niedziela, 1 listopada 2009

Żeliwiak

Od kilku lat, kiedy pierwszego listopada zapalamy znicze na grobach naszych bliskich, mam przeczucie, że to już ostatni raz po tej, prawda, stronie. I zawsze to przeczucie mnie zawodzi. Czy to dobrze, czy źle, nie mnie sądzić, ale tak czy tak w końcu trafię. Zawsze jest jakiś ostatni raz.
Cmentarz jest zawsze pełen ludzi oraz ludzkich losów, ale dziś jest ludny. Opanowany przez jeszcze żywych. Spacerują, podziwiają iluminację, wspominają, niektórzy się modlą. Inni idą by być między ludźmi. Mówią.

Gdy cmentarz się rozrasta groby powstają w kolejności umierania. Nie, oczywiście są kwatery rodzinne. Grobowce wieloosobowe, ale nie o nich mowa. Moja mama zginęła w wypadku trzynaście lat temu i obok niej spoczywają ludzie, którzy zmarli jesienią 1996. Między innymi dwóch młodych chłopaków, którzy zginęli w wypadku, w miejscowej odlewni żeliwa. Pracowałem wówczas w tej firmie. Dwunastego grudnia 1996 roku, zginęło jednocześnie czterech młodych ludzi. Znałem ich pobieżnie, ale przecież znałem.
Wiecie jak to jest, gdy w małej firmie jednego dnia zginie czterech pracowników? To była wówczas głośna sprawa. Wspominam to dzisiaj, bo ich śmierć była – nie wiem jak to napisać – przejawem solidarności międzyludzkiej, koleżeństwa?

Pracowałem wówczas w dziale handlowym, w siedzibie firmy w Koninie, choć paradoksalnie budynek odlewni stoi sto metrów od mojego domu. Kiedy dowiedzieliśmy się o wypadku sądziliśmy, że podczas wytopu urwała się kadź z płynnym metalem. Było inaczej.
Wytop był przygotowany. W żeliwiaku już rozpalono. Na koksie leżała warstwa kamienia wapiennego. Prowadzący wytop zauważył, że wymurówka wewnętrzna pieca jest w jednym miejscu uszkodzona, a że piec był jeszcze zimny, zrzucił w czeluść stalową drabinkę i zszedł do środka. Nie ma tam wiele miejsca. Może metr szerokości. To był doświadczony pracownik, ale zszedł nieco za późno. Atmosfera beztlenowa. Osunął się tracąc przytomność. Dwóch jego młodych pomocników zeszło po niego. Ze strasznym skutkiem. Kolejny widząc, co się dzieje zbiegł po metalowych stopniach szukać ratunku. Przybiegł kierownik, ale wtedy był już tylko dym. Jedyną szansą stało się otwarcie pieca.
Wysypał się płonący koks, kamień i cztery ciała. W hali… nie, bez szczegółów.
Skąd się wzięły czwarte zwłoki? Ach, przez tę krótką chwilę nim nadbiegli odpowiedzialni, jeszcze jeden próbował sam ich wyciągnąć. Nie wiadomo czy zszedł, czy przewieszony przez otwór próbował sięgnąć, wyrwać śmierci ludzkie istnienie i spadł.

Straszna tragedia. Dotarłem tam wieczorem. Policja, prokuratura. Ludzie dosłownie skamieniali.

Piszę o tym, bo ciągle, na każdym kroku widzę smutne pamiątki tego wypadku. Stojąc przy grobie matki widzę grób jednego z tych chłopaków. Żył lat 21. Z okien domu widzę dom, który zdążył postawić Bronek, nim wszedł poprawiać ubytek wymurówki. Przez kolejne trzynaście lat pracowałem w tej firmie, w tym pięć na terenie odlewni. W 2001 jako ostatni schodziłem z jej pokładu, gdy firma przenosiła się do nowej siedziby. Nadzorowałem demontaż urządzeń, ich złomowanie. Na okna zakładaliśmy kraty. Zdemontowaliśmy urządzenia żeliwiaka, ale konstrukcja została. Góruje nad okolicą zardzewiały grzyb komina. Jest. Stoi we wnęce. Można wejść po stalowych schodkach i zajrzeć w czeluść. Teraz mieszkają tam wróble. Zaczynają się do mnie przyzwyczajać.

Wynająłem część tej hali i wraz z moją obecnością, miejsce powoli zaczyna ożywać. Po ośmiu latach. Wróblom wystarczy odrobina chleba i się zbliżają, zabawnie przekrzywiając łebki. Ale uwaga, dzielne wróble, bo do hali zaczął zaglądać całkiem obcy kot. Na razie wstawia przez drzwi swój szary pyszczek. Chwilę popatrzy, co też porabiam, miauknie i sobie idzie. Wszystko zatacza koło.

Gdy wieje wiatr żeliwiak ożywa. Tłuką się blachy, wiatr wyje w kominie, ruszają wielkie, niepotrzebne już wentylatory.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz