wtorek, 21 czerwca 2016

O Mistrzostwo Europy 12. Papierowe futbolówki


Prawie, robi wielką różnicę. Dzisiaj dzień meczu, to i nie ma co podbijać, już podbitego bębenka. Jestem od rana wystarczająco zdenerwowany. Czym? Ano, spodziewam się sukcesu, a do sukcesów naszych piłkarzy nie jestem przyzwyczajony. Odzwyczaiłem się, ujmując to inaczej i teraz cały czas będę się denerwował, że za chwilę jakiś dobrodziej złośliwie zbudzi mnie ze snu słodkiego.
 Aby zabić czas, jaki pozostał do pierwszego gwizdka można sięgnąć po książkę o futbolu, bo to co mówią, że od czytania książek można zgłupieć, to bujda. Muszę się przyznać, że zazdroszczę dzisiejszej młodzieży, barwnej, szerokiej do przesady oferty pozycji o tematyce piłkarskiej. Większość to banialuki i reklamiarstwo, ale pewnie zawsze się trafi jakaś perełka. Za moich czasów było tych książek maleńko, maciupeńko. Wydawano je głównie przy okazji kolejnych mistrzostw świata. Miałem dzieło o Europejskich Pucharach, o naszej lidze. Te pozycje szczególnie ceniłem z powodu licznych tabelek, zestawień wyników i składów. Siadałem sobie na przykład i szukałem wszystkich meczów Derby County, albo innej Garbarni Kraków. Taki byłem!
Szczególne, osobliwe miejsce w mojej ówczesnej skromnej kolekcji zajmował komiks „Od Walii do Brazylii”. Osobliwe, bo już wtedy budził raczej śmiech, niż podziw. Niemniej, po ponad czterdziestu latach sporym sukcesem autorów jest fakt, że zapamiętałem dwie kwestie z tego dzieła, a pierwsze powiedzonko, na stałe weszło do mojego języka. Drugiego używam sytuacyjnie.
Na pierwszym obrazku widzimy polskich piłkarzy po meczu inauguracyjnym, pochylonych nad rozłożonymi gazetami. Oto w Bildzie zasugerowano, że jeden z naszych graczy został przyłapany na dopingu. Ktoś oburzony poucza:  To kolejna prowokacja springerowskiej prasy!
Inny, wspaniały w swej prostocie dialog, znajdujemy, gdy akcja komiksu dociera na Wembley. Kopnięty w rękę Tomaszewski zwija się malowniczo na murawie. Pochylony nad nim kolega pyta:
- Boli cię Jasiu?
- Bardzo, ale nie opuszczę bramki! – odpowiada Tomaszewski.
Jeszcze zabawniejszym dziełem, jakie zakupiłem w 1975 roku, była książka radzieckiego pisarza  Lwa Kassina, zatytułowana „Bramkarz republiki”. Nawet jako dwunastolatek widziałem książkę jako nieprawdopodobną wręcz bujdę. Wyczytałem przed chwilą, że na jej podstawie nakręcono nawet film, ale niestety nie udało mi się go odnaleźć.
Do drużyny zakładowej, gdzie piłkę kopali we wspólnym trudzie robotnicy, inżynierowie i kadra, prawda, kierownicza, dokooptowano na stanowisko bramkarza dorosłego chłopa, którego talent dostrzeżono, gdy ten brał udział w załadunku płodów rolnych i chwytał, stojąc na barce, rzucane z brzegu arbuzy. Jest to człowiek tak prosty, że nie dość, że nigdy nie grał w nogę, to nawet nie widział piłki. Namówiony na trening, broni wszystkie strzały, choć piłka nie arbuz i początkowo parzy go w dłonie. Chłop trenuje, zostaje robotnikiem, zaczyna się uczyć, zapisuje się do organizacji młodzieżowej, poznaje subtelną dziewczynę. Normalny ideał. Gdyby był napastnikiem, napisałbym że drugi Lewandosiu.
W końcu wchodzi na boisko, zmieniając sfrustrowanego wpuszczeniem „szmaty” bramkarza, który na starość stał się szpanerem i mięczakiem do tego stopnia, że broni w rękawiczkach. Nasz bohater gola nie wpuszcza i przegrywany zero do dwóch mecz, kończy się zwycięstwem. Przy okazji dowiadujemy się, że ta robotniczo-inżynierska drużyna jest zespołem jak najbardziej ligowym.
Zaczyna się passa zwycięstw bez straconego gola, ale licho nie śpi. Okazuje się, że nawet w czasach stalinowskiej opresji, sprytni działacze nie zasypują gruszek w popiele i kaperują arbuzowego herosa do stołecznej, mistrzowskiej drużyny, gdzie ruja, poróbstwo, pieniądze i wino musujące. Autor nie szczędzi nam opisów degrengolady bohatera. Oto ogłupiony mamoną kupuje skórzane, buty, płaszcz, rękawiczki i kapelusz, a potem z bukietem zakupionych u prywaciarski róż, idzie na spotkanie z ukochaną. Ta, widząc swoje mężczyznę w kapeluszu, płacze i ucieka w rozpaczy.
Passa trwa, goli nie wpuszcza, choć z powodu zawodu miłosnego zaczyna chlać. Trzeźwieje, gdy jego zespół gra z pierwszą, byłą, czystą, uczciwą drużyną, w której debiutował. Byli koledzy rozgryźli go, opracowując fortel, polegający na niestrzelaniu na bramkę, co najwyraźniej zgapili współcześni Szwajcarzy. Zmęczony napięciem, bezrobotny goalkeeper, w końcu wpuszcza gola, potem kolejnego. Sfrustrowany taranuje swojego szczerzego, najlepszego przyjaciela tak mocno, że ten trafia do szpitala.
Wstrząśnięty wraca przecież na dobrą drogę. Przestaje się wygłupiać w płaszczu, wraca do szkoły, drużyny i dziewczyny. Nagrodą jest powołanie do reprezentacji Republiki (chyba radzieckiej?), na mecz z najlepszą, zawodową I słynną z brutalności drużyną... turecką.
Co tam się wyrabia! Bramkarz Republiki demaskuje najlepszego strzelca zawodowców, który jest Maurem i gra w metalowej mycce na głowie, ukrytej pod kolorową bandaną. Tą mycką załatwia wszystkich z byka. Pomimo licznych niegodziwości i pułapek, Republika wygrywa 1-0. Złośliwy, pozbawiony mycki snajper strzela karnego naszemu bramkarzowi. Ten rzecz jasna łapie piłkę w swe ogromne dłonie i rzuciwszy ją przed siebie, sam gna na bramkę, a dopadłszy pola karnego strzela jak z armaty. Mniej więcej na tym kończy się ta wstrząsająca opowieść. W każdym razie tak ją zapamiętałem. A wy towarzysze zapamiętajcie sobie, że jak jeszcze raz zobaczę Szczęsnego czy Fabiańskiego w płaszczu...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz