środa, 3 października 2012

Omfalos


Nikt nie wie co mnie jest. 
Poszedłem do lekarza. Nie powiem, kulturalny lekarz. Proszę się rozebrać. Nie, tego nie trzeba. Osłuchał. Popukał tu i ówdzie. Cisza. Nasikałem do pudełka. Zabrali trochę krwi.

Pan przyjdzie pojutrze! Za plecami szurum burum i dla oka w ciup buzie i krzywe uśmiechy i białe fartuchy i na korytarzu jedzie kwaszoną kapustą i plakat na którym przykładowa dieta. Należy spożywać owoce i ryby. Kapustę oczywiście. Nie pij! Nie pal! Nie wyśmiewaj!

Nic nie wykryto, a ja nadal blady. Krzywy i jakby nadgryziony zębem czasu. Skierowano mnie do innego lekarza. Specjalisty. Ten chyba pomylil mnie z innym pacjentem, ponieważ o nic nie pytając, a jedynie głaszcząc się po łysinie, mrugał do mnie znacząco. Zauważyłem, że ma brudne paznokcie. Brud wżarł się bardzo głęboko. Potem już tylko pisał. Oto skierowanie. Podniosłem papierek z blatu taniego biurka i złożony we czworo schowalem do portfela. Dziękuję doktorze!

Poszedłem do szamana. Ten miącha, wydziwia. Oferuje w promocji nastawianie gnatów, ale niestety ja niczego sobie nie złamałem. Nie wie, łobuz, co mnie jest. W poczekalni szamańskie plakaty. Wyspy tropikalne, a w izdebce do ktorej nieopacznie zajrzałem, nudziły się kosmate pająki. Pająkotopia.

Morze. Oddycham jodem. Wysokie sosny. Biały piasek. Wydmy, bryza. Bałtyk. Brnę na bosaka. Sweter razi mój nagi, spocony pod wełną tors milionem delikatych ukąszeń. W lewej dłoni niosę buciki do których wtłoczyłem kulki skarpetek. Z prawej zrobiłem daszek nad oczkami i stojąc na fali piasku spoglądam w głąb morza. Nade mną białe samolociki mew.

Bursztyn! Nie, to tylko szkło butelki. Morze  wyrzuciło na brzeg pół drewnianej palety. Z Tajwanu. Idę, mijam, dotykam. Jakiś dobrodziej na wilgotnym, ciężkim piasku narysował palcami swojej prywatnej stopy, znaki zodiaku. Nieco koślawe. Nieważne!

Między wydmami, a wysokimi, ukoronowanymi sosnami zielona plama brzeziny. Siadam na karpie, oddycham. Kładę się na wznak i wpatruję się w niebo. Październikowe chmury przemykają ukradkiem. Morze szemrze. Robaczki  bawią się na moim swetrze. Na mojej klatce piersiowej.

Zasnąłem i śniłem, że Węgrzy opatentowali gulasz, w nastepstwie czego wszędzie się kręcili, zaglądając ludziom do garów. Po lepszych domach chodzili huzarzy, a po gorszych, zwykłe, tęgie baby.

Powiało chłodem, albo robaczek z robaczków wszedł do mojego nosa. Nie pamiętam.
Przebudziłem się. Szukałem jaśka by osłonić oczy przed blaskiem. Nie było słodkiej poduszeczki. Piasek, sosny, posiwiałe morze. Budząc się, przeważnie mam głowę pełną pomysłów. Tym razem nie. Pustka.

Najgorsze jest to, że sam nie wiem. Mam niejasne wrażenie, że kiedyś, dawno temu wiedziałem. Teraz nie wiem niczego. Omfalos!

Omfalos!

Cóż za zadziwiający pruderyjny atawizm. Poszedłem  odlać się pod stuletnią sosnę, tak jakbym nie mógł po prostu wstać, otrzepać dżinsy z piasku i wyszczać się na na piasek, patrząc na morze. Ulga. Mocz, panie tego, to nie zdrój. Nie krynica.

Pamietajcie, że czytając powieści tracicie czas na poznawanie świata w jakim żyje ich autor. Rozumu, żeby to było jasne. Niczego więcej nie doświadczycie. Nie ma wartości dodanej. Talent potrafi ukryć ten prosty fakt. Na chwilę.

Nawet sam Bóg nie ma szans by wyjść z ludzkiej skali. Mikrej, co przyzna każdy przytomny. Reszta jest komentarzem.

Przygladziłem włosy, ubrałem buciki na bose stopy. Skarpetki ukryłem pod korzeniami karpy. Za bardzo cuchnęły człowiekiem.

Omfalos!

Minęły lata. Nastała era internetu.

Przepisałem powyższy tekst z karteczki ukrytej i zapomnianej między malarskimi popisami, z albumu wypełnionego dziełami sztuki, obecnie składowanymi w Rosyjskim muzeum. W Ermitażu.

Karteczka wypadła z księgi, gdy układałem się w łóżku, gawrze, a księga miała służyć jako podstawka pod laptopa. Na karteczce ktoś, kto kiedyś był mną zapisał datę. 4.10.1983.

Omfalos!

Minęło dwadzieścia dziewięć lat. Przynajmniej tak się wydaje ludziom naiwnym. Czas, o dziwo, nie ma tu nic do rzeczy.

Jeśli jest ktoś, kto raczył przeczytać powyższy tekst, ma prawo cofnąć się o dwdzieścia dziewięć lat i samemu sobie spojrzeć w twarz. Jeśli chodzi o mnie, uciekam!

O, po tylu latch przyszła pocztą kartka z diagnozą. Nic nadzwyczajnego. Wyniki analiz wskazały, że jestem zwykłym Polakiem. Bywa i tak.









1 komentarz: