piątek, 10 czerwca 2016

O Mistrzostwo Europy. Gesty i oddechy



Przyznaję, że moje kibicowskie serce zostało,  gdy byłem dzieckiem, skażone sukcesem naszych piłkarzy, ale nie chcę być jak ci, co patrząc wstecz, w lata siedemdziesiąte, za nic mają dzisiejszych graczy. To nudna, przygnębiająca postawa. Fakt, że ostatnie zwycięstwo w finałach międzynarodowej imprezy odnieśliśmy nad Kostaryką, a od wielkiego powrotu w dwutysięcznym drugim roku, wygraliśmy jeszcze tylko z USA, też nic nie znaczy, tym bardziej, że na razie, drużyny ze strefy CONCACAF raczej nie występują w Mistrzostwach Europy, choć jak widzę, grają dziarsko w mistrzostwach Ameryki Południowej. Bywa i tak.

Uświadomiłem sobie, że kibicuję od czterdziestu dwóch lat. Jeśli kogoś ciekawią uwagi dinozaura na temat mamutów, będzie miał okazję towarzyszyć moim zmaganiom ze słowem i emocjami, dopóki oczywiście Polska będzie walczyła o mistrzostwo.

Zasada pierwsza. Polska walczy o Mistrzostwo Europy, nie o wyjście z grupy, ćwierćfinał, czy nawet udział w finale. Po porażce można oceniać, doceniać, szukać usprawiedliwień albo kląć ponuro i zawzięcie.

Zasada druga. Obiektywizm nie ma nic wspólnego z kibicowaniem. Wiara we własną drużynę musi i powinna być zasadą naczelną! Spójrzcie na fanów Leicester. Gdyby choć ci najwierniejsi obstawili po sto funcików, gdy kurs na mistrzostwo Anglii był pięć tysięcy do jednego, mieliby piękne wakacje i nie tylko. W przeciwieństwie do bukmacherów.

Dzisiaj, przed pierwszym meczem turnieju, coś o atmosferze towarzyszącej reprezentacji. O czynności która  śmieszy wielu komentatorów i jest dość powszechnie nazywane dmuchaniem balonika, a taki balonik, jak wiadomo, ma krótki żywot.

Przed turniejem w 1982 roku, trudno w ogóle mówić o jakiejkolwiek atmosferze. W mojej pamięci został tylko, podrygujący w takt muzyki z taśmy Łazuka, z okropnym „entliczkiem pętliczkiem”.

W 1978 jechaliśmy do Argentyny po prostu po mistrzostwo świata. Wielka szczęka Gmocha zawisła nad Polską, a machina propagandowa działała na pełnych obrotach. Pamiętam doskonale, jak niepokojącym przeżyciem był pierwszy mecz z Tunezją. Oglądałem go z kolegami, w trakcie balu, w trakcie którego żegnaliśmy się ze szkołą podstawową.
- A wy chłopcy się nie bawicie? – pytała, co rusz zaglądająca do świetlicy pani nauczycielka. Nie bawiliśmy się, faktycznie. Polska wygrała 1-0, ale nie potrafiliśmy wykrzesać z siebie krzty entuzjazmu. W pewnym sensie był to efekt zatrucia grą i sukcesem sprzed czterech lat. Zobaczcie, jak dzisiejsi kibice mają dobrze, gdy tylko takie stare dziady jak ja, pamiętają ostatni sukces reprezentacji.

Podobny jak dzisiaj nastrój oczekiwania, pamiętam z 1974 roku. Nie jest prawdą, że Polska była przed tym legendarnym turniejem postrzegana jako kopciuszek, czy chłopiec do bicia. Ta dziwna legenda, zrodziła się chyba z idiotycznej potrzeby powiększania tego i tak, bezprecedensowego przecież sukcesu. Mieliśmy wówczas, zupełnie jak dzisiaj, kilku docenianych na arenie międzynarodowej graczy. Kazimierz Deyna, drugi raz z rzędu był szóstym piłkarzem Europy w najważniejszym wówczas rankingu, publikowanym przez France Football, a reprezentację sklasyfikowano na 4-5 miejscu. Cenieni byli Gadocha, Tomaszewski, Szymanowski i Gorgoń. Specjaliści stawiali nas wśród czterech – ośmiu najlepszych drużyn i na pierwszym, jeśli chodzi o zespół, który może sprawić niespodziankę.

Nasze media też na co dzień towarzyszyły piłkarzom, z tym, że wówczas w ramach komunizmu, podkreślano przeważnie ciężką pracę, skromność i wychwalano zaangażowanie piłkarzy, duch gry zespołowej... Kibice zaś przeważnie sądzili, że dostaniemy lanie, bo jak to tak, bez Lubańskiego?

Teraz wielu narzeka, że współcześni piłkarze to lalusie, modele i medialne gwiazdki, ale ja widzę uczciwie podchodzących do swoich obowiązków facetów. Chyba nie trzeba teraz czatować nocami na wracających znikąd piłkarzy, wędrujących „bocianim krokiem” hotelowymi korytarzami. Przynajmniej mam taką nadzieję.

Jest jeszcze coś, co warto podkreślić, nim zacznie się gra. W drużynie takiej, jak Polska, aby odnieść sukces konieczna jest niespodzianka w składzie. Czy w wyniku eksplozji geniuszu Nawałki, czy na skutek kontuzji, czyjegoś załamania formy... To nieważne, w przeciwieństwie do efektu. Wspominając Kazimierza Górskiego, wszyscy piszą o wprowadzeniu do składu dwudziestoletniego Żmudy, zapominając o Andrzeju Szarmachu, jakby nie patrzeć, wicekrólu strzelców turnieju.
W eliminacjach nie zagrał ani minuty. W kwietniu 1974 poleciał z młodzieżówką na Haiti, gdzie ta drużyna, występując pod firmą pierwszej reprezentacji, przegrała 1-2 i wygrała 3-1 z naszym przyszłym rywalem. Szarmach strzelił trzy gole, ale w tym czasie pierwsza reprezentacja grała z Belgią, gdzie atak złożony był z Laty, Domarskiego i Gadochy, a jako rezerwowy wszedł Chojnacki. W maju, w ostatnim oficjalnym meczu z Grecją zagrali: Lato, Domarski i Gadocha, a zmiennikami byli Kapka i Kusto. Za to, gdy w dziewiątej minucie meczu z Argentyną, Szarmach strzelił na dwa zero, wszyscy już wiedzieli, że wybór środkowego napastnika  był słuszny i oczywisty dla każdego. Prawda?

Musimy poczekać jeszcze dwa dni. Cierpliwość, podobnie jak skromność, nie jest moją mocną stroną i już teraz apeluję o wyrozumiałość, jeśli Stępiński nie strzeli na dwa zero z Irlandzkimi Północnikami. Ważne, że ktoś strzeli, prawda? Niemniej, jeśli tak się stanie, wspomnijcie o mnie. 

Zresztą, nie pozwolę wam o tym zapomnieć.
Tyle o atmosferze i oczekiwaniach. Pojutrze zaczynamy walkę o mistrzostwo Europy i tego się trzymajmy.




1 komentarz:

  1. Piękny tekst! Wtedy jeszcze dość pilnie oglądałem, ale anim tyle kiedykolwiek wiedział, ani dwudziestej części z tego bym nie zapamiętał.

    Pzdrwm

    OdpowiedzUsuń