niedziela, 29 listopada 2009

Zbaraż. Sny szybkie

Grudki błota, jak się im przyjrzeć z bliska, wyglądają jak pokruszone kawałki sera. A te blade nitki to ma być trawa? Diabli nadali. Leżę troszkę zagrzebany w piasku a troszkę w błocie i wyglądam spod darni. Ostrza sześciu dzid. Dzidek raczej – Są w porządku dzidki moje ulubione. Ostre i gotowe do użytku. Szabla w garści. Rezerwowa po martwym kumplu w zasięgu ręki. Muszkiet przede wszystkim. Też zdrowy.
Patrzę a tam ogniska palą. Przewracam się na bok, chcąc pana Orkowskiego zapytać, ale śpi biedaczek na lufie łeb kudłaty złożywszy. Też się ułożyłem i zaraz sen mnie napadł.

Budzę się okutany w skóry niedźwiedzie. Ruszam lewa ręką – boli. Ruszam prawą – nie boli. Siadam na posłaniu. Okrutnie trzęsie. – Ej, Antek, pohamuj konie, szczać pójdę!

Cisza. Tylko powóz terkoce i podskakuje jak waryjat.

Odsłaniam w powozie tajemniczym zasłonę a tu nic, ino księżyc jak pysk hetmana Potockiego na czarnym niebie się pławi.

- Stańże woźnico, kimkolwiek jesteś! – Wołam

Nic, ino konie prychają w całkowitej ciemni. Łeb na wiatr wystawiłem, ale choć księżyc blaskami swemi bije, przecz zadów końskich nie widzę. Tylko tarcze złocistą Onego Księżyca przechery. Będzie mi tu, prawda, świecił!.

Wtedym sobie uprzytomnił, żem ja przecie w Zbarażu, w ziemi niczym jaźwiec zagrzebany, darnią okryty leżę. Sen mara a Bóg wiara!

Nagle –„prr”- słyszę. Stajemy.

- Wysiadaj waść, bo za chwilę… Jak nie wysiądziesz to razem z tym powozem w ostatni niebyt zapadniesz!

Wylazłem. Ciemno. Zimno. Pod nogami jakby jakaś krucha spalenizna. Pomacałem szabli. Jest moja ulubiona. Szlass! Błyszczy przy onym gębatym Księżycu. Szturchnąłem szabelką krzak. W pył i popiół raczył się rozsypać.

- Znaczy się, co? – Pytam, bo zdurniałem. – Umarłem, czy jak?

- Ja za ciebie nic nie wiem – Odpowiada głos – Ostając w onej pokracznej kolasce miałeś szansę rozpłynąć się w nicości. Wylazłeś to masz szansę szukać!

- Czego szukać? Przecz to spopielała pustynia jest!

- Jak to, czego? Odpowiedzi na jedno, jedyne pytanie!

- Jakie pytanie?

- Po kiego diabła wylazłeś z powozu? Jechałeś Waszmość do piekła a teraz się po popiołach będziesz włóczyć….

Huk! Ryk pocisków i wrzask atakujących. Za muszkiet. Bach! – W piersi nieznajome ogniście, ale już drabiny na wały kładą. Lezą jak te muchy! Noc w dzień zmieniona!

Cud Marsa!

W pysk strzelam. Jakby mrugnął jeszcze do mnie zza zasłony śmierci, ale przecie spadł w ciemność.
Drugiego przez skroń szablą szczęśliwie zmacałem! Trzeciego podparłem dzidą ulubioną, a że gruby był, już mu się tam sadło… I tak rękami śmiesznie niczym wiatrak wymachiwał. Ściąłem go bom łagodny.

Kiedym się brał z cale czerwonym kozakiem na szable, nie zauważyłem jak mnie od lewej taki jeden mrucznie i po cichu zaszedł.

Pan Orkowski, sąsiad przecie, wprost w ucho mu strzelił. Oblał mnie mózg Onego zadziornego fantasty! Mózg i jakieś inne głowniane klaśmęta.

Ryk jak sto tysięcy diabłów. Stoję na pozycji i główna rzecz, odpycham. Walę w łby ludzkie, dźgam w ludzkie trzewia, strzelam jak mam muszkiet szczerze nabity, w ludzkie głowy, a kole meni, towarzysze po równemu pracują.

Nagle fala się cofa. Już nie ludzie osobni, ale szczera ciżba.

Wiwatujemy! Już płomyczki fajerwerków. A takie syny! Kniaź Jarema w oddali jakby srebrny a inaczej patrząc jakby wiśniowy. Diabła tam!

We krwi się ślizgam. Najpierw klękam, zaś siadam tyłem do wroga i ciężko dysze, i szable ubłocona oglądam.

-Panie Orkowski! Przebóg, życie mi Waść ocalił!

-Albo i sobie tyż – Mruczy i maniereczkę zgrabną mi podsuwa. Całkiem jak trup blady.

- Blisko byli z kurwy syny, aleśmy dać się nie dali!

- Jezusie Nazareński, Królu Żydowski! – Próbuje wstać.

Jak mnie tu jakis olbrzym nagle nie ułapi niczym niedźwiedź jaki. Choć wasć! Choć, bo okazja jest przednia!

Pchają mnie, borsuk by w takie zbiegowisko lazł!

Siedzi w blasku pochodni taki jeden ogromny ancymon litewski, a przed nim pięć głów.
Jak u Ormianina na straganie. Litwin dyszy ciężko.

- Te trzy, owszem ściął ja, ale te dwie to osobna sprawa.

Ulubiony Zagłoba sępi gorzałkę aż przyjemnie posłuchać jego gaduły. Sobieski Marek pędzi z gąsiorkami. Pijemy nieźle aż tu Pan Orkowski za rękaw mnie łapię, cobym zaprzestał, bo rano znów trza będzie szablą robić.

- Idziemy na wały – Mówi! Dobrze się Podbipięta sprawił ale nie nasza to rzecz. U nas w wielkiej Polsce po tuzinie głów nasi przodkowie ścinali. Byle, panie Jarecki nie zasnąć! Byle nie zasnąć do świtu!
Idziemy.

W blasku ognisk i chwały Zagłoba liczy gąsiorki darowane przez Sobieskiego i drze całkiem niepolitycznie mordę, że ktoś zajebał siódmy gąsiorek!

Siadamy.
Pan Orkowski sukni wojennej uchyla i zza skrwawionego pancerza lubą, omszałą, szyjkę ukazuje.

No braciszkowie! Kalisz i Golina to są dwa bratanki… Żadnych snów!
Jutro szturm.

1 komentarz:

  1. No, Jacku, wszystko pięknie ładnie, ale skądeś Waść ten "kudłaty łeb" wytrzasnął, kiedym ja niczym skin jakowyś łysiną prawie że świecę? Pozdrawiam. Andrzej

    OdpowiedzUsuń