czwartek, 21 stycznia 2010

rzeka styczniowa - tekst tropikalny

Siadam na różowym murku. Wkładam sandały, które brodząc w piasku niosłem w dłoni. Na zbrązowiały grzbiet koszulkę w palemki z dumnym, choć dziwnym napisem „ Nie siadam!”
O, tropikalna zadymko! O, wietrze ciepły jak sen pod pierzyną!
Dość taplania się w oceanie, dość zadbanych pośladków dziewcząt odzianych we wstążki, dość bladych, skandynawskich torsów, dość muzyki, palm i smakowitych dań wprost z koszyka.

Czas zwiedzić świat prawdziwy. Idę. Księżyc południa jest mężny. Gasi blade głowy elektrycznych lamp.

Oto księgarnia. Wchodzę. W kantorku sprzedawcy stos ludzkich kości. Puste oczodoły czaszki leżącej na blacie stolika patrzą na mnie wyzywająco. Mrówki. Wszędzie czerwone mrówki!

Odwracam wzrok, bo widok nie jest zbyt przyjemny. Przeglądam książki, ukradkiem spoglądając na czaszkę sprzedawcy. Niestety. Książki są w tutejszym języku. Aby nie wyjść na gbura wybieram w końcu przewodnik po mieście z roku 1937. Cena 40 centów.
Kładę dolara na ladzie i chcąc być w porządku, pytam czaszki:

- Dolar wystarczy?

Zza zasłony, na której jakiś dobrodziej namalował lwa wychyla się niespodziewanie nieprzyjemna głowa w krymce.

- Idźże stąd człowieku! To jest plan filmowy, tu niczego nie wolno ruszać!

- O rodak! – Cieszę się naiwnie

- Żaden tam rodak. Jestem scenografem w Hollywoodzie.

No dobra. Scenograf nie scenograf, ale żeby tak zaraz po chamsku do Polaka z pyskiem?

Idę dalej. Zmierzch nie przynosi ukojenia. Koszulka się lepi. Pić się chce.
Na ulicy hałas. Oto dwie ekipy telewizyjne zajęte udzielaniem sobie wzajemnie wywiadów. Nic osobliwego. Zupełnie jak u nas.

Mijam ich, ale jeden taki gruby łapie mnie za rękaw i ciągnie przed kamerę. Zdyszana blondynka z mikrofonem ( zupełnie jak u nas) zasypuje mnie gradem pytań. Jakiś dobrodziej zdobny w sumiaste wąsy całkiem niepotrzebnie tłumaczy pytania na niemiecki. Z tego chaosu rozumiem tylko słowo „mortadela”

- Mortadela, si, si! – Mówię i wszyscy obecni wpadają w coś w rodzaju ekstazy. Czterech parobków wnosi na plan ogromną mortadelę. Uciekam czym prędzej, sprytnie myląc pogoń.

Ulica, na której się teraz znalazłem jest ciemna, nieprzyjemna i biegnie pod górę. Są tu nawet puste na szczęście rynsztoki. Wszystkie okna na parterach domów zamknięte drewnianymi okiennicami. Znaczy się, wesoło nie jest!
Na spękanych, brudnych ścianach domów białe płachty plakatów.
Las wyboras! Las samorządowas 2010 – Czytam na tych z zieloną palemką w rogu..
Las wyboras! Las prezydentas! – Na innych z ptakiem.
Zupełnie jak u nas!

Wyżej o cztery bramy zaczyna się bulwar. Oddycham głęboko widząc policjantów. Ale za chwilę mój entuzjazm gaśnie, bo widzę, że policjanci aresztują się wzajemnie. Jeden drugiego aresztuje, zakuwa w kajdany i prowadzi do suk rozstawionych tu i ówdzie. Wszyscy mają nakazy. Suki nie ruszają z miejsca, ponieważ ich kierowcy też zostali aresztowani i skromnie siedzą przykuci do kierownic.
Zupełnie jak u nas!

Idę dalej i trafiam na uliczkę, jak początkowo sądzę, ladacznic i ladaczników. Tu dopiero orgia przekwitłych wdzięków. Wąsaty a w kusej sukience. Baba z pupą jak szafa gdańska. Karły. Siostry syjamskie. Niby dziewczyny a niby faceci. Niby faceci a jakby dziewki dworskie. Młodości brak.
Młodzieniaszkowatość pokazuje niezgrabne nogi, a pokazując nogi maże się w pudrach, zmieszaniach, zmarszczkach.
Obleśny, ale naprawdę obleśny staruch zabawia się z porcelanową lalą. Wytrzeszczony onanista szczeka prowadzony na smyczy przez faceta w ciemnych okularach. Nawet nie pytajcie, skąd wiem, że onanista?

Jakim cudem takie obrzydliwe kreatury zarabiają na życie wystawiając swe wątpliwe wdzięki na seksualnej giełdzie, w mieście gdzie aż roi się od zgrabnych ciał płci wszelkich?
Przemykam między szpalerami pokrak nie reagując na zaczepki w obcym języku i gwizdy w języku międzynarodowym.

Coś mi nie pasuje! Przełamując wrodzony wstyd i naturalne obrzydzenie zbliżam się do lewego krawężnika. Tłusta kokota, która niewątpliwie nabyła zamiłowania do kurestwa w starodawnych latach pięćdziesiątych zaczyna do mnie coś mówić po obcemu.
Teraz dopiero widzę, że za jej plecami na murze wiszą plakaty; La socjalizmo, La lewizno….

Przebiegam ulice by sprawdzić gwałtownie zrodzone podejrzenie. Tam wąsacz w damskiej bieliźnie próbuje wcisnąć mi jakieś ulotki – La liberalismo! – Krzyczą błękitne plakaty.
Dalej La konserwatismo! La agralizmo!
Do trzech ponurych typków przebranych za zakonnice nawet nie podchodzę!

Uciekam. Biegnę. Wspinam się po kocich łbach tej ponurej ulicy żegnany szyderczym śmiechem cudacznych, śmiesznych i przerażających postaci.

Teraz rozumiem swoją omyłkę. Zamiast na ulice rozpusty trafiłem na początek kampanii wyborczej. Oparty czołem o mur obojętnego, obcego zaułku odpoczywam, oddychając ciężko.

- Zupełnie jak u nas! Zupełnie jak u nas!

Ścieżką, koło ruin kolonialnego fortu zbiegłem w dół, z powrotem na plażę. Nad ocean. Bezwzględna lampa księżyca. Jeszcze ciepły piasek i w mroku głosy ludzi. Usiadłem na różowym murku.
Jestem tylko turystą – Pomyślałem zdejmując sandały.

1 komentarz:

  1. coś jak "żółta łódź podwodna" - człowiek myśli że absurd już się skończył a on dopiero nabiera tempa.

    OdpowiedzUsuń