. Dowiedziałem się o tym wczoraj, śledząc poczynania piłkarzy Francji i Rumunii. Takimi informacjami komentatorzy zapychają mecz, podczas gdy piłka krąży między graczami.

Nie drażnią, a bywa że dodają uroku lapsusy językowe i przejęzyczenia, o ile wynikają z emocji, a nie są zaplanowane. Wczorajsze „Rumuni są tak zaangażowani, że zapach ich zaangażowań czuć na naszych stanowiskach” jest przykładem słabej podróbki słynnych gaf sprawozdawczych.

Każdy mecz ma swoją naturalną dramaturgię i wszystko co może zrobić uczciwy komentator to nadążanie za nią tak, by w stosownej chwili eksplodować krzycząc: - Goool! To absolutna podstawa i tak jak każda ogólnie znana zasada, jest ustawicznie łamana. Nie da się, stopniując przymiotniki czy mnożąc epitety, podnieść temperatury sennego meczu, ale stosunkowo łatwo, majacząc i marudząc, zepsuć emocjonującą rozgrywkę.

Dodam jeszcze zbyt wczesne podsumowywanie meczu, silenie się na ultra poprawną wymowę obcojęzycznych nazwisk  (doskonale pamiętam, jak doskonale znanego kibicom Bekhama zastąpił na krótko zagadkowy Beekkem). Zastępowanie utartych zwrotów językowymi dziwolągami, oraz absolutna pokora wobec decyzji sędziego, co w czasach idealnych, nachalnych w swej oczywistości powtórek, co bywa po prostu żenujące.  

Osobnym problemem są występujący razem z zawodowymi komentatorami byli piłkarze. Rozumiem, że ich udział miał przybliżyć widzom grę. Zasadniczo od gracza, który ma za sobą udaną karierę sportową, można oczekiwać, że potrafi wyjść poza szablon zawodowego sprawozdawcy. Niestety z biegiem lat, ci zacni amatorzy mikrofonu przyjęli manierę swych partnerów i stali się drugim głosem w duecie, opowiadającym takie same androny jak dziennikarze, tyle że mniej zręcznie. Mają w repertuarze identyczne, wyświechtane sformułowania, metafory i żarty. Prezentują taką samą drażniąca pewność siebie w ocenach, oraz absolutny brak wartości dodanej, której można oczekiwać od fachowca w swojej dziedzinie. Przyznaję, że czasem bywa śmiesznie. Na przykład gdy Tomasz Hajto rozważa niedoskonałości techniczne jakiegoś gracza, albo wywodzi w duchu fair play.


Piszę o naszych dzielnych komentatorach, nie oczekując żadnej zmiany na lepsze. Łudziłem się w latach dziewięćdziesiątych, gdy wraz z pojawieniem się stacji kodowanych, sypnęło młodymi, pełnymi zapału komentatorami, mającymi dosłownie za chwilę dogonić, pożreć i strawić starego repa Szpakowskiego. Gonią i gonią, a końca tej gonitwy nie widać. 

piątek, 10 czerwca 2016

O Mistrzostwo Europy. Gesty i oddechy



Przyznaję, że moje kibicowskie serce zostało,  gdy byłem dzieckiem, skażone sukcesem naszych piłkarzy, ale nie chcę być jak ci, co patrząc wstecz, w lata siedemdziesiąte, za nic mają dzisiejszych graczy. To nudna, przygnębiająca postawa. Fakt, że ostatnie zwycięstwo w finałach międzynarodowej imprezy odnieśliśmy nad Kostaryką, a od wielkiego powrotu w dwutysięcznym drugim roku, wygraliśmy jeszcze tylko z USA, też nic nie znaczy, tym bardziej, że na razie, drużyny ze strefy CONCACAF raczej nie występują w Mistrzostwach Europy, choć jak widzę, grają dziarsko w mistrzostwach Ameryki Południowej. Bywa i tak.

Uświadomiłem sobie, że kibicuję od czterdziestu dwóch lat. Jeśli kogoś ciekawią uwagi dinozaura na temat mamutów, będzie miał okazję towarzyszyć moim zmaganiom ze słowem i emocjami, dopóki oczywiście Polska będzie walczyła o mistrzostwo.

Zasada pierwsza. Polska walczy o Mistrzostwo Europy, nie o wyjście z grupy, ćwierćfinał, czy nawet udział w finale. Po porażce można oceniać, doceniać, szukać usprawiedliwień albo kląć ponuro i zawzięcie.

Zasada druga. Obiektywizm nie ma nic wspólnego z kibicowaniem. Wiara we własną drużynę musi i powinna być zasadą naczelną! Spójrzcie na fanów Leicester. Gdyby choć ci najwierniejsi obstawili po sto funcików, gdy kurs na mistrzostwo Anglii był pięć tysięcy do jednego, mieliby piękne wakacje i nie tylko. W przeciwieństwie do bukmacherów.

Dzisiaj, przed pierwszym meczem turnieju, coś o atmosferze towarzyszącej reprezentacji. O czynności która  śmieszy wielu komentatorów i jest dość powszechnie nazywane dmuchaniem balonika, a taki balonik, jak wiadomo, ma krótki żywot.

Przed turniejem w 1982 roku, trudno w ogóle mówić o jakiejkolwiek atmosferze. W mojej pamięci został tylko, podrygujący w takt muzyki z taśmy Łazuka, z okropnym „entliczkiem pętliczkiem”.

W 1978 jechaliśmy do Argentyny po prostu po mistrzostwo świata. Wielka szczęka Gmocha zawisła nad Polską, a machina propagandowa działała na pełnych obrotach. Pamiętam doskonale, jak niepokojącym przeżyciem był pierwszy mecz z Tunezją. Oglądałem go z kolegami, w trakcie balu, w trakcie którego żegnaliśmy się ze szkołą podstawową.
- A wy chłopcy się nie bawicie? – pytała, co rusz zaglądająca do świetlicy pani nauczycielka. Nie bawiliśmy się, faktycznie. Polska wygrała 1-0, ale nie potrafiliśmy wykrzesać z siebie krzty entuzjazmu. W pewnym sensie był to efekt zatrucia grą i sukcesem sprzed czterech lat. Zobaczcie, jak dzisiejsi kibice mają dobrze, gdy tylko takie stare dziady jak ja, pamiętają ostatni sukces reprezentacji.

Podobny jak dzisiaj nastrój oczekiwania, pamiętam z 1974 roku. Nie jest prawdą, że Polska była przed tym legendarnym turniejem postrzegana jako kopciuszek, czy chłopiec do bicia. Ta dziwna legenda, zrodziła się chyba z idiotycznej potrzeby powiększania tego i tak, bezprecedensowego przecież sukcesu. Mieliśmy wówczas, zupełnie jak dzisiaj, kilku docenianych na arenie międzynarodowej graczy. Kazimierz Deyna, drugi raz z rzędu był szóstym piłkarzem Europy w najważniejszym wówczas rankingu, publikowanym przez France Football, a reprezentację sklasyfikowano na 4-5 miejscu. Cenieni byli Gadocha, Tomaszewski, Szymanowski i Gorgoń. Specjaliści stawiali nas wśród czterech – ośmiu najlepszych drużyn i na pierwszym, jeśli chodzi o zespół, który może sprawić niespodziankę.

Nasze media też na co dzień towarzyszyły piłkarzom, z tym, że wówczas w ramach komunizmu, podkreślano przeważnie ciężką pracę, skromność i wychwalano zaangażowanie piłkarzy, duch gry zespołowej... Kibice zaś przeważnie sądzili, że dostaniemy lanie, bo jak to tak, bez Lubańskiego?

Teraz wielu narzeka, że współcześni piłkarze to lalusie, modele i medialne gwiazdki, ale ja widzę uczciwie podchodzących do swoich obowiązków facetów. Chyba nie trzeba teraz czatować nocami na wracających znikąd piłkarzy, wędrujących „bocianim krokiem” hotelowymi korytarzami. Przynajmniej mam taką nadzieję.

Jest jeszcze coś, co warto podkreślić, nim zacznie się gra. W drużynie takiej, jak Polska, aby odnieść sukces konieczna jest niespodzianka w składzie. Czy w wyniku eksplozji geniuszu Nawałki, czy na skutek kontuzji, czyjegoś załamania formy... To nieważne, w przeciwieństwie do efektu. Wspominając Kazimierza Górskiego, wszyscy piszą o wprowadzeniu do składu dwudziestoletniego Żmudy, zapominając o Andrzeju Szarmachu, jakby nie patrzeć, wicekrólu strzelców turnieju.
W eliminacjach nie zagrał ani minuty. W kwietniu 1974 poleciał z młodzieżówką na Haiti, gdzie ta drużyna, występując pod firmą pierwszej reprezentacji, przegrała 1-2 i wygrała 3-1 z naszym przyszłym rywalem. Szarmach strzelił trzy gole, ale w tym czasie pierwsza reprezentacja grała z Belgią, gdzie atak złożony był z Laty, Domarskiego i Gadochy, a jako rezerwowy wszedł Chojnacki. W maju, w ostatnim oficjalnym meczu z Grecją zagrali: Lato, Domarski i Gadocha, a zmiennikami byli Kapka i Kusto. Za to, gdy w dziewiątej minucie meczu z Argentyną, Szarmach strzelił na dwa zero, wszyscy już wiedzieli, że wybór środkowego napastnika  był słuszny i oczywisty dla każdego. Prawda?

Musimy poczekać jeszcze dwa dni. Cierpliwość, podobnie jak skromność, nie jest moją mocną stroną i już teraz apeluję o wyrozumiałość, jeśli Stępiński nie strzeli na dwa zero z Irlandzkimi Północnikami. Ważne, że ktoś strzeli, prawda? Niemniej, jeśli tak się stanie, wspomnijcie o mnie. 

Zresztą, nie pozwolę wam o tym zapomnieć.
Tyle o atmosferze i oczekiwaniach. Pojutrze zaczynamy walkę o mistrzostwo Europy i tego się trzymajmy.