niedziela, 8 marca 2009

Teby

Wychodzi po angielsku, jeszcze z wieszaka zamiast swojego płaszcza bierze damskie futro i z trudem wbija się w srebrne lisy. W jednej ręce ma luteńkę a w drugiej dla zmyłki, plik gazet codziennych.

Stop. To nie jest żadne po angielsku wyjście tylko pospolity zabór mienia, a właściwie jego nieudolna próba, bo potem wbity w to nieszczęsne futro pamiętające czasy, gdy lisy były lisami, nie zaś foxami kojarzącymi się z Bóg wie z czym, jeszcze nieszczęsny wraca, by pożegnać.

- Kochanie, Stefan założył moje mozilki! – Właśnie!

A Stefan, ten sam Stefan, którego szanowny ojciec, lekarz i społecznik znał na pamięć całego „Pana Tadeusza” on zaś znając jedynie pana Tadeusza spod 12, doprawdy nie ma czym się pochwalić, teraz niezgrabnie tłumaczy swą omyłkę i wprost ze łzami w oczach daje się rozebrać z futerka, daje odebrać sobie luteńkę i zaprowadzony, usadzony na fotelu przez chwilę rozgląda się niepewnie, podczas gdy zebrani nie szczędzą mu połajanek.

Ten sam Stefan na którego teraz wszyscy patrzą niby na jakiegoś zbrodniarza, nagle nabiera dziwnej pewności siebie i wykorzystując chwilę ciszy, grobowym głosem wypowiada jedno tylko słowo, słowo ważkie i wieloznaczne, które w jego mniemaniu ma usprawiedliwić ohydę niedoszłej kradzieży.

Słowo, które w mniej wykształconym towarzystwie mogłoby stanowić kamień obrazy, a nawet powód do bójki, podczas której wpół pijani mężczyźnie, jeszcze przed chwilą wzorowi ojcowie i mężowie chwytali by się spoconymi dłońmi za łysiny, szarpali wzajemnie swe nosy i uszy, a wystraszone i nagle spokorniałe wobec grozy sytuacji kobiety, darły by się w niebogłosy, wzywając do konsensusu i umiaru.
Słowo ponure i wedle Stefana jedynie właściwe w jego przykrej sytuacji;

- Teby!

Wszyscy ucichli, wzniesione w kaznodziejskim uniesieniu dłonie opadły. Gniewnie wzniesione brwi również. Twarze wygładziły się i nieco sflaczały. Impet wygasł i zaczęli myśleć ostentacyjnie krążąc po pokoju, poszturchując się, depcząc po stopach i odruchowo przepraszając.
Bo po cóż „Teby” tak nagle na trzecim piętrze bloku mieszkalnego, na cóż spod ziemi wydobywać akurat Teby, gdy chodziło o rzecz tak błahą jak lisy po babci?

Cóż za przekora i co to za człowiek z tego Stefana, boć to przecież rodzina, a on tak przy wszystkich nagle: „Teby!”

Ciotka Halina, otwarła bieliźniarkę i głowę między własne majtki włożyła. Jej wypięty tyłek zda się zda się obecnym granatową tarczą, za którą ta pulchna istota kryje wstyd, wstyd gospodyni w której domu,ktoś głośno wypowiedział takie słowo.

Przemysław pierwszy opanował się i stanąwszy przed fotelem na którym rozparł się dumny Stefan, wymierzywszy w jego pierś swój kościsty palec wskazujący, powiedział:

- Letter!

I nagle widząc jak pobłądził, używając angielskiego słowa, bezsilnie opadł na krzesło i szeptem dodał od siebie, wzdychając rozpaczliwie:

- Jednak Teby

Już zewsząd słychać to pochmurne słowo, uwalane ziemią, przesypujące się jak piasek słowo: Teby, Teby, Teby…

- Ludzie! – Robert ratuje sytuacje- Bawmy się, tańczmy, zobaczcie ile zostało mięsa! Jest jeszcze wódka w barku a my Teby i Teby.Poszedłby w tym futerku, pograł sobie na luteńce, pośpiewał, znudził by się albo by go policja przyprowadziła, a teraz my w niewoli tego słowa.Chrzan jest biały i chrzan zmieszany z buraczkami.
Wszystko jest, a tu Teby niespodziewane. Teby łapczywe. Teby ze studniami zasypanymi piaskiem. Teby grobów. Do diabła z nimi. Do diabła z Tebami.

-Zagraj Stefanie na luteńce, zaśpiewaj coś fajnego, jakiś przebój albo co tam umiesz.

Zachęcony, zaróżowiony od wypitych trunków, niczym malec wezwany by popisywał się przed licznym wujostwem i ciotkostwem, na tę chwilę już nie Stefan a Stefanek, nos wyciera hałaśliwie chustką kraciastą i siada z luteńką.
W strunki luteńki trąca. Luteńka dźwięcznie odpowiada.

Wszyscy cichną, bo już nastrój świąteczny powrócił i dusi niczym krawat. Już głosy zachęty, już głowa z bieliźniarki wyjęta, już „Teby”w kącie zapomniane leżą, zapomniane przez ludzi bo piesek Mordasek bawi się nimi jak kością.

Już Stefan, z winowajcy przedzierzgnięty w artystę wznosi oczy ku zaciekom żółtawym na suficie i brzdąkając na luteńce, głosem iście baranim zaczyna śpiewać:

- „W stepie szerokim, którego okiem nawet sokolim nie zmierzysz…”

Drze się tak głośno, że cały blok się trzęsie.

Nikt nie zauważa, że w łazience od kwadransa, prawdziwy Aleksander Macedoński bawi się spłuczką przy sedesie, raz po raz spuszczając wodę.Pierwszy raz widzi takie „cyko” i powoli zaczyna się wkurzać. Na umywalce położył dwa miecze a z wanny wyglądają dzicy wojownicy i mrugają oczami w bezbrzeżnym zdumieniu.

- Znowu trza będzie równać z ziemią Teby?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz