sobota, 6 lutego 2010

Dom Elżbiety XXVI - nowa opowieść (Iwona)

Kiedy wrócili do sypiali Elżbiety, zegar w hollu bił drugą. Oboje nieśli ze sobą filiżanki z herbatą, rozmawiając o tym, czego jak na razie dowiedzieli się z pamiętnika. Wiedzieli jedno, że Zofii musiało coś się przytrafić ze strony tego Gerarda i byli ciekawi, co tak strasznego, że ona z naiwnego dziewczęcia stała się wyrzutkiem własnej społeczności i Kościoła.

Piotr wziął w rękę pamiętnik i zaczął:

Termin ślubu zbliżał się nieubłaganie, kilkakrotnie przychodził do nas ksiądz dobrodziej, wypytując się o mojego narzeczonego. Chyba i on się martwił, bo znał mnie od czasu chrztu świętego, a ów Mioducki był dla niego znakiem zapytania.

Próbował przez kurię się czegoś o tych Mioduckich dowiedzieć, ale…nikt o nich nic nie wiedział oprócz tego, że są katolikami osiadłymi na stale we Francji.
To też nam zakomunikował, a mnie wziął na stronę i zapytał, czy mam wolną wolę za tego Mioduckiego iść.

Księdzu powiedziałam jak na spowiedzi, że moja wola jest związana z wolą ojca i z jego życiem. Przedstawiłam mu też moją i ojca sytuację i to, że mój narzeczony oświadczając się o mnie, przedstawił ojcu pewne warunki. Ksiądz jakby jeszcze bardziej się tym zmartwił, potem długo rozmawiał z ojcem sama na sam w bibliotece, gdy wyszedł, ojciec podszedł do mnie, pogłaskał po głowie i ciężko westchnął.

Potem coraz częściej widziałam ojca w takim melancholijnym nastroju, starzał się jakby w oczach, a skora na twarzy przybierała popielatej barwy.

Tydzień przed ślubem zdążył się dziwny wypadek. Spacerowałam w ogrodzie, gdy nagle do nóg spadł mi zakrwawiony gołąb, zlękłam się, ale pochyliłam się nad nim by sprawdzić czy żyje, gdy do ogrodu wpadł kocur i jednym zwinnym ruchem urwał gołąbkowi głowę. Wszyscy z kuchni tę scenę widzieli, bo okno kuchenne na ogród wychodzi i kucharka Józia mnie ostrzegła, że to zły znak i bym uważała. Mówiła też, że ten gołąb to ja, a kocur mój narzeczony. Trochę mnie tym przeraziła, ale pomyślałam, że to gusła i przesądy…ech naiwność moja.

Wreszcie nadszedł dzień ślubu, z samego rana hałas w domu był ogromny, a ja, by trochę przed tym wszystkim odpocząć uciekłam na strych. Lubiłam to miejsce zakazane, choć ojciec zawsze się na mnie gniewał, gdy mnie tam znajdowali, bo czasem zdążało się, że i tam usnęłam.

Siedziałam więc na tym strychu, wyglądając przez okno i ciesząc się, bo gości zjeżdżało coraz więcej, tylko niepokoił mnie fakt, że jeszcze nie ma mojego narzeczonego.

W końcu i mnie zaczęto szukać i nawoływać, bo czas był, bym do gości wyszła. Ociągałam się, wciąż na drogę spoglądając, czy pan Miodunki nie jedzie. Wreszcie dojrzałam paradne powozy na końcu drogi, było ich aż trzy, więc sam nie jechał. Myślałam, że przywiózł rodzinę, ale okazało się, że to byli tylko jego przyjaciele.

Zbiegłam szybko ze schodów, chcąc mojego przyszłego męża i kompanię jego przywitać i tu zdążył się następny pech, czy omen, bom sukienkę o wystający gwoźdź zahaczyła i cały rąbek wyrwałam.

Pobiegłam więc szybko do swojego pokoiku, wołając na służącą która mi miała w tym dniu usługiwać, by szybko do mnie przyszła. Dziewczyna nie była zbyt bystra, ze wsi wzięto kilka młodych dziewczyn tego dnia do pomocy, a ta była najmniej gramotna, więc ją mi do pomocy dali, by niczego nie sknociła, bo przecież tylko miała mi pomóc się ubrać i włosy w koronę zapleść. Z szyciem też miała kłopoty, więc jej tą igłę z nicią wyrwałam i sama sobie tą suknię naprawiłam.
Dziewczyna tylko biadoliła, że to nieszczęście, jak przed ślubem coś się rozedrze i że nie dobrze to wróży mojemu pożyciu małżeńskiemu. Odfuknęłam na nią, by lepiej się moimi włosami zajęła i przestała po próżnicy ozorem mleć.


- Szkoda, że nie pisze nazwisk, było by ciekawiej – przerwał nagle Piotr – a swoją drogą, cóż to za słowo „gramotna”.

- Wiesz, mnie pewnie by te nazwiska nic nie mówiły, a podejrzewam, że dla Zofii, nie miało znaczenia, ja się ta niegramotna dziewczyna nazywa. I fakt, dziwne to słowo. A wiesz, mnie jedno w tym pamiętniku dziwi, że niektóre chwile życia opisuję z taką precyzją, a przecież, pisze post factum.

- Najwyraźniej, pewne sceny z życia, no choćby ślub, był wydarzeniem, który głęboko wrył się w jej świadomość, jak i te dziwne zdarzenia przed. Ale czytać dalej? Czy na dziś zakończymy? – Zapytał Piotr, kończąc swoją już zimną herbatę. – Zwłaszcza, że zbliżamy się do scen intymnych, w końcu za chwilę będzie jej noc poślubna i…

- Myślisz, że opisze swoje pierwsze…hm hmm, no rozumiesz. – Uśmiechnęła się Ela.

- Tak, tak sadzę i…że to nie był jej najszczęśliwszy moment – Piotr bardzo poważnie wymówił te słowa i po chwili dodał – wiedz, że może za chwilę wstąpimy w jakąś najciemniejszą czeluść tamtego zapomnianego świata jej życia i nie wiem, czy teraz powinniśmy się w to wgłębiać. Gdzieś podświadomie to czuję, że będzie tam coś…

- Jeśli tak – przerwała mu Ela – to nie ma co zwlekać, może powinniśmy jak najszybciej tego się dowiedzieć. Łatwiej bronić się przed tym co się widzi, lub wie, prawda? A ona…no wiem, że tu wciąż jest, może czeka na to, byśmy rozwikłali ten kłębek.

- Albo otworzyli „Puszkę Pandory”, bo i tak się może zdarzyć. Może w tym co tu zawarte włożyła jakąś moc. Wiem, to głupie, ale z jednej strony mi jej żal ogromnie, a z drugiej…nic właściwie jej nie tłumaczy, no może tylko miłość do ojca, że nie chciała by stracił ten dom. Ale ja postąpiła z moim przodkiem?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz