niedziela, 1 lipca 2018

O snach proroczych i złym samopoczuciu podróżnika w czasie


Udałem się wczoraj na krótką wycieczkę po antypodach Internetu, gdzie sensacja nie jest zabarwiona politycznie, a ludzi przyciągają brednie sezonu ogórkowego. Młodszym wyjaśniam, że w starożytności tak nazywano okres letni, czas gdy brednia łatwiej znajdowała swe miejsce na łamach gazet. Wyciągano z magazynu potwora z Loch Ness, Yeti oraz wszystko co wykluło się w głowach sprytnych redaktorów, a co miało zabawić gawiedź wylegującą się na leżakach. Obecnie, gdy tak zwany główny nurt przesiąknięty jest jawnym wariactwem, na biedną Nessie nie ma zapotrzebowania. Albo taki kosmita? Po co wdawać się w dywagacje, czy istnieje? Wmawiać ludziom, że jakiś cień to Marsjanin w kufajce, gdy można pokazać autentycznego aktora Pieczyńskiego, który bynajmniej nie jest cieniem, mówi po polsku, a wydaje się stokroć dziwniejszy niż jakiś tam przybysz z gwiazd.

Moja wycieczka była krótka, a i tak zostałem przywalony nadmiarem materiału: filmów, tekstów, nagrań audio, zdjęć, stron internetowych, czasopism, książek, targów… To właściwie jakby świat alternatywny, o istnieniu którego nie mamy pojęcia. Wszędzie liczniki wskazujące od kilkudziesięciu do kilkuset tysięcy otwarć. Żywe zainteresowanie, że się tak wyrażę.

Aby od razu nie oszaleć, zaraz po obejrzeniu relacji o tym, że wiercąc w ziemi Rosjanie dowiercili się do piekła i wysłuchaniu stosownego nagrania z otchłani, skierowałem swoje zainteresowanie w kierunku podróży w czasie. Od dawna mam bowiem ochotę pozwiedzać tak zwane dawne czasy, by móc skutecznie dopiec różnym mądralom, czyli udającym historyków propagandystom. Przy okazji takich podróży mógłbym stać się nawet cenionym autorem Szkoły Nawigatorów.

Na wstępie dowiedziałem się, że podróże w czasie są trudne, ale od 2003 możliwe. Tyle tylko, że zły amerykański rząd ukrywa przed światem stosowną technologię. Taki Trump może w wolnych chwilach śmigać w przeszłość, choćby po to, by poprawiać swój wizerunek. I faktycznie, im dłużej zasiada w Białym Domu, tym świat łagodniej patrzy na jego wcześniejsze dokonania.

Skoro podróże w czasie są możliwe, zaraz znalazł się renegat, który przybył do nas z roku 2028 i został z nami, aby ni mniej ni więcej, tylko ostrzec nas przed podróżowaniem w czasie. Otóż twierdzi on, a nie ma powodu, by mu nie wierzyć, że podróżując w czasie nabawił się depresji i anoreksji. Faktycznie niezbyt zachęcająca perspektywa! O niedalekiej przyszłości też nie ma niczego specjalnego do powiedzenia, poza tym, że Trump zostanie wybrany na drugą kadencję, a technika pójdzie tak do przodu, że pojawi się nowe urządzenie, które zmiażdży obecną modę i każdy będzie chciał nosić je bez przerwy na głowie, jako okulary. O szczegółach podróżnik nie wypowiada się, pewnie z ostrożności procesowej.

Tak to wygląda, a wspominam o tym świecie alternatywnym byście wiedzieli, że obok nas żyje kilkaset tysięcy ludzi, którzy chętnie przyswajają sobie podobne historie. Gardner już w latach pięćdziesiątych badając środowiska pseudonaukowe i sensacjonistyczne zdziwił się niezmiernie, że za fasadą składającą się z biednych nawiedzonych oszołomów można spotkać ludzi poważnych, dysponujących stosownymi budżetami. Nie dziwi, że po kilku latach fala pseudonauki dotarła na uniwersytety i do głównego medialnego nurtu. Inwestowanie w ciemnotę zawsze się bowiem opłaca w dłuższej perspektywie.

Dzisiaj ludzie niechętnie słuchają o Yeti, ale pojawiają się inne dość zadziwiające fobie. A gdyby tak zbadać pod kontem budżetu i wymiany informacji coraz silniejsze ruchy antyszczepionkowe, to czy gdzieś na dnie nie doszukamy się dziarskich chłopców w walonkach? Tak tylko pytam, bez żadnych złych intencji. Ogólnie rzecz ujmując: Zwróćcie szczególną uwagę na ludzi, którzy żądają od Was, mili moi czytelnicy, byście mieli otwarty umysł.

No dobra, dość powagi. Teraz napiszę o moim proroczym śnie i na tym przykładzie nauczycie się, jak zostać prawdziwym prorokiem, nie takim grającym na czas, który umieszcza swoje proroctwa w mętnej przyszłości, a spytany o wynik jutrzejszego meczu otwiera ze zdziwienia gębę.
Śniło mi się wczoraj, że żona nazwała mnie „ryżym cwaniakiem”. Fakt, że nigdy nie byłem ryży, a do cwaniactwa też się nie poczuwam spowodował, że wspomniałem jej o tym dziwnym śnie.

- Jak mogłam cię tak nazwać? – zdziwiła się moja dobra żona i zaraz przyznała, że nie jestem ryży, a i do cwaniaka wiele mi brakuje.

Ja jej na to, że co prawda sen mara, ale fakt pozostaje faktem, a samo określenie mam za obraźliwe i kojarzące się jednoznacznie z panem Donaldem, a w najlepszym przypadku z Bońkiem. I tak się przez chwilę przekomarzaliśmy, aż wymyśliłem, żeby w ramach przeprosin usmażyła mi jajca na boczku. W jakiś pokrętny sposób uznała swoją winę i powędrowała do kuchni smażyć rzeczone jaja, ale w drzwiach, tak trochę do mnie, a trochę do siebie powiedziała:

- Prawdziwy ryży cwaniak!

Widzicie! Mój sen okazał się proroczy. Na stworzenie sekty to może ciut mało, ale na powyższy tekst wystarczyło aż nadto! Ciekawskich informuję, że jajecznicę zjadłem i okazała się jak zwykle pyszna.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz