sobota, 18 kwietnia 2009

Iwona - Taka jedna Wigilia

Tak mi się melancholijnie zrobiło i przypomniała mi się jedna Wigilia, bardzo dawno temu, w roku 81.Pamiętam ją jak dziś…może dlatego, bo wtedy nagle musiałam stać się bardzo dorosłą, mimo 16 lat.

Wiadomo, początek Stanu Wojennego, więc dla wszystkich ta wieczerza Wigilijna miała wielkie znaczenie, a to moje wspomnienia.

Byłam wtedy po bardzo groźnej chorobie, przebytej z powikłaniami-w domu, ojciec już był bardzo chory (w 82 we wrześniu zmarł), moja mama też osoba dość chorowita, no i brat, w Warszawie na Wojskowej Akademii Technicznej i żadnej od niego wiadomości.

Od rana zwykła krzątanina, choinka ubrana, ale nie jak co roku „prawdziwa”, ale plastikowa-tata w tym roku nie był wstanie przynieść żywej.

Mama szykuje od rana kolację, pachnie „kwiczołem” i kompotem z suszu, ja biegam po sklepach, by zakupić chleb, jakieś sprawunki o których się zapomniało.

Tata leży, ciężko mu się poruszać, mama w kuchni ociera ukradkiem łzy, bo żadnej od Jarka(mojego brata) wiadomości, ojciec próbuje coś wyczytać z podawanych wiadomości w TV i radio, denerwują się, widzę to w ich twarzach…ale nic nie mówią, więc i ja milczę.

Idę jeszcze raz do „piekarni”, bo chleba nie było, przed sklepem ogromna kolejka, a nadal świeci pustkami, podobno będzie pieczywo około 16.00, wracam do domu, bo nie ma sensu tak długo stać pod sklepem, ale zapobiegliwie zamawiam sobie kolejkę, między dwoma znajomymi kobietami.

Pomagam mamie, obieram warzywa do rosołu z ryby(to u nas tradycyjna zupa na Wigilii), bo „kwiczoł”, czyli barszcz jest podawany w filiżankach do ryby.

Ścieram korzeń chrzanu-łzy płyną mi strużką, ale przynajmniej nikt nie widzi, że i ja się denerwuje i boję.

Mama się pyta, czy w tym roku zrobić kluski z makiem, bo dla nas trzech, czy się opłacił, wzruszam ramionami…chyba jest mi obojętne, choć uwielbiam ten deser wigilijny.

Patrzę na zegarek, jest po drugiej, chciałabym już iść po ten chleb, może przywiozą wcześniej, a mama mówi, że jak już idę, to mam wejść do babci i zanieść makowce, bo moja mama zawsze piekła je dla całej rodziny.

Pakuję pełną torbę tych makowców i najpierw do babci… babcia od drzwi mi się pyta, czy była jakaś wiadomość od Jarka, wzruszam ramionami i kręcę głową.

Babcia, że na pewno będzie jaka wiadomość po świętach, przecież studentów nie wyślą na ludzi, nawet wojskowych studentów.

Też widzę w jej oczach łzy (wszyscy dokoła bardzo się martwią o brata), wujek Kaziu z pokoju woła, bym przyszła, bo chce się coś mi spytać…wchodzę, wuj od drzwi się pyta, jak mama z tatą, jak się trzymają, kiwam głową że w porządku, ale nic nie jest w porządku.

Ubieram kurtkę i mówię, że muszę iść postać przed piekarnią, bo mam zamówioną kolejkę, a chleba od rana nie było.

Babcia, że Maryla-moja ciocia też stoi, więc pędzę już pod sklep…pod nogami skrzypi śnieg, robi się już szarówka.

Dochodzę do piekarni, a tam przywieźli już dwa kosze chleba, ludzie się denerwują i dopytują, czy dowiozą więcej, bo te dwadzieścia chlebów, nawet na początek kolejki nie starczy, dostawcy uspokajają, że za chwilę przywiozą więcej, widzę moją ciotkę, na samym początku ogonka, kiwa mi ręką, więc podchodzę.

Informuję, że wzięła już dla mnie chleb, ale mam się z nią jeszcze wrócić do babci, bo zrobiła dla nas sałatkę jarzynową, to ją zaraz zabiorę.

Idziemy więc razem, ciotka też się pyta o Jarka, o to jak tata się czuję…a mróz pod butami skrzypi coraz bardziej, szczypie mi policzki, czuję się, jakbym miała sto lat.

Robi się już zupełnie ciemno, nieliczne latarnie które mijamy rozświetlają najbardziej ponurą gwiazdkę i…to, że znów pada śnieg.

Gdy dochodzimy do domu babci, wchodzę tylko na moment by wziąć tą sałatkę i iść wreszcie do domu, nawet nie zdejmuję kurtki, na odchodnym wszystkim życzę „wesołych”świąt i idę.Mróz się wzmaga, próbuję jedną ręką(tą z siatką z chlebem) lepiej owinąć sobie szyję i policzki szalikiem, bo w drugiej mam sałatkę na półmisku.Dochodzę do ul. Piaskowej, więc już tylko kawałek…nagle słyszę STAĆ!
Zatrzymuję się, ręka mi mdleje, bo nieść przez całą drogę coś na wyciągniętej dłoni jest męczące.
Podchodzi do mnie trzech ZOMOwców.

-DOKUMENTY

-NIE MAM

-JAK TO NIE MAM?-zgryźliwie przedrzeźnia jeden z nich

-NORMALNIE, NIE MAM, NIE POSIADAM TAKOWYCH

-JAK TO, TO ZNACZY ŻE OBYWATELKI NIE MA?

Wiecie jak ja się wtedy bałam, mimo tego mrozu, byłam cała spocona ze strachu, ale nie chciałam im pokazać, że się boję.

-JA JESTEM, TYLKO DOKUMENTÓW NIE MAM

-NO TO ZATRZYMAMY DO IDENTYFIKACJI

-?

-A CO MA OBYWATELKA W TORBIE?

-CHLEB… I OCZYWIŚCIE MACIE PRWO MNIE ZAMKNĄĆ, WIĘC TYLKO PROSZĘ ODNIEŚCIE TEN CHLEB I SAŁATKĘ DO MOJEGO DOMU, TU PODAŁAM ADRES I POWIEDZCIE, ŻE JESTEM ZATRZYMANA Z POWODU NIE POSIADANIA DOKUMENTÓW.

Mówiłam to jednym tchem, fakt, że najbardziej martwiłam się o rodziców, nie o siebie i że przy Wigilijnym stole nie będzie ani mnie, ani brata.

Nagle jeden z ZOMOwców roześmiał się i wtedy poczułam od nich woń alkoholu, robili sobie ze mnie żarty, a ja tu się pociłam, ręka z sałatką mi całkiem zdrętwiała od zimna i wysiłku.

-NO TO CO, ARESZTUJECIE, CZY NIE, BO TAM U MNIE ZACZYNA SIĘ WIGILIA?

-O FRANEK, ZOBACZ JAKA HARDA. IDŹ GÓWNIARO I ŻEBYM CIĘ WIĘCEJ BEZ DOKUMENTÓW NIE ZŁAPAŁ.

Nie czekałam na zmianę decyzji pijanych ZOMOwców, pędziłam do domu.

Weszłam, wreszcie na stole postawiłam tą nieszczęsną sałatkę, a mama od drzwi pyta mi się co tak długo, opowiedziałam co mi się przydarzyło, mama usiadła ciężko na taborecie i powiedziała, „co oni z nas robią”, więcej nic.

Potem już była Wigilia, smutna, przeplatana płaczem przy opłatku…potem długo w noc wciąż czekaliśmy wpatrują się w drzwi…ale gość oczekiwany nie przyszedł.

Brat pierwszy raz dał nam o sobie znać już w nowym roku, dopiero w drugiej połowie styczna, ojciec już był w szpitalu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz