sobota, 14 października 2017

Piątek trzynastego. O sukcesie pozornym i papierowej flaucie

Jak nie wozi się drewna do lasu, tak ja nie powinienem pchać się tutaj ze swoim towarem, i tak otaczanym dość powszechną pogardą. Wcale się zresztą nie dziwię, bo jakiż entuzjazm może wzbudzić sprzedawca wykrzykujący znad swojego wózka: - Nieświeże ryby! Nieświeże ryby! Tak już jest i będzie. Nawet nie zaklinam rzeczywistości. Zdaję sobie sprawę z tego, że powoli staję się śmieszny. I niech tak zostanie.

Wczoraj mnie ruszyło. Już od dawna nie śledzę losów mojej powieści „Prawo do powrotu” i nielicho zdziwiłem się, gdy kurier przywiózł mi paczkę egzemplarzy autorskich, co znaczy, że ukazała się wersja papierowa. Przyznam się, choć jest to nieco żenujące, że ucieszyłem się. Może ktoś nie lubi, ale ja lubię dotknąć, przekartkować, powąchać papier, a nawet znaleźć błąd drukarski. Książka jako przedmiot jest ładna. Pięćset cztery strony dość grubego papieru sprawiają, że „jest co wziąć w rękę”. W sam raz, żeby miło i w jakimś sensie odświętnie spędzić piątkowe popołudnie.

Ale dzisiaj sobota i od nowa trzeba godzić się z losem. Jeden, zafoliowany egzemplarz do archiwum, dwa dla córek, jeden dla przyjaciela i jeden na półkę, żebym, jeśli znajdzie się chętny do czytania znajomek, mógł mu pożyczyć. I tyle mojej, prawda, sławy pisarskiej. Nie będę w tym miejscu, co oczywiste, wygłupiał się pisząc o dystrybucji, obyczajach rynku itp. Tutejsza publiczność zna tematykę lepiej niż jakakolwiek inna.

Zauważę jedynie, że w moim przypadku, narodziny książki, są jednocześnie jej pogrzebem. Nawet nie jest ważne, czy powieść jest płodem poronionym w sensie pisarskim, czy nie. I tak nie ma prawa do oddechu. Dlatego wczorajsza, nieco dziecinna radość, dzisiaj głębokim smutkiem i zniechęceniem. Siedzę przy klawiaturze i dukam niezgrabne zdania. Nie użalam się nawet, bo niby na co? Nawet nie potrafię narzekać, a tym bardziej napisać, że nauczony doświadczeniem kończę z głupią pisarską manią raz na zawsze, ani bombastycznie zapowiedzieć, że stworzę teraz coś lepszego. Pustka, cisza morska. Ani optymizmu, ani pesymizmu. Nic.

Najgorsze i jedyne złe jest to, że niepomny na doświadczenia, jakie stały się moim udziałem, gdy ukazały się „Wypisy z księgi mroku” pochwaliłem się wydaniem książki w necie. Teraz żałuję, ale mleko już się rozlało i jestem dziwnie przekonany, że wszystko się powtórzy. Rzecz w tym, że od trzech lat choruję, co zmieniło życie moje i moich najbliższych, w niezbyt zachęcającą wegetację. Ludzie to widzą i taka książka działa na nich, niczym przysłowiowa płachta na byka. Nikomu nawet nie przyjdzie do głowy, że ktoś, kto łazi po ulicach ich miasteczka mógł swoje bazgroły, po prostu sprzedać. Nigdy nie wkurzyłem się na tutejszych tak mocniej, niż wtedy, gdy po ukazaniu się „Wypisów…” znajomy zapytał mnie na ulicy, ile mnie kosztowała ta publikacja. Na jego szczęście, sens pytania dotarł do mnie nieco później. Znaczyło ono tyle, że wśród tych niewielu ludzi, którzy w ogóle wiedzieli o książce, poszedł chyr, że Jarecki odejmuje od ust najbliższym, żeby zaspokoić swoje chore ambicje. Teraz będzie podobnie. Na moją korzyść działa jedynie to, że od piątego października wreszcie znowu pracuję. To niewiele, a zważywszy na to, że pracuję w domu, i tak nikt o tym nie wie. Niestety pochwaliłem się książką. Z głupoty, bo niby z jakiego powodu?

Tak niewczesna radość zmienia się w trwałą przykrość. Ach ta moja Golina, miasteczko pisarzy i znawców literatury, skazana na to, że opisałem ją jako pierwszy, choć szczęśliwa i w tym, bo nigdy się o tym nie dowie.

Takie, widzicie, marudzenie człowieka, którego nic nie zadowoli. Mam nadzieję, że chociaż wkrótce zacznę tutaj coś publikować. Muszę się jeno wdrożyć w nowe obowiązki, które całkowicie przewróciły moje wewnętrzne porządki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz