wtorek, 9 listopada 2010

Dom Elżbiety LXXVIII



- I? – Jej pytanie zawisło ciężko między nimi. Piotr jakby się zawahał, bo ciężko westchnął.

- Wiesz – zaczął niepewnie – no i żeby wrócić do rzeczywistości właśnie…- zawiesił głos – rozciąłem sobie dłoń. Ona jest naprawdę bardzo silna – dodał tytułem usprawiedliwienia – czułem, że całkowicie się zatracam, jakby…jakby nierealność była realna i odwrotnie.

- A jak mnie tobie obrzydziła?

- Słuchaj, nieważne, zresztą nie udała się jej ta gra. Lepiej czytajmy dalej, co?

- Ok.! Ale powiesz mi kiedyś o tym, dobrze?

- Może, najpierw jednak musimy to skończyć. Może teraz ja będę czytał, co ty na to?

- Dobrze.

Wkrótce zjechali, mistrz wraz ze swoją świtą. Było ich dokładnie jedenastu, w tym dwie kobiety. Mnie traktowali dość chłodno, natomiast Carlotę traktowali jak królową.
Upewniło mnie to w przekonaniu, że tamte paryskie zajścia były zainicjowane właśnie przez nią. Choć tak mi podpowiadał rozum, nadal nie mogłam do końca w to uwierzyć.

Mistrz wyglądał jeszcze bardziej staro i zwiędle, jakby rozpadał się ze starości, aż trudno mi było go gościć przy jednym stole w czasie posiłku. Było w nim coś z rozkładu, obrzydliwość.

Za to malarz okazał się bardzo miły, choć jakiś smutny, jakby, nie wiem jak to określić, jakby ktoś zabrał mu całą radość życia. Nawet gdy malował, nie robił tego z pasją, która zawsze towarzyszy artystom, a jakby od niechcenia, traktując swój talent jak garb.

Mistrz, rzeczywiście nie próbował mnie tknąć, co i tak uważałam za szczęście, bo sama jego obecność doprowadzała mnie do mdłości. Było lato i wkrótce miała do domu zjechać Józefina z pensji, pierwszy raz zaczęłam się o nią obawiać, wszak zaczęła dorastać, a nie wiadomo, co mogłoby strzeli temu mistrzowi do głowy. Postanowiłam, że na okres wakacji wyślę Józefinę do kurortu wraz z jej pokojówką. Wydałam odpowiednie dyspozycję. Poprosiłam też doktora Stelmacha, by pojechał tam jako kuracjusz, by mieć Józefinę na oku. On się chętnie zgodził, bo wciąż miał nadzieję na to, że w końcu zgodzę się wyjść za niego za mąż.

Nigdy też nie stracił jako jedyny do mnie zaufania…widać miłość bywa ślepa, jestem tego najlepszym dowodem. Sprowadziłam na własną głowę moje najgorsze nieszczęście, za chwilę w towarzystwie ukochanego, który mną wzgardził i porównał do łachmana.

Józefina była bezpieczną, więc odetchnęłam. Choć nie była mi specjalnie kochaną, jednak była moim dzieckiem, jedynym dzieckiem, nie chciałam, by spotkał ją podobny los, do mojego.

Wkrótce portret mój był gotów, a Carlota chciała go własnoręcznie oprawić, co też było dla mnie dziwne. Ale, szczerze, bardziej zastanawiało mnie, po co ona sprowadziła tego rozkładającego się mistrza. Bałam się go i brzydziłam. On wciąż krążył po wsi, straszył młode dziewczyny swoim zachowaniem. Był obrzydliwy i lubieżny, traktował te dziewczęta jak kurczaki. Zaczęto przychodzić do mnie z pretensjami.

Powiedziałam to głośno przy stole zwracając się do tego ohydnego starca, że nie życzę sobie takiego zachowania. Cały stół wybuchnął gromkim śmiechem. Poczułam się bezradna. Powiedziałam to Carlocie, ta wzruszyła ramionami i powiedziała, że już niedługo, że już ma to, po co sprowadziła mistrza i że muszę być jeszcze trochę cierpliwa. Wszak nic złego się nie stało.

Byłam wściekła, nakrzyczałam na nią, że tu chodzi o moją już i tak nadszarpniętą reputację.
Odparła tylko, że wszak jej przyrzekłam, że zgodziłam się na ten warunek.

Potem wszystko zaczęło się zmieniać jak w kalejdoskopie. Aż boję się o tym pisać, bo nigdy w życiu nie przypuszczałam, że dożyję czegoś takiego, co zdarzyło się w moim własnym domu i niestety za moim przyzwoleniem.

Nie wiem w jaki sposób zwabioną tą biedną Rachelę do mojego domu, myślę, że to Carlota, ale nie wiem w jaki sposób.


- A jednak! – Jęknęła Ela – Więc Rachela była w jej domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz