środa, 25 grudnia 2019

Murzyn zdrajca i popkulturowe trele morele


Odkąd filmowcy, z amerykańskimi na czele zabrali się za realizację osobliwej akcji afirmatywnej polegającej na wciskaniu gdzie popadnie ciemnoskórych bohaterów i homoseksualistów, jednocześnie rozpoczęli demontaż problematyki, którą z taką gorliwością łakną się zajmować. Najlepsze, że nie zdają sobie z tego sprawy. Z racji swej wtórności cała akcja ma służyć powtórzeniu sukcesu wizerunkowego, jaki stał się udziałem Indian północnoamerykańskich, którzy z pokrzykujących w westernach dzikusów awansowali na mających wszelkie przewagi moralne rycerzy ekranu. Tyle tylko, że jest to wyobrażenie z gruntu fałszywe, co jest jasne dla każdego, kto zechciał zapoznać się głębiej z wyrobami filmowymi z lat czterdziestych czy pięćdziesiątych. Poza tym Indianie są częścią konkretnej opowieści, a przeniesienie indiańskich bohaterów w inne czasy czy miejsca nie nosi znamion rasizmu, co ewidentnie ma miejsce w przypadku naszych czarnoskórych braci.

Ten rasizm jest oczywiście nieintencjonalny i w zamyśle twórców ma przełamywać stereotypy i przyciągać ciemnoskórą widownię. Tak naprawdę rzecz w tym, że dla miglanców kina Afryka nie jest godna mieć swojej historii. Możemy mieć czarnego Wikinga, frankońskiego rycerza, saksońskiego maga, czy innego przebierańca, ale z filmu nie dowiemy się raczej o potężnych, świetnie zorganizowanych afrykańskich królestwach, do których zaczepiania niespecjalnie palił się nawet Rzym razem ze swoją potegą. Prędzej pokażą wam czarnego Juliusza Cezara dyskutującego z mulatem Einsteinem o napędzie rakiet, które zawiozą dwunasty legion na Marsa. Można tu zauważyć, że poza pasem wybrzeża zajętym przez Rzym i Egiptem cała reszta Afryki jest tak widoczna dla kultury masowej jak my sami. Może stąd moja solidarność ze światem, którego nikt nie chce przywołać.

Jedno w tym dobre, że PT Murzyni raczej przestali być definiowani tylko w odniesieniu do kajdan, które nosili ich przodkowie, ale z filmowej Chaty wuja Toma wyrwali się przecież kilkadziesiąt lat temu i żadna w tym nowość. W USA, kraju wielorasowym są w zasadzie u siebie na każdym miejscu, ale warto zauważyć, że filmowa akcja afirmatywna wypycha coraz częściej czarnoskórych bohaterów na niewygodne piedestały dotychczas zajmowane przez typ białego łajdaka. Doskonale to widać w sensacji. Jeszcze niedawno murzyński policjant czy detektyw był chętnie pokazywany jako jedyny myślący wrażliwiec i stawiany w opozycji do motywowanego rasizmem prymitywnego kolegi, z którym w końcu się zaprzyjaźniał przełamując stereotypy. Trele morele. Obecnie jako szef… Cóż szef jako postać jest często definiowany jako uciążliwy dla otoczenia bezduszny biurokrata. Bywa, że skorumpowany.

Dla ubarwienia narracji chciałoby się napisać, że krok w krok za Murzynem podąża homoseksualista, ale to byłaby z gruntu nieprawdziwa uwaga. Ciemnoskóry bohater wpasowany we współczesność czy przyszłość jest sobą i nie potrzebuje żadnego komentarza wyjaśniającego. Tylko bohater „Hair” Formana wyśpiewuje kapitalne „Może was zaskoczę, ale jestem czarny! Bohater homoseksualny, w produkcji, która nie dotyczy homoseksualizmu potrzebuje osobnego wątku, dzięki któremu poznamy jego preferencje, co przynajmniej mnie niespecjalnie interesuje. Żeby rzecz miała sens, jego gejowatość powinna pomagać w rozwiązywaniu problemów, jakie stawia przed nim scenariusz, a tak się nie zdarza. Rzecz w tym, że dzieła nurtu popularnego poruszają się w zamkniętym kręgu schematów, zarówno jeśli chodzi o fabułę, jak i postacie bohaterów razem z ich motywacjami. Nie wystarczy sama podmiana orientacji seksualnej by odfajkować tryumf przełamania barier.

Obejrzałem na przykład całkiem niezły serial „Mindhunter”, gdzie wątek lesbijskiego romansu kostycznej pani naukowiec, zaangażowanej w pracę zespołu, wlecze się i wlecze stwarzając fałszywą, jak się w końcu okazuje nadzieję, że coś z niego sensownego wyniknie. Ktoś powie, że to tylko odprysk współczesnej manii definiowania bohaterów poprzez seks, alkohol i narkotyki, ale różnica tkwi w statystyce i dlatego wątek homoseksualny musi być osobny i w swoim wyrachowanym epatowaniu samym sobą, zarówno nieskuteczny jak i zgoła niepotrzebny. Już w latach sześćdziesiątych Lem pytał w „Fantastyce i futurologii” dlaczego literatura popularna, koniecznie ukazująca bohaterów przez pryzmat przygód łóżkowych nie definiuje ich wcale poprzez rytuały i zwyczaje związane z innymi funkcjami fizjologicznymi, takimi na przykład jak wydalanie.

Nadzieja w  Netflixie i podobnych zaangażowanych propagandowo wytwórniach, że wkrótce to się zmieni, bo wszak wszystko co ludzkie… Trele morele. Tak naprawdę tylko Rabelais to rozumiał, a reszta żywi się schematem. Żrą gruz, jak mówią ludzie pozbawieni finezji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz