czwartek, 24 maja 2012

Pierwszy dom - 2 / 1963 -1973 /

Wracamy do piwnicy - Poza węglem, w piwnicy było wiele interesujących przedmiotów. Drewniane pudło na narzędzia, gwoździe, śrubki i tym podobny drobiazg. Jego urok polegał na tym, że można go było, jak się mnie wówczas wydawało rozkładać niemalże w nieskończoność.
Kolejne warstwy szufladek, skrytek kryjących zadziwiające malca skarby. W jednej nakrętki, w innej śrubki, w jeszcze innej gwoździki służące do naprawy butów. Szara, piekielnie mocna dratwa, gdzie indziej słoiczek z klejem, którego nie wolno było dotykać. W płaskim metalowym pudełku po paście do obuwia, stare żyletki. I największa atrakcja.

Mosiężny, piękny w swym opływowym kształcie, pion murarski, który ukradkiem wyniosłem do mieszkania i dołączyłem do zabawek. Zawieszony na sznurku służył do burzenia murów nieprzyjacielskich twierdz. Na dnie pudła, w obszernej komorze kryły się istne narzędzia tortur.

Obcęgi, szczypce, młotki, dłuta, kombinerki oraz przerażająca druciana szczotka, której rażącą skuteczność wypróbowałem kiedyś na własnej łydce.

Pudło z narzędziami w razie koniecznych napraw czy remontów bywało gościem w mieszkaniu i miało wówczas swoje miejsce w łazience a ja do jego zawartości ułatwiony dostęp.
Poza pudłem, niewielkie piwniczne pomieszczenie zapełniały dwa stare wiklinowe kosze i drewniane, dość toporne regały wypełnione słoikami przetworów, dwa stare wiklinowe kosze pełne różności, których żal było wyrzucać. Trzy balony, w których dziadek pędził porzeczkowe wina. Były też dwie pary nart; biegowe i zjazdowe.

Narty. Drewniane, ze zniszczonymi przez czas zapięciami, były używane przeze mnie zimą 1976 albo 77 roku, czyli kilka lat po tym gdy na stałe odszedłem z pierwszego do drugiego domu. Śnieg dopisał a pewnie i sukcesy Józefa Łuszczka skłoniły mnie i dzielnego kuzyna Tomka, by spróbować swych sił na narciarskich trasach. Zapału starczyło na tydzień, co nie powinno dziwić, tym bardziej, że zamiast zachęty otrzymywaliśmy od przypadkowych widzów naszych popisów, jedynie słowne kuksańce. W końcu “biegaliśmy” tylko po zmierzchu, co nie specjalnie podobało się rodzicom, także ze względu na stan wiązań, grożący, jak twierdzili, groźnymi kontuzjami naszych młodocianych kostek. W końcu, ku naszej radości znalazł się amator, który odkupił ode mnie te starodawne narty, za niezłą sumkę.

Przynajmniej tak się mię wówczas wydawało. Teraz nie jestem już tego taki pewny, biorąc pod uwagę, że dechy pochodziły najmarniej z lat dwudziestych.
Dziadek przytaszczył je do Konina z Bogatyni, więc z całą pewnością były to narty poniemieckie, co stanowiło słuszny ekwiwalent za dziadkowe, przedwojenne narty, które spłonęły wraz z Warszawą.

Ponoć przed wojną, jako - tako, śmigał.
Wedle rodzinnych opowieści, na tyle dobrze, że gdy wczasował w Zakopanem, ku przerażeniu babci puścił się w dół z Kasprowego.
Szczerze, to kursowały dwie wersje tego wyczynu. Wedle samego bohatera “owszem, miał podpórkę” a wedle innych, jedną trzecią trasy przejechał “jakby na dupie” Nie mnie to rozstrzygać, ale faktem jest, że zjechał, podczas gdy jego wnuk, czyli autor tych słów, niepewnie czuł się nawet w kolejce linowej.

Zima za szybą. Jako malec z niecierpliwością czekałem na zimę. Późna jesień była dla malców utrapieniem. Właziłem na taborecik i obserwowałem fioletowy słupek w termometrze, umieszczonym za oknem, tuż nad lufcikiem. Gdy spadał poniżej zera, było to okazją do pierwszej zimowej rozrywki. Przez wspomniany lufcik wystawiałem na parapet pojemniki z wodą. Po tych maleńkich lodowiskach ślizgali się żołnierze mojej plastikowej armii.

Z biało - żółtych kartoników po proszkach od bólu głowy, babcia wycinała mi sanki, które też brały udział w zabawach. Z fotograficznej kuwety, jedynej jaką wycyganiłem od dziadka, zrobiłem zamarznięty staw. Robienie stawu wymagało pilności oraz uwagi, ponieważ lód musiał być odpowiednio kruchy, na tyle jednak mocny, by bez narażenia na szwank jego spoistości, można było przenieść go z zza okna, z parapetu na mój dziecięcy, obity błękitną ceratą stolik.

Jeśli operacja zakończyła się powodzeniem, przez staw uciekała konno Baśka Wołodyjowska, ścigana przez Azję. Tego drugiego odgrywał, co mogłoby zaboleć historycznych purystów, książe Witold na białym rumaku, żywcem wymodelowany z wyobraźni Jana Matejki. Trudniej było znaleźć odpowiednika Baśki. Przeważnie zamiast tej sympatycznej pani występował Zorro. Dziecko potrafi!

Dla dorosłego, Witold ganiający w celach erotycznych faceta w czarnej pelerynie i masce może być, poprzez dosłowność skojarzeń tematem na książkę czy film. Do tego księcia mógłby z powodzeniem zastąpić całkiem inny Witold, a to już byłby temat na oskarową kreację.


Przy okazji
. Przeżyłem dramat, gdy w Koninie rozpoczęto pierwsze kinowe pokazy “Pana Wołodyjowskiego” Dorośli poniżyli mnie jako malca, nie zabierając do kina, wedle jakiejś pokrętnej logiki uznając, że sześć lat to stanowczo za mało bym mógł oglądać dzieło pana Hofmana, po godzinie dwudziestej w kinie “Górnik” do którego to kina trzeba było maszerować do starej części miasta, aż za Wartę. Zbuntowałem się i nie poszedłem spać. Przez okno, siedząc płaczliwie na leżaku, wpatrywałem się w ciemność, niemy na zabiegi babci, próbującej zmusić mnie do opuszczenia stanowiska.

Pożałowali swojego uporu, przez kilka dni zmuszani przeze mnie do opowiadania filmu. A filmu nigdy już nie obejrzałem w kinie.

Jakoś się nie złożyło. Podobnie jak nigdy nie widziałem na wielkim ekranie “Krzyżaków” Aleksandra Forda. Raz miałem okazję, gdy na początku lat siedemdziesiątych znalazł się w repertuarze kina “Centrum” jako poranek dla dzieci. Miał być wyświetlany w niedzielę o dziewiątej rano. Bilet - Jedyne 4 złote. Jako chłopiec świadomy udałem się do kina o 7:30 choć bilety sprzedawano od ósmej. Przed kinem ujrzałem kłębiący się tłum. Tłum gniewny i rozczarowany, ponieważ pod naporem miłośników prozy Sienkiewicza i starodawnej, nawet wtedy, sztuki filmowej pana Forda, załoga kina była zmuszona rozpocząć sprzedaż biletów skoro świt i w kasach została szczera pustka chroniona przez Milicję Obywatelską.

Sanki. Moje sanki były wyjątkowe, jedyne takie na konińskich stokach. Nie pochodziły ze sklepowej masówki. Były wyższe, dębowe, a przód miały z giętego drewna, który nieco przypominał baranie rogi. Dzięki temu doskonale pokonywały przeszkody. Dumniłem się moimi sankami, za nic mając docinki kolegów, którzy śmigali dziesiątkami identycznych sankopodobnych wyrobów made in PRL.

Nawet dawałem “się jechnąć”

Moje sanki zginęły marnie, w latach osiemdziesiątych, kiedy jako młody byczek z podobnie inteligentnymi kolegami, zabawialiśmy się w zjeżdżanie zbiorowe. Trzech zdrowych chłopów, utkanych na nich, niczym kiść winogron, wyrzuconych w powietrze na muldzie wylądowało tu i tam, ku uciesze nowych malców, a z sanek zostały drzazgi, zupełnie tak, jakby zniknęły. Jedna płoza wyparowała. Mnie został w dłoni jeden barani róg.

Jako siedemnastolatek nie miałem natury zbyt refleksyjnej. Wspięliśmy się na górę i dalejże zjeżdżać na butach!

Moje sanki były też przyczyną fatalnej kontuzji mojego dziadka, który - za co, był, po fakcie - prześladowany - Mnie, pięciolatka zabrał na szaleńczy zjazd wyślizganą przez zwolenników jazdy na butach i teczkach trasą najwyższego ryzyka.

Mnie, okutanemu w "misia" i lekkiemu jak piórko nic się nie stało, za to senior rodu poważnie nadwyrężył sobie kość ogonową i przez dobry tydzień cierpiał na chorobowym. Pamiętam, że bardzo śmieszyła mnie ta “kość ogonowa” Z powątpiewaniem przyjmowałem iście darwinowskie nauki dziadka, podśmiewając się po kątach z tego, że niby, gdzie dziadek stracił ogon i czy aby, nie na wojnie?

W piwnicy. Balony. W balonach dziadek i ojciec produkowali wino. Głównie porzeczkowe. Z porzeczek białych i czerwonych. Nie pamiętam, czy z czarnych? Robili też wino z jabłek, pszenicy i z owoców dzikiej róży. Żadnego z tego nie miałem pożytku, ponieważ w tamtych czasach nie piłem alkoholu.

Wspaniałe było to pulsowanie cieczy w rurkach, osadzonych w ogromnych korkach. Pilnie kibicowałem pracom przy obróbce trunków.

Trzymałem lejek i mądrowałem się na temat klarowności zlewanego do butelek płynu. Butelki, które wędrowały do piwnicy zatykane były starannie zwiniętymi “korkami” z papieru, w związku z czym nie mogły spoczywać jak nakazuje obyczaj w pozycji horyzontalnej. Stały niczym gapki, a na dnie, obowiązkowo pojawiał się osad, który krytykowano. Cóż.

Aby wychynąć z dołów winiarskiego prostactwa dodam, że papierowe korki były lakowane, prawdziwym czerwonym jak krew lakiem, którego zapasy spoczywały w specjalnym pudle, na dnie piwnicy.

Tego laku używałem też do produkowania pieczęci. Nad palącą się świeczką podgrzewałem czworoboczną laskę laku. Kapała obficie na papier i …. dalejże pieczętować przy pomocy monet.

Pieczęcie były rozmaite, bo i monet miałem sporo. Przedwojenne z prawdziwym orłem, albo z Mussolinim czy Hitlerem, a także współczesne, z Kopernikiem czy Kościuszką. Wszystko zależało od potrzeby. Szczególną estymą cieszyły się w moim zbiorze monety angielskie. Z królową. O moim anglofilstwie napiszę osobno.

Anglofilstwo. Nie mogę w żaden sposób dociec, skąd się we mnie wzięło. W chłopięciu zafascynowanym polską historią i bojowymi dziełami naszych dzielnych przodków.
Jedno jest pewne. Nikt mnie do tego nie nakłaniał.

Kiedy, kilka dni temu, między kartkami książki, która ocalała z pogromu codzienności, znalazłem ścinki przeźroczystej, geodezyjnej kalki, której używał w pracach domowych mój tata do tworzenia mapek i spojrzałem na swoje dzieła sprzed czterdziestu lat, zdziwiłem się.

Równe szeregi, przekalkowanych z jakiejś gazety, czy książki szeregi Brytoli, pod ichnimi, obojętnymi sztandarami walczące z połączonymi siłami Indian, Krzyżaków i naszych braci, obecnie, zza Buga.

Najdrastyczniej moje anglofilstwo objawiło się podczas słynnego meczu na Wembley w 1973 roku. Co tu ukrywać. Byłem wówczas po stronie Anglii. W domu - drugim domu - Rodzina, znajomi rodziców. W sumie, w pokoju około dwudziestu osób zjednoczonych w pragnieniu by Polska…. Wśród nich jeden kibic Anglii. Dziesięcioletni.

To była ostatnia wspólna impreza. Żył jeszcze dziadek. Ojciec obnosił się ze złamaną nogą. Dopisali znajomi, sąsiedzi. Przeżywałem istne katusze, gdy Tomaszewski, łobuz nie bramkarz, fruwał w między słupkami. Przyznam szczerze. Po meczu zapłakałem.

Kto by pomyślał, że po ledwie kilku miesiącach, w pięknych okolicznościach przyrody, w słodkiej Muszynie, lekceważąc uroki lata będę dwie godziny przed meczem, chudą pupą wysiadywał miejsce w świetlicy by mieć spokojny dostęp do meczu. By jakaś przaśny łeb nie zasłaniał meni widoku.

Kto by wówczas pomyślał, że na wydeptanym placyku, symulującym boisko, kilkanaście metrów nad Popradem będę przed rozpoczęciem zabawy w mistrzostwa świata
naciągał na skronie wyproszoną w miejscowej aptece gumkę, by wyglądać jak Tomaszewski, albo zmuszał mamę, opalającą się na leżaku by rzucała piłkę, którą ja karkołomnymi robinsonadami starałem się odgrodzić od rzeki, płynącej leniwie pod niebem, pod jasnym.

Nigdy więcej już nie miałem żadnych przygód z synami Albionu.
Jasne, że pasjami lubię Holmesa czy dzielnego Horacjusza Hornblowera, ale to już temat na inne opowiadanie. Inne czasy. Inny ból.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz