wtorek, 22 marca 2016

Bar pod smoczym łbem

Na dworzec w Koninie dojeżdżam sześć po jedenastej. Wysiadamy. Jeszcze w drzwiach autobusu ludzie otwierają parasole, opatulają się w kaptury, podnoszą kołnierze. Wprost w rozgrzane twarze wiatr i lodowaty prysznic.
- Mój Boże!
- Przecież dopiero początek października!
Wysoka pannica, walcząca z plastikowym zamkiem czerwonej kurteczki, mówi kierowcy „do widzenia”. Ogromne słuchawki chowa pod kurtką. Teraz ja. Biegnę. Dopadam drzwi dworca.  Ocieram chusteczką mokrą twarz. Cholera, kolejka do kasy jest długa i przesuwa się zbyt wolno. Ludzie kupują bilety na dziwnie zawiłe połączenia, jakby prowincjonalny dworzec stał się nagle pępkiem kolejowej Polski. Jestem ostatni. Ludzie przede mną marudzą. Jeden siwy, pachnący apteką rezygnuje. Ciągnie z terkotem skórzaną walizę w kierunku wyjścia. Przecież za dopłatą można kupić bilet u konduktora.
Jedenasta dwadzieścia. Dobry duch zmiękcza serca kolejarzy i akurat przy moim prawym łokciu otwiera się druga kasa. Teraz jestem pierwszy. Potężny facet w czarnym płaszczu i absurdalnej błękitnej czapce z pomponem protestuje, że stał przede mną, ale mierzę go lodowatym spojrzeniem i milknie. Zdąży przecież, teraz zdąży.
O jedenastej dwadzieścia siedem wychodzę na peron i zapalam ostatniego przed podróżą papierosa. Wiatr niesie wraz z deszczem drobiny lodu. To już naprawdę przesada. Odwracam się, próbuję osłonić żar w łódce dłoni, ale w końcu daję za wygraną i rzucam niedopałek na tory, chroniąc się razem z pozostałymi pasażerami pod okap tunelu.
Stopień niżej, oparty o nieczynną platformę, ponoć wożącą niepełnosprawnych, czego nigdy jeszcze nie widziałem, stoi facet, który warczał na mnie przy kasie. Raz za razem mechanicznie pociąga nosem i patrzy na mnie wzrokiem, w którym trudno doszukać się najmarniejszego śladu sympatii. Zdjął idiotyczną czapkę i wyglądałby dużo poważniej, ale nie przyczesał włosów i jego siwa czupryna przypomina niechlujną koronę.
Podjeżdża pradawny skład z sześcioosobowymi przedziałami. Mam miejsce przy oknie, ale zajął je kilkuletni chłopiec. Siedząca obok kobieta karmi go maleńkimi ciasteczkami, które ten przyjmuje mechanicznie, nie odwracając nawet głowy. Naprzeciwko chłopca śpi mężczyzna, który ukrywa twarz pod brązową, nieprzemakalną kurtką. Obok dziewczyna, pochylona nad rozłożoną na kolanach grubą książką w miękkiej oprawie. Na moje powitanie wszyscy, poza śpiącym, odpowiadają zdawkowym „dzień dobry”. Chłopiec nawet nie raczy odwrócić się od zalanej deszczem szyby.

Zdejmuję kurtkę, wyciągam z torby dzienniki Scotta, a tu już włazi, czarnym płaszczem omiata moje włosy, nosem pociąga, rozsiada się szeroko, zamaszyście. Naprzeciwko mnie, a projektant nie przewidział, że naprzeciw siebie może siedzieć dwóch takich nie ułomków. Nasze kolana się stykają, tego znieść nie mogę i ukradkiem, żeby nie przyznać się do porażki, przesuwam się w kierunku ciasteczkowej karmicielki. Ile ich ma w tej torbie? Chrup, chrup i chrup i chrup. Gładzę palcami płócienną okładkę księgi, ale jeszcze patrzę za okno.
Pociąg rusza. Betonowe płoty zabazgrane krzykliwymi graffiti, rzędy garaży, zza których wyglądają szczyty bloków mieszkalnych, warsztaty, stosy opon, ogrodzone wysokim płotem boisko. Wreszcie wysokie nasypy, potem las i już monotonne wielkopolskie równiny. Przez chwilę patrzę w zalany deszczem jesienny kalejdoskop, a gdy na moment odwracam wzrok, chłopiec woła:
- Mamo zobacz, biały koń galopuje!
Odruchowo spoglądam, ale skąd galopujący rumak?  Teraz kępa targanych wiatrem brzóz.
Od lektury odrywa się także czarnowłosa dziewczyna i podobnie jak ja przez chwilę wpatruje się w okno.
- Mamusiu, jaki był piękny! – zachwyca się malec – chciałbym mieć takiego i ciągle na nim jeździć.
- Skarbie, ale chyba nie w taką pogodę?
- Nie, w taką nie, żeby się konik nie zaziębił. Szkoda go. Ciekawe, dlaczego sam biega po świecie?
Otwieram książkę, bo tam już Scott skazany na śmierć. Jeszcze brnie przez lodową pustynię, jeszcze z nim towarzysze, ale jego sumienie ciemnieje odpowiedzialnością za klęskę. Szukam akapitu, zdania przez które śmierć spojrzy na mnie, wytrzeszczy zęby. Oh, jaka to gratka!  Napotykam pytający wzrok dziewczyny. Uśmiecham się, widząc, że próbuje odczytać  tytuł. Odwracam w jej kierunku gruby tom: „Ostatnia wyprawa Scotta”
- A pani, co pani tak pilnie studiuje?
- „Pod Kopułą” Kinga – też odwraca książkę i pokazuje okładkę. Znajomy widok. Facet stojący przy rozbitym aucie tym razem rozbawia mnie do tego stopnia, że parskam śmiechem. Patrzy zdziwiona, skonsternowana moim zachowaniem. Muszę łagodzić, tłumaczyć.
Inaczej zareagowałem, gdy dwa lata temu natrafiłem na nią w krynickiej księgarni. Wtedy wystarczyło przeczytanie streszczenia umieszczonego na skrzydełku okładki, bym poczuł w głowie uderzenie szczerej wściekłości. Rok pracy i ponad sześćset stron tekstu mogłem od razu wywalić do komputerowego kosza. Zachciało mi się niewidzialnej, półprzepuszczalnej kopuły nad małym, skromnym miasteczkiem.

- Wiem, że to nic wielkiego, ale dobrze się czyta.
- Nie, dlaczego? Zaśmiałem się, bo ta książka coś mi przypomniała. To bardzo dobry pisarz, bardzo sprawny. „Lśnienie”, „Smętarz”...
- Książki to kłamstwo. Nie rozumiem, jak można tracić czas na cudze wymysły, głupie fantazje – niespodziewanie wtrąca nasz potężny towarzysz i wreszcie wielką czerwoną dłonią przygładza niesforne siwe kosmyki.
- To pewnie i filmów pan nie ogląda?
- Jakbyś zgadła panienko. Jakiś tam sens mają rzeczy oparte na faktach, ale ściśle na faktach, bez żadnych tam dywagacji. Na całą resztę szkoda czasu.
- To chociaż moja lektura... – zaczynam, ale przerywa tonem nieznoszącym sprzeciwu.
- Też z mojego punktu widzenia niewiele warte. Lepsze, niż kłamstwa tego oszusta, ale nigdy nie uwierzę, że taki Scott sam o sobie napisał całą bezwzględną prawdę. Pozostali też przecież zginęli. Potem brytyjska cenzura, korekty, cmokacze. Nikt, powtarzam, nikt nie pisze, ani nie mówi prawdy o sobie.
Robi się ciekawie, tym bardziej, że dziewczyna nie daje za wygraną i argumentuje z nie pozbawioną zręczności erudycją. Zdradza niepospolite jak na swój wiek oczytanie. Nie ma potrzeby jej wspierać. Słucham z zainteresowaniem, ponieważ i ten mój niemiły rozczochraniec nie taki prostak. Już nie tylko negacja, nie tylko zmyślne kontry. To jednak przemyślane. Budzi niepokój, bo jakoś za bardzo po literacku, fachowo.
Sypią się tytuły, cytaty, argumenty. Oj, oj. Przecież odkąd te słuchawki, klawiatury, w pociągu raczej milczą. Pracują. Udają, że myślą. Słuchają muzyki, może fikcyjnych książek. Czasem gazeta, czasem ktoś powie, że na przykład pogoda, albo zapyta, czy jedziemy na czas?
- Na przykład, gdy ruszaliśmy, ten miły chłopiec zobaczył za oknem białego, galopującego konia. Nikt z nas nie zauważył żadnego konia i nie jesteśmy w stanie stwierdzić, czy to prawda.
- Mój Piotruś nie kłamie – wtrąca z oburzeniem mamusia – Powiedział, że widział. To musiał widzieć.
- Ja tego nie neguję, ale dla doświadczenia pozostałych pasażerów nie ma to żadnego znaczenia.
- A właśnie, że widziałem! – krzyczy malec – A pan się nie zna, ani na koniach, ani na rycerzach, ani na smokach!
- Można prosić ciszej, ludzie chcą spać – odzywa się znienacka mężczyzna ukryty pod kurtką.


* * *
Pociąg stoi na peronie w Kutnie. Czekam, aż ruszy, ponieważ wiadomo, że podczas postoju... A chcę zapalić. Spór trwa, ale pomiędzy argumentami znajduję coraz dłuższe pauzy. Tracę ochotę na włączenie się do rozmowy. Co mnie, w sumie, realizm obchodzi? Ważniejszy jest nałóg, który przemawia do mnie, poważnie argumentuje, że czas.
Przepraszam zwolennika ścisłości, odsuwa kolana i wychodzę na korytarz. Pociąg rusza. Ubikacja obok naszego przedziału jest zamknięta. My upakowani - jak szprotki w puszce, podczas gdy pozostałe przedziały są puste. W jednym śpi rozwalony na kanapie kolejarz, w innym całuje się para nastolatków. To wszystko. Wchodzę do ostatniego, uchylam okno, siadam i palę. Na co mi wąchać smrody. Już nie pada i zasłonę chmur próbuje przebić blade jesienne słońce. Mam wrażenie, że pociąg jedzie dziwnie wolno, że się wlecze. Że jest wleczony. Patrzę na zegarek. Minęła niecała godzina, czyli to złudzenie, skoro już było Kutno.
Jeszcze Łowicz, Sochaczew a wieczorem do domu. Jadę do Warszawy na spotkanie z wydawcą i facetem od scenariusza. Mają na mnie czekać przed dworcem, na parkingu pod oknami McDonalda. Może tym razem pójdzie lepiej niż za pierwszym razem. To, że u mnie kiepsko z forsą, nie oznacza, że dam się odsunąć od własnej fabuły, że odejdę z ochłapem. Poza tym nie dam, nie pozwolę, by ktoś wstawiał takie dialogi. To, co on czytał było do bani. Może się nie znam, ale moi bohaterowie to nie żadne pierdolone męty.
Palę papierosa nasłuchując, czy nikt nie nadchodzi korytarzem. Krajobraz za oknem przesuwa się, bo musi. Równiny, niekończące się podmokłe łąki, ukryte za zasłoną trzcin stawy, porośnięte rachitycznym drzewami nieużytki. Na długość papierosa bezmyślnie rejestruję obrazy, obrazki, ale gdy zapalałem drugiego, żeby trucizny starczyło aż do stolicy dociera do mnie dziwność krajobrazu. Brakuje dróg, przejazdów kolejowych, domów, błyszczących wilgocią skib zaoranych pól, ale przede wszystkim brakuje migających za oknem słupów trakcyjnych. Wychylam się przez okno. Wilgotne powietrze uderza mnie w twarz. Pustka. Pociąg jedzie po szynach, ale nasyp niknie w burej jesiennej zieleni zarośli. Cofam się i zatrzaskuję okno. To niemożliwe! Przecieram oczy. Zwidy, mam cholerne zwidy. Wracam na korytarz. Po drugiej stronie tak samo, tyle, że las. Gałęzie ocierają się o okno, mokre liście przyklejone do szyby. Skręciliśmy?
Otwieram gwałtownie drzwi przedziału. Schylam się nad śpiącym kolejarzem. To lalka,  ubrana w kolejarski mundur lalka. Sklepowy manekin o pustych oczach martwej kobiety. Sztywne proste włosy jasnej peruki wysypują się z pod czapki. Ta spada na podłogę, toczy się i znika pod siedzeniem. Odruchowo chcę po nią sięgnąć i wtedy ktoś ukryty, niewidzialny chwyta mnie za przegub i wspierając się na mnie, zaczyna wydobywać się z nicości. Lęk, potworny lęk...
- Proszę pana, proszę pana!
Podrywam się gwałtownie, ale dziewczyna nie puszcza mojego przegubu. Wszyscy, poza śpiącym patrzą na mnie zdumieni. Spod kurtki rozległ się ponury głos:
- Ale naprawdę, proszę ciszej! Niektórzy są zmęczeni i nie potrzebują w pociągu jakiejś rewii.
- Śnił się panu jakiś koszmar, ale pan krzyknął!
Przecieram oczy, podnoszę z podłogi Dziennik Scotta.
- Prawdziwy koszmar. Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem.
- Też miewam koszmary – odzywa się chłopiec – Na przykład dzisiaj śnił mi się człowiek bez głowy. Taki, jak ten pan – wskazuje na śpiącego – Był zakryty żółtą płachtą, a kiedy zasłona opadła, okazało się, że nie ma głowy.
Łaknący ciszy mężczyzna nie komentuje  uwagi chłopca, tylko ciężko wzdycha.
- Pan wyszedł zapalić, wrócił po jakichś dziesięciu minutach, usiadł bez słowa i od razu zasnął. Nawet nie chcę wiedzieć, co pan palił – objaśnia gardzący fikcją literacką mężczyzna.
Wyjmuję z kieszeni marynarki paczkę Cameli i podtykam mu pod kulfonowaty nos.
- To paliłem, co pan w ogóle... ?
- W pociągu nie wolno palić, pociągami jeżdżą niepalące dzieci – mamusia chłopca jest bezlitosna. Ale w sumie, ona coś za młoda na mamusię, choć on do niej...
- Raczej byłbym skłonny przypuszczać, że wypalił pan fajeczkę haszyszu. Gdy pan wrócił, miał pan całkiem dzikie oczy.
- Bzdura – ucinam i spoglądam przez okno. Metalowe słupy trakcyjne przebiegają jeden za drugim w niekończącym się korowodzie.
- Niech pan się nie gniewa, czasem coś takiego powiem, nim się zastanowię. Mam astmę, przepraszam. Ale skoro pan już wrócił do świata żywych, mógłby pan, jako pisarz odnieść się do mojej tezy, której nie potrafiła obalić podróżująca z nami miłośniczka fikcji.
- Dlaczego, jako pisarz? Skąd? Pan zaglądał do mojej torby?
- Słyszałem, wszyscy słyszeliśmy. Nim pan poszedł zapalić, rozmawiał pan na korytarzu ze swoim wydawcą. Macie się spotkać w jakimś Barze Pod Smoczym Łbem. Pierwsze słyszę. Wiem, że niegrzecznie podsłuchiwać, ale pan naprawdę głośno mówił.
 Aż się kulę wewnętrznie. Co ze mną? W jakim barze, pod jakim łbem? Nic nie pamiętam. Mogę sprawdzić w telefonie, ale do cholery nie w tej chwili, bo do końca podróży wszyscy będą gapić się na mnie jak na wariata. Coś tam mruczę, wzruszam ramionami.
- Żaden tam ze mnie pisarz, ale o co chodzi?
- Rzecz w tym... O, na przykład. Gdyby pan wziął naszą podróż, wiernie opisując wszystkie najdrobniejsze wydarzenia, jakie zaszły odkąd wsiadł pan do wagonu, przytoczył każde słowo, jakie padło. Choćby tę niewielką część, jaką zarejestrował pański umysł, nadal daleki byłby pan od realizmu.
- Selekcja, wszystko jest oparte na selekcji za którą odpowiedzialność bierze autor. Aby jakikolwiek, nawet najbardziej realistyczny tekst nie zamienił się w katalog, piszący musi wspiąć się wyżej, choćby po to, aby dokonać wyboru – wtrąca dziewczyna.
- Bardzo panią proszę! – Miłośnik realizmu spogląda surowo. - Chcę skończyć, a jak mi pani ciągle przerywa to się gubię. Rzecz w tym, by świadomie nie oszukiwać czytelnika. Nie sugerować rzeczy niemożliwych. Jakby to... Weźmy naszego śpiącego, czy raczej próbującego spać towarzysza podróży. Nie widzimy jego twarzy, ale sugestia, że nie ma głowy, jest potwornym nadużyciem. Możemy dywagować na temat koloru jego włosów, oczu, rysów twarzy, ale to nie ma już nic wspólnego z realizmem.
- Ale po co? Gdybym opisywał taką scenę zostawiłbym wygląd tego pana w spokoju, zadowalając się przytaczaniem jego wezwań do zachowania względnej ciszy w przedziale.
- Bardzo panu dziękuję – odzywa się z nieukrywanym sarkazmem, ukryty pod kurtką mężczyzna.
Skłaniam się w jego kierunku i mówię dalej:
- Jego wtrącenia sugerujące, że nie jest wyspany mogą określić tryb jego życia. Na przykład to, że pracuje nocami, albo że wraca z sowicie zakrapianej imprezy, może od kochanki... I tak dalej. Ale to są sprawy niekonieczne, hipotetyczne, o ile jego wygląd nie okaże się istotny. Może być kimś znanym, albo poszukiwanym mordercą...
- Ale przyzna pan, że brak głowy jest tak skrajnie mało prawdopodobny, że podobna sugestia raziłaby nawet pana, choć jako pisarz jest pan zapewne fantastą, czyli po prostu kłamcą!
- W horrorze...
- O tak, w horrorze, czy innej fantastycznej bredni... Zresztą możemy wszystko zaraz wyjaśnić. Czy mógłby pan, skoro pan tak czy tak nie śpi...
- Nie, nie mógłbym. Jestem kotem Schroedingera!
- Mamo, ten pan jest kotem! – radośnie woła chłopiec.


* * *
Milkniemy. Może nasza rozmowa jest jednak głupia, zbyt prowokacyjna wobec ukrytego pod kurtką. Nawet jeśli nie, jego ostatnie zdanie jest ciosem wymierzonym w naszą pewność siebie. Objawia się ktoś, kto może przejąć inicjatywę, a nie jest tym zainteresowany. Swoim odosobnieniem obniża rangę naszego sporu. Narzuca myśl, że z jakichś powodów on jest wyższy, lepszy. Tracimy szansę na ripostę. Sekundy biegną, nikt nie pyta dlaczego? Nie podważa sensowności jego wypowiedzi.
 Dziewczyna wraca do lektury książki Kinga. Domagający się ścisłości obywatel wychodzi na korytarz, a ja przymykam oczy i spod przymkniętych powiek, ukradkiem, choć ukryty nie może mnie widzieć lustruję go dokładniej. Skórzane, nieco zniszczone, ale starannie zapastowane półbuty, dżinsy, gruba flanelowa koszula w czerwono-czarną kratę. Spod lewego zawiniętego rękawa wystaje skrawek białej podkoszulki. Przedramię mocne, owłosione, męskie. Na opalonym przegubie jaśniejszy ślad po zegarku. Reszta ukryta za ciemnobrązową kurtką. W przedziale jest gorąco i musi być mu duszno. Odwracam wzrok i gapię się w okno.
Cała ta moja podróż jest pogonią za urojeniami. Niby ostatecznie wyleczyłem się z marzeń, ale każdy nowy projekt czy objaw zainteresowania powoduje, że przez kilka dni żyję cudzym życiem. Zupełnie, jakby wąski strumyczek tantiem, który nie starcza nawet na papierosy miał się nagle zamienić w rzekę forsy.
Jadę bez wiary.  Wiem, że na miejscu, gdy usiądziemy do stołu, by czytać scenariusz, który nigdy nie zostanie zrealizowany nabiorę przesadnego entuzjazmu, będę się pysznił, zachwalał, przekonywał. Jakie to żałosne! A może wreszcie inaczej? Podpiszę co chcą, pójdziemy do bankomatu, a jutro kupię węgiel na zimę. Żona się ucieszy. No przecież i tak niczego nie nakręcą.
Nagle przypominam sobie o mojej rzekomej rozmowie z wydawcą i barze o dziwacznej nazwie, w którym się umawialiśmy. Wyjmuję telefon i przeglądam połączenia. Jasne, że nic nie ma. Ostatni raz rozmawialiśmy, nim wyszedłem z domu. Później był tylko sms z prostym komunikatem: „czekam”
Wychodzę na korytarz i starannie zamykam przesuwane drzwi.
- To jakiś żart?
- Żart?
- Dziewczyna powiedziała, a pan potwierdził, że wyszedłem z przedziału i rozmawiałem przez telefon z wydawcą, podczas gdy w pamięci telefonu nie ma śladu po tej rozmowie. Sprawdziłem.
Patrzy mi z bliska w oczy. Wytrzymuje to spojrzenie, wzrusza ramionami.
- Jeszcze lepiej. W takim razie udawał pan, że rozmawia, bo słyszałem każde słowo, jakby pan przekrzykiwał burzę.
- Po co niby miałbym udawać, że rozmawiam?
- Pewnie po to, żeby pochwalić się, że jest pan pisarzem.
- Niby po co?
- Choćby po to, by zrobić wrażenie na tej dziewczynie, ale nawet to się panu nie udało. Nawet nie zapytała, co pan napisał? I słusznie, bo gdyby był pan prawdziwym pisarzem zauważyłby pan, że nasi towarzysze podróży są nad wyraz dziwni. Ten niby śpiący przez cały czas nawet nie drgnął. Dosłownie. Może nie mam wyobraźni, ale mam podzielność uwagi. Przez półtorej godziny nawet nie drgnął.
- Zauważyłem, że siedzi...
- Następny ten chłopiec. Wygląda i zachowuje się jak ośmiolatek, a jest dużo starszy. Tego mógł pan nie zauważyć, ale ja siedzę prawie naprzeciwko. Ta niby jego mama nie może nią być w żaden sposób. Najwyżej siostrą, ale posiadanie siostry nie jest zakazane, więc dlaczego udają? Oni wszyscy się znają. Ta dziewczyna koło mnie... Jak pan się odwraca, porozumiewają się spojrzeniami.
Zaniemówiłem. Facet jest bardziej pokręcony, niż ja z moimi świeżo nabytymi zanikami pamięci. Chcę wrócić do przedziału, ale chwyta mnie za rękaw marynarki.
- Najgorszy jest ten pociąg. Jeżdżę nim dwa razy w tygodniu do Warszawy, żeby oddać sprawozdania i porozmawiać ze wspólnikiem. Dzisiaj... Przeszedłem cały wagon. Jedziemy sami. Nikogo więcej nie ma. Chciałem iść dalej, ale drzwi są zamknięte. Z obydwu stron. Nie było też konduktora. Nie zatrzymaliśmy się ani w Łowiczu, ani w Sochaczewie.
- Już powinien być Sochaczew?
- Panie, od dwóch lat jeżdżę. Zagadaliśmy się to straciłem czujność, ale gdy facet odezwał się o tym kocie, nagle mnie otrzeźwiło. Bardzo pana proszę. Jak dojedziemy, niech pan raczy mi towarzyszyć dopóki nie wyjdziemy z dworca, choćby dlatego, że my z jednego miasta i co do pana mam pewność.
Wzruszam ramionami, ale zgadzam się, choć z piątki pasażerów akurat do niego mam najmniejsze zaufanie. W jednym ma rację, podróż jest dziwna. Pamiętam, że pociąg stał w Kutnie, to pamiętam.
Idę sprawdzić przejście w naszym końcu wagonu. On za mną. Faktycznie jest zamknięte, podobnie jak ubikacja. Szarpię za klamkę i wtedy za drzwiami ktoś się porusza, trzasnęła deska.
- Halo, jest tam kto? Proszę otworzyć!
Najpierw chwila ciszy, a potem pomruk niezadowolenia. Raczej warknięcie, niż artykułowana mowa. Odskakuję od drzwi o mało nie wpadając na amatora realizmu.
- Też go słyszałem. Wracajmy, bo bez względu na to, kto podróżuje w tym kiblu, nie mam ochoty, być w pobliżu, gdy otworzy drzwi.
* * *
Pociąg zwalnia i majestatycznie wtacza się w ciemność. Siedzimy bez ruchu, daremnie wypatrując żółtego blasku lamp. W końcu zatrzymuje się z gwałtownym szarpnięciem. Daleko, po drugiej stronie wysoko sklepionej jaskini dworca płonie ognisko rozpalone na torach.
- Mamusiu, ja się boję – mówi chłopczyk.
Też się boję, cholernie się boję. Tu nie ma czego analizować. Obecność towarzyszy podróży wcale mnie nie uspokaja. Ktoś dotyka mojego policzka. Dłoń jest zimna i wilgotna. Tylko sekunda. Cofa się. Zapalam zapalniczkę. W jej świetle pochylone ku sobie twarze wyglądają upiornie. Oczy chłopca są nienaturalnie okrągłe. Mężczyzna ukryty pod kurtką po raz pierwszy porusza ręką, jakby wykonywał gest broniący przystępu.
- Proszę to zgasić, teraz jesteśmy widoczni, a to my powinniśmy widzieć.
Nim zgasiłem, przez moment widziałem, jak wyłania się zza zasłony. Zapadnięte policzki, wąskie usta rozchylone w półuśmiechu, łysa czaszka.
- To jakaś awaria, może alarm? ... Tak czy tak musimy wysiąść – mówi dziewczyna siedząca naprzeciwko mnie.
- Powoli, bez paniki. Już jest lepiej, widzę zarysy. Tu kiosk na peronie. Tablica.
* * *
Wysiadam pierwszy i od razu odchodzę kilkanaście kroków. Jako druga wychodzi mamusia. Z czyichś rąk odbierała marudzącego chłopca. Potem kolejni. Nie mam zamiaru czekać na nich. Ruszam w kierunku ogniska.
- Gdzie pan idzie? Mieliśmy trzymać się razem.
- W kierunku ogniska, gdzie mam niby iść?
Zsuwam się z peronu na tory. Kilka niepewnych kroków po podkładach i włażę na sąsiedni peron. Oni idą wzdłuż pociągu w kierunku lokomotywy, szukając pomocy, wyjaśnień u obsługi pociągu. Mijają mnie.  Szepczą, ale nie do mnie, jakbym zniknął. Nie rozumiem. Za nimi podąża to, co warczało w zamknięciu.
Wspinam się na kolejny peron i pochylony, ostrożnie, krok za krokiem ruszam w kierunku światła. Od ogniska dzieli mnie jakieś trzydzieści metrów. Na peronie nie ma nikogo, ale przy ogniu siedzi człowiek. Nie wiem, czy mnie widzi, ale skoro podjąłem decyzję muszę być konsekwentny. Staję w kręgu światła.
- Nie stercz tam, złaź do cholery! – mężczyzna mówiąc to, jednocześnie cofa się w mrok. Słyszę znany z filmów dźwięk. Przeładowuje broń. O, cholera! Zeskakuję z peronu. W jego głosie nie ma agresji, raczej zdziwienie.
- Jak tu się dostałeś?
- No przecież...
- Widziałem, że przyjechałeś pociągiem. Pytam, jak przelazłeś przez zaporę?
- Przez tory, przeszedłem przez torowisko, z peronu na peron.
- O święta naiwności! Z peronu na peron – mężczyzna śmieje się sucho – No dobra, widać stał się cholerny cud. Niech cię obejrzę!
Stoję w pełgającym czerwonawym świetle. Czarne płatki papieru wirują razem z iskrami. Patrzy na mnie, celuje, opuszcza broń. Mojego wzrostu, szczupły i chyba młodszy ode mnie, choć początkowo wziąłem go za starca z powodu sięgającej piersi siwiejącej brody.
- Tutaj jesteśmy bezpieczni. Poczekaj, muszę odwołać akcję, bo na dziewiętnastce będą próbowali cię odbić. Niepotrzebne ryzyko, skoro ty...
- Razem ze mną przyjechało pięcioro...
- Zapomnij o nich. Facet, dwie kobiety i dziecko, prawda? I piąty, zamknięty w kiblu, potwór. To stały zestaw. Też z nimi przyjechałem przed laty. Wszyscy, którzy tutaj dotarli mieli tak samo. Dziwne, że dali ci odejść. Zawsze uwalniamy na dziewiętnastce, albo przynajmniej próbujemy.
- Przecież...
- Nadjeżdża pociąg. Wsiadasz i nawet nie zauważasz, że inni zostają na peronie. Nawet jeśli zauważysz, sądzisz, że czekają na inny pociąg, a to ty wsiadasz do innego pociągu. W przedziale oni już czekają. Wagon jest zamknięty, nikt więcej nim nie jedzie. Tak było, prawda? Dojeżdżacie tutaj. Jeśli człowiek dojedzie żywy, chce do ogniska, ale szczerze mówiąc nieczęsto udaje mu się dotrzeć. Ja uciekłem w ostatniej chwili. Złamali mi rękę, ale się wyrwałem.
- Trochę nie tak. Razem ze mną wsiadł jeszcze jeden facet.
- Co?
- Wsiedliśmy we dwóch. Na pewno!
- Cholera, dlatego tak łatwo cię puścili. Biegniemy do przejścia – wyciąga z kieszeni krótkofalówkę.
- Dworce siedemnaście i dziewiętnaście, słyszycie mnie? Operacja trwa!
- Tak, nikt do nas nie przybył, cisza... – słyszę nakładające się meldunki.
- Ale ja mam żywego człowieka. Trzeba ratować, bo jest jeszcze jeden, a oni chyba się całkiem pogubili. Z bronią do przejścia! I zwołujcie kolejnych. Mają pierdoloną awarię.
Patrzy na mnie, zbiera myśli, waha się. W końcu wyciąga z kieszeni kurtki pistolet.
- Przeładowany. Tu odbezpieczasz i możesz strzelać. Tylko z bliska, najlepiej w korpus. Tu nie film, nie trafisz ze stu kroków, ale na razie nie odbezpieczaj. Biegniemy.
* * *
Wyłazimy na peron, potem po nieczynnych ruchomych schodach i przez halę dworcową w kierunku wyjścia. Posadzka zasłana jest szkłem ze stłuczonych witryn sklepowych. Chrzęści pod podeszwami butów, ślizgam się. W półmroku doskonale widzę, że wyjście jest zasypane gruzem. W podłodze wyrwa.
- Schodzimy po drabince linowej. Uważaj, mocno się trzymaj.
Schodzę, on już na dole i rozmawia z uzbrojoną w dubeltówkę kobietą. Podnosi rękę w geście powitania.
- To dziewiętnasty dworzec. Strażnik z siedemnastki wejdzie z dołu. Pójdziemy nad ich głowami prawie do wyjścia i tam na nich zaczekamy, na sukinsynów.
Nic z tego nie rozumiem, poza tym, że próbujemy ratować zwolennika realizmu w literaturze.
* * *
To już nie dworzec, nawet nie spiętrzone dziwacznie, przenikające się budowle, a prawdziwy labirynt. Pochylnie, klatki schodowe, prowadzące w pustkę schody. Oni wiedzą, poruszają się pewnie. Biegnę za nimi. Wreszcie jasne światło dnia, torowisko. W tle Warszawa z całym swym zgiełkiem, ruchem ulicznym. Wiem, nie musze pytać - dla nas niedostępna. Znowu studnia, tym razem schodzimy po zwykłej metalowej drabinie. Przykucam razem z nimi za betonową płytą straszącą koroną zbrojenia.
- Teraz trzeba spokojnie zaczekać. Muszą iść tędy, innej drogi nie ma, a oni idą wprost do kliniki. Jeśli przejdą, ten twój wyleci w powietrze razem ze wszystkimi w klinice.  My tego nie chcemy, przyda się.
- Co to? – czuję, jak wciska mi coś w dłoń.
- Jedz, to batonik, zwykły czekoladowy batonik. Dworzec nas żywi i dlatego zawsze jesteśmy w ruchu, jak ogołocimy...
- Ta klinika...
- To Marriott. Tak go nazywamy, bo jak wylatuje w powietrze świat jest pełen bandaży, nóg, rąk, krwi... bez ładu i składu. Ktoś powiedział: Klinika! I tak zostało.
- Jezu!
- Już nasi są po drugiej stronie. Ty lepiej nie strzelaj, no chyba, że któreś się przedrze, skoczy. Są!
Mój zwolennik realizmu wybiega zza zakrętu. Ledwie dyszy, zatacza się, krzyczy. Za nim oni. Pochyleni, aż palcami dłoni po betonie. Jak małpy. Tak nawet jego nie dogonią, to okrutna zabawa, nie pościg. Ale on staje, odwraca się.
- Czego chcecie? Czego ode mnie chcecie?
- Jesteś martwy! Martwy! – zawodzą. Chłopiec szczeka jak pies, na czterech łapach, szczerzy ząbki.
Dziewczyna strzela pierwsza i uderzenie śrutu rzuca drobnym ciałem o ścianę. Teraz kanonada, a ten mój biedak stoi, nawet nie drgnie.
- Tutaj, tutaj! – oni krzyczą, ja też. Wstaję, macham rękami. Wreszcie mnie zauważa i biegnie. Już przy nas, a oni padają i wstają, padają i wstają.
- Do góry! Do góry! – Zwolennik realizmu wspina się pierwszy. Teraz dostał przyspieszenia, nowych sił. Ja za nim.
- Tu nie wejdą. Niech się kłębią, szkoda amunicji.
Oddycham ciężko. Mój towarzysz podróży jest bielutki na twarzy. Drży cały. Realizm wyszedł mu bokiem.
- Co to jest? Co to znaczy?
Nikt mu nie odpowiada, a schodzą się zewsząd. Obwieszeni bronią. Śmieją się. Wreszcie dziewczyna:
- Na dzisiaj fajrant. Teraz do baru, do baru chłopaki, do baru Pod Smoczym Łbem.
* * *
Martwy czy nie, siedzę wygodnie i popijam kawę. Realista ma na imię Marek. W barze jest nas chyba setka. Ludzie piją, jedzą. Niektórzy już ledwie na nogach, jak to w barze. Wyjaśnienia, jakimi nas uraczyli: cóż, z grubsza rzecz ujmując, sami nie wiedzą w czym uczestniczą. Uczestniczymy, bo teraz my też jakby oni.
- Bardzo ci Marek dziękuję, że chciałeś mnie ratować – mówię.
- To przecież jakaś bujda! – On się śmieje. Teraz rozluźniony. Patrzy pod światło w butelkę piwa, które napoczął – To cholerny sen. Śnisz mi się. Nic więcej.
- Ich tłumaczenie...
- To bujda! Mówię ci, moje ty senne przywidzenie, że to bujda.
- Jak uciekałeś przed tymi... O, całkiem na poważnie uciekałeś.
Dotyka palcami grubego materiału swojego płaszcza, urywa wiszący na długiej nici czarny guzik i chowa go do kieszeni.
- Nowotwór świata, namnażająca się przestrzeń, studnie czasu. Ale dlaczego tak trywialnie, dlaczego dworzec kolejowy? Wszędzie giną ludzie. Jeśli faktycznie nie żyjemy, jak niby mamy wyjść z tych podziemi? To ma być piekło? Bar, gdzie nie trzeba płacić za trunki ma być piekłem?
- Anomalia.
- No tak, anomalia. Ty wchodzisz pod pociąg. Ja próbuję cię ratować, choć już cię koła  mielą, ale mnie odrzuca i padam uderzając łbem o ławkę. Ładna anomalia. – Dopija piwo i sięga po następne. Dosiada się Ewa, teraz bez dubeltówki.
- Pieprzycie, nic nie rozumiecie a pieprzycie. To nie ma końca. Na tej sali jest człowiek, który przemierzył tysiące poziomów. Był na dnie praoceanu i widział moment ostatecznej zagłady, gdy czerwona fala zalewa świat, ale zawsze schodził po tych samych schodach, mijał te same sklepy, na perony wjeżdżały pociągi, były zasadzki, demony i ten bar, gdzie zawsze jadł i pił. Nikt z nas tego nie rozumie, bo niby jak, ale nie ma powrotu. Trzeba robić swoje, wciąż i wciąż.
Nalewa do szklanek ginu. Smakuję. Oj, biały płomień. Jest wygodnie i ciepło. Chcę wreszcie przestać myśleć, odpocząć, ale ona mówi i mówi.
- Tam na peronie wciąż stoją i krzyczą ludzie. Jeszcze nie ma pogotowia. Na to co z ciebie zostało nikt nie chce patrzeć. Konduktor zajrzał i teraz rzyga, ale ciebie próbuje reanimować jakaś gorliwa dziewczyna. Daremnie.
- To bujda, to wszystko bujda! – ucina Marek.
Ona wyciąga z kieszeni stronę wyrwaną z kolorowej gazety i starannie rozkłada na zachlapanym piwem blacie.


* * *
Siedzę przy ognisku i czekam na pociąg. Nie lubię dyżurów. Nie lubię czekać. Zawsze tak mam, że mój pociąg jest opóźniony. Staram się nie patrzeć w płomienie, bo potem nic nie widzę i mam wrażenie, że cichutko okrążają mnie demony. Dlatego tak pilnie znoszę gazety z kiosku. Następny dyżurny dziedziczy zapas i może siedzieć na dupie. Ja lubię chodzić, lubię być w ruchu.
Dzisiaj jest piętnasty maja dwa tysiące dziesiątego roku. Od mojej śmierci minęło sześć i pół roku. Cofający się czas wlecze się jeszcze bardziej, niż ten ciągnący do przodu. Tyle, że chociaż wiemy, co się wydarzy, kto przyjedzie pociągiem. Dopóki są gazety. To mój ostatni dyżur. Ryk smoka drążącego studnie czasu zbliża się nieustannie. Zgłosiłem się i zostałem dokooptowany do drużyny bohaterów. Zabijemy potwora a jego łeb powiesimy na ścianie baru, żeby wreszcie jego nazwa coś znaczyła. Jak to brzmi? Ja w drużynie bohaterów!
* * *
- Horror oniryczny? – No, w ostateczności, ale można to trochę podkręcić, bo wyjdzie coś w stylu „Atlasu chmur”, albo jeszcze gorzej.
Wcisnąłbym się w ścianę, gdybym mógł. Słowa płyną, jak ostatnio. To bezsens, bezsens. Pliki wydruków pomazane pisakami i korektorami. Proces twórczy.
- Nie myśl o tym jak o jałmużnie, tylko o zadatku. My to przecież obrobimy i pójdzie! Dostaniesz procent z zysków. Umowa opiewa...
- Z zysków? – To mnie ożywia. Parskam śmiechem. Dobrze, że akurat szklanka z piwem stoi na stole.
Patrzą jak na wariata. Muszę do kibla.
Szumi wentylator. Obmywam twarz, przygładzam włosy. Gęba w lustrze zmęczona, oczywiście już zarost. Goliłem się rano, ile razy można? Wychodzę. Korytarz. Skąd korytarz? Biegnę. Daleko przede mną majaczy na zielono „WYJŚCIE” a za mną: Uciekaj stąd! Uciekaj!
Drzwi się otwierają, wpadam na kogoś, o mało nie przewracam kobiety mocującej się z parasolem. Lodowaty deszcz wprost w twarz. Gdzie? Gdzie jestem? Szum w głowie, rozglądam się bezradnie. Stary Konin, przespałem dworzec. Piętnaście po, a tam już miejski autobus. Kierowca czeka, bo biegnę w tym deszczu. Zdążę, jednak zdążę! Po bilet nie ma sensu, kupię u konduktora. Do tunelu, na Boga, niech nie rusza!
Zamieszanie. Ktoś krzyczy, inne głosy. Wypadek! Wypadek! Po co ci ludzie tak biegają?
- Nie spiesz się pan, teraz już nie pojedziemy. Zanim to wszystko zbiorą, zanim prokurator... Widziałem to, że też zawsze mnie musi się coś takiego przytrafić. Dziewczyna, może ze dwadzieścia lat. Ładna dziewczyna w czerwonej kurtce. To wszystko przez te słuchawki na uszach. Człowiek  nie słyszy co dookoła i w końcu wejdzie pod pociąg. Żadne samobójstwo. Weszła, jak do wagonu. Uniosła nogę i bęc, wprost pod koła.
Zdejmuje z głowy idiotyczną błękitną czapeczkę. Siwa korona niesfornych włosów nad czerwonawą gębą. Uśmiecha się porozumiewawczo.
- Chodź Marek – mówię – Idziemy na piwo. Opowiem ci fajną historię.
- Byle prawdziwą, bo ja nie cierpię fikcji!
On wie, że ja wiem.
Zapalam papierosa i wychodzę na peron. W zalanych deszczem oknach twarze podróżnych. Na dachu wagonu czarny demon zrzuca z siebie wodę i rozpościera błoniaste skrzydła. Nie, nie patrzy na mnie z wyrzutem. Wcale na mnie nie patrzy. Mam jeszcze swoją chwilę. Niech trwa. Chcę wyrzucić ledwie zapalonego papierosa na tory, ale tam przecież ludzka krew.




2 komentarze:

  1. Witam :) ...obserwator z krainy śpiewu, przy kawie :) ...dzisiaj pada deszcz...pachnie wiosną w Gdańsku.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie że coś, ale...

    1. CO "włazi, czarnym płaszczem omiata moje włosy, nosem pociąga, rozsiada się szeroko"?

    2. Ułatwiłbyś znacznie czytanie, gdybyś poświęcił kilka minut na poodbijanie od siebie akapitów. W książce to jest OK, ale na ekranie czyta się o wiele trudniej. (Oczywiście nie zachęcam do takiego traktowania tych spraw, jak ja to czynię na blogasie, bo to już skrajność, a tu jednak mamy Literaturę, a nie figlasy.)

    Pzdrwm

    OdpowiedzUsuń